Gdy po raz pierwszy natknąłem się na Deathend nie byłem przekonany czy warto poświęcić temu czas.
Dziś nadal ciężko mi to stwierdzić.
Logując się do tej cyberpunkowej przestrzeni ciężko nie zachwycić się doskonałą oprawą graficzną. Avatary postaci podtrzymują to wrażenie, a pomysłowość twórców go dopełnia.
W świecie Deathend główną walutą jest woda, specjalną zaś uran. Udoskonalenia charakterystyk oparte są na realistycznych modyfikacjach DNA, a za zdobytą przez pracę lub misje wodę nabyć można broń, niezwykle dopasowaną do otaczającej scenerii. Wrogów porazić można między innymi rzucając zdechłym szczurem, rażąc metalową rurką czy zardzewiałym i zakrwawionym hokejowym kijem. Ubiór także nie odbiega od brudnej, postnuklearnej stylistyki. Buty wyglądające jakby niedawno opuściły śmietnik, rozczłapane trampki czy dziurawe mokasyny nie wiadomo skąd, to standard, podobnie jak brudne podkoszulki czy zachlapane farbą kaski. Wszystko jest doskonale spójne, ciężko doszukać się czegokolwiek co odbiegałoby od tej niezwykle przemyślanej, futurystycznej wizji.
Na uwagę zasługuje także mnogość opisów rodem ze starych RPG’ów w stylu Fallout’a. Gdy wyruszamy na misję przed wciśnięciem „accept” przeczytać możemy pobudzający wyobraźnię opis naszego zadania, taki jak ten: Zgodnie z tajnymi raportami wolni ludzie posiadają rozmaite laboratoria, gdzie testują naszych mutantów. Nikt nie wie co dokładnie robią – prawie nikt ich nie opuszcza. Jeśli to prawda, możemy podejrzewać, że prowadzą na nas eksperymenty, nadszedł czas, by podać to do wiadomości. Szukam doświadczonych ochotników, by przyjrzeli się temu zjawisku. Tutaj, pokarzę ci na mapie, gdzie znajdziesz laboratoria.
.
Do gry zalogować się możemy jako człowiek lub mutant. Do wyboru mamy aż osiem frakcji, a każda dostaje odpowiedni dla siebie bonus na początek.
Kolejnym dobrym posunięciem ze strony autorów jest dodatkowy bonus punktów reputacji (honoru) za atakowanie przeciwników należących do innej rasy (będąc człowiekiem, warto atakować mutantów i na odwrót). Teoretycznie w każdej grze powinno się dążyć do zjednoczenia tych samych frakcji przeciwko innym, w praktyce jednak rzadko się to udaje. Autorzy znaleźli świetne rozwiązanie, by zachęcić graczy do takiej postawy.
Do wad zaliczyć możemy fakt, że punkty statystyk (punkty, które rozdajemy pomiędzy pięć atrybutów naszej postaci – siłę, kondycję, umiejętność rzutu, koncentrację i szczęście) kupuje się za wodę, którą zarobić możemy nie podnosząc poziomu. W praktyce oznacza to, że odpowiednio długo harując postacią na pierwszym poziomie, możemy udoskonalić ją tak, by posiadacze dziesiątego poziomu nie mieli z nią szans. Jest to o tyle szkodliwe, że stopuje główny czynnik motywujący odbiorców do grania – nabijanie kolejnych poziomów, by stawać się coraz silniejszym. Po co awansować, skoro możemy wciąż pracować i stawać się silniejszymi na swoich poziomach. Co prawda wyższy poziom to dostęp do lepszego uzbrojenia, jednak zawsze lepiej być silnym świeżakiem, niż słabym wyjadaczem. ;)
Mechanika Deathend oparta jest na identycznych zasadach co reklamowany szumnie w naszym kraju i Gallendor oparty na realiach fantasy, który niestety odrzuca już samą grafiką.
Zasady gry są proste, a nawet zbyt proste… Sprowadzają się bowiem do zarabiania wody lub doświadczenia w pracy i wyruszania na misje o dwóch charakterach – bezpieczne (które na pewno przyniosą doświadczenie i upragnioną wodę) oraz niebezpieczne (w których większą ilość jednego i drugiego przypłacamy ryzykiem, że może nam się nie udać). Dziennie wykonujemy do sześciu zadań (ilość ich zwiększa się jednak wraz z poziomem postaci) i od nas zależy czas jaki na nich spędzimy (od tego ile poświęcimy misji zależna jest opłata w wodzie, doświadczenie zawsze jest takie samo).
Awansując na kolejny poziom dostajemy po kilka punktów statystyk i uranium, za wodę zaś kupujemy wspomniane punkty, a także oręż, odzież czy w późniejszych etapach gry – pojazdy. Zasadniczo wszystko to robimy po to, by wyjść na arenę i wyzwać przeciwnika do walki. Zgodnie z tym co wspomniałem stajemy naprzeciw reprezentanta odmiennej rasy i najlepiej o równym lub wyższym poziomie, gdyż punkty reputacji są tu zwane honorem i w taki właśnie sposób powinniśmy je zdobywać. Co ciekawe, zanim staniemy do walki, możemy ustawić jakie fragmenty ciała będziemy bronić, a w jakie uderzać, co w umiejętny sposób wykorzystane, może dać nam przewagę nad graczami, którzy nie zauważyli tej możliwości.
Sama walka nie robi szczególnego wrażenia. Postacie przypominają papierowe marionetki poruszające się bezładnie i topornie. Podobnie jest z nudnym filmikiem wyobrażającym naszą podróż przy wykonywaniu każdej misji. Nie są to jednak mankamenty, które mogłyby nas szczególnie zniechęcić przy całej gamie barwnych przycisków i bajerów jakimi iskrzy od tej produkcji. Postapokaliptyczny pejzaż w tle czy stalowe pokrętło z którego na linie zjeżdża platforma towarzysząca naszemu kursorowi przy wyborze poszczególnych ekranów… To wszystko sprawia, że miłośnicy cyberpunkowych klimatów poczują się tu jak w domu (czyli w swoim bunkrze, hehe).
Na początku wspomniałem, że gra wcale mnie do siebie nie przekonała. Może dlatego, że zabrakło w niej właściwie… samej gry. Oprócz wspaniałej grafiki, klimatycznych opisów, rewelacyjnych broni, nie ma tu niczego, co wymagałoby od nas użycia szarych komórek czy choćby wczucia się w klimat i przeprowadzenia dialogu. Cała rozgrywka opiera się na kliknięciu co parę godzin w klawisz „fight”, bądź „accept”. Fakt ten pozostawia uczucie potężnego niedosytu.
Zdarzyło mi się nazwać tą produkcję „najlepszą grą w którą nie da się grać” i doprawdy