Jak się to wszystko zaczęło w zasadzie trudno stwierdzić, ale prawdopodobnie inicjatywa ta dotarła do nas z zachodu. Od 2011 roku jest coraz lepiej przyjmowana w Polsce. W 2012 patronat nad akcją objęło Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich, a obserwując to, co dzieje się na Facebooku, apogeum przewiduję na rok 2015. Jak to właściwie wygląda? Bardzo prosto. Uczestnicy dobrowolnie deklarują chęć przeczytania po jednej książce w każdym tygodniu i… zaczynają. Niektórzy tworzą wcześniej listy książek lub kryteriów, którymi będą się kierować. Inni po prostu chcą czytać ciekawe pozycje. Ja należę do tej drugiej grupy.
Zawsze wydawało mi się, że czytam wolniej od innych. Z drugiej strony czułam, że ciągle mam pod ręką jakąś książkę, ale kiedy stanęłam oko w oko z prywatnymi „statystykami” okazało się, że są to góra dwie pozycje miesięcznie. Zwykle nie podejmuję postanowień noworocznych, bo uważam, że każdy moment jest dobry, żeby zmienić coś w sobie. Zwłaszcza jeżeli jest to zmiana na lepsze. Teraz było jednak inaczej, bo po głowie chodził mi właśnie ten projekt, a uznałam, że początek roku będzie dobrą cezurą i zapewni mi łatwy rachunek. Postanowiłam, że przeczytam jedną książkę w każdym tygodniu roku, zobaczcie, co mi z tego wyszło.
Chciałam nadrobić sporo zaległości w zakresie klasyki (bo przecież pewnych pozycji oczytanej osobie nie wypada nie znać), wrócić do książek z dzieciństwa, przeczytać to, co od dawna gromadziło się na mojej własnej półce, ale z bliżej nieznanych powodów nie dostąpiło zaszczytu, by zostać zauważonym. Czasem potrzebowałam czegoś na zły humor, na zimny wieczór, na podróż pociągiem, na plażę… Nie zabrakło literatury obcojęzycznej i książek podkradanych z regałów innych osób. Motywy były różne, tak jak książki, które opisuję poniżej. Wybrałam 5 pozycji, które absolutnie skradły mi serce.
„Dziewczyny...” czyta się z zapartym tchem i rosnącą ciekawością z jednej strony oraz ze wzruszeniem i niedowierzaniem z drugiej. Wojna i powstanie zastały bohaterki w różnych życiowych sytuacjach, ale pozostawiły z koszmarnymi wspomnieniami i wdzięcznością, że mimo wszystko udało im się przeżyć.
W książce mieszają się ze sobą okrucieństwo i dobroduszność. Na każdej stronie znajdziemy jednak siłę i wytrwałość w imię patriotyzmu. Historie sanitariuszek, łączniczek, panien z „dobrych domów”, żon i córek oficerów. Wszystkie połączone nicią tragicznych wydarzeń.
Prawdziwe przeżycia, prawdziwe emocje, autentyczny język. To wszystko pozwala niemalże płynąć przez kolejne strony, a jednocześnie zatrzymać się i zadumać. Przeszłość staje się bardziej namacalna dzięki powstańczym zdjęciom.
Co tu dużo mówić, Mikołajek jest uroczy! Jest też uroczo (po dziecięcemu) naiwny, co często sprawia, że ląduje w tarapatach.
Książka pełna delikatnego humoru i absurdalnych, abstrakcyjnych sytuacji – idealna dla dzieci i dla dorosłych. Ah! Nie zapominajmy też o rysunkach, które są wspaniałym dziełem i nie ustępują w niczym samej opowieści.
Osobiście polecam wydanie polsko-francuskie tej publikacji, którego lekturę uważam za podwójnie przyjemną.
Intrygujący tytuł, intrygujące wnętrze. Zdaniem autorki: „kryminał w darze od natury”. I nie jest to opinia przesadzona. Na kartach tej książki poznacie historię opętania, które opętaniem nie było i przypadkowej śmierci, która do przypadków należeć nie mogła. Przekonacie się, że większość substancji psychoaktywnych stworzyła sama natura oraz dowiecie się, dlaczego zniknięcie kota sąsiadki wiąże się z posadzeniem przez nią nowej rośliny w ogródku.
Kryminał i poradnik zielarski, przewodnik po świecie flory i przestroga w codziennym życiu. Do tego przystępny język, mnóstwo humoru i ciekawostek. Każda notatka jest też opatrzona ilustracją. I to nie byle jaką, bo otwierając „Zbrodnie roślin…” poczujecie się tak, jakbyście trzymali w rękach tajemną księgę alchemika.
Panie Ruiz Zafón, dlaczego wcześniej Pana nie odkryłam?!
Z tą książką, było tak, że wszyscy zaczęli się nią zachwycać lata temu, a ja na przekór nie chciałam po nią sięgnąć. Teraz podkradłam ją mojemu mężczyźnie, by ostatecznie przepaść.
Wartka akcja, misternie skonstruowana opowieść, plątanina zdarzeń i wyborny język, który wprost zachwyca swoim kunsztem (chapeau bas dla autora oraz dla tłumaczy!). A wszystko to osnute pajęczyną intryg, tajemnic, zbrodni i kłamstw.
Opowieść wciąga i uzależnia, ale zakończenie moim zdaniem rozczarowuje. Liczyłam na opowieść bardziej realistyczną, z większą ilością logiki, ale cóż, ten klimat również ma swój urok.
(Oczarowana sięgnęłam po kolejne części trylogii.)
Nie do końca wiem, czy chcę polecić tę pozycję, ale na pewno chcę na nią zwrócić uwagę.
Dość ciężko się czyta ze względu na ciągłą zmianę perspektywy i czasu wydarzeń. Mimo wszystko książka w ciekawy sposób ukazuje życie w Tajdze (i życie Tajgi też, bo czasami są to dwa różne życia) oraz w Danii. Opisuje fakty z punktu widzenia różnych postaci i daje do zrozumienia, że nie wszystko w życiu jest czarno-białe. Zaskakujące zakończenie bulwersuje, przeraża i pozostawia poczucie pustki.
Chociaż treści mamy tutaj dużo, czasem wydaje się, że ważnym kwestiom poświęcono mniej miejsca, a bardziej skoncentrowano się na tych błahych.
„Stacja Tajga” sprawiła, że większość moich wyobrażeń na temat życia w tamtej części świata runęła.
Zdałam sobie sprawę, że to, kim jesteśmy oraz nasze cele i marzenia zależą w dużej mierze od miejsca zamieszkania (ludzie Tajgi w większości chcą po prostu przetrwać). Dzięki niej doceniłam otaczających mnie ludzi.
Muszę przyznać, że zdarzały się miesiące, kiedy czytałam mniej lub więcej, czyli nie do końca była to jedna książka w tygodniu. Najważniejsze dla mnie jest jednak to, że „licznik” cały czas mobilizował mnie do nadrabiania zaległości, a kiedy już zaczęłam je nadrabiać, łatwo było się zagalopować.
Tym, którzy uważają, że takie „zaliczanie” książek nie ma sensu, mogę powiedzieć – to zależy. W moim przypadku się sprawdza, ponieważ mobilizuje i motywuje do bycia w ciągłym kontakcie z literaturą. I wcale nie zabija przyjemności, bo kiedy już wnikam w świat książki, to tylko czekam na chwilę, w której będę mogła do niej wrócić.
Wśród czytelników są też pewnie osoby, które uznają, że dokonałam niemożliwego. Bo przecież nie da się przeczytać tylu książek. Da się! Wystarczy wykorzystywać każdą chwilę. Ja najwięcej czytam w tramwajach i pociągach, a niestety często muszę z nich korzystać. Prawie zawsze mam przy sobie książkę, więc mogę czytać na przystanku, w poczekalni u lekarza, u fryzjera, na siłowni… Sprawiam, że pozornie stracony czas jest czasem zyskanym.
Czy Ty czytasz coś poza tymi książkami? Pewnie! Czytam polską prasę: dzienniki, tygodniki i miesięczniki, czytam w Internecie: blogi, prasę polską i zagraniczną. Jest tego trochę, ale mimo wszystko znajduję czas na wiele innych rzeczy. Kiedy wybieram się dokądś w dobrym towarzystwie, rezygnuję z książki.
Poza tym, w tegorocznym zestawieniu znalazły się również komiks czy audiobook, a więc nie takie tradycyjne książki.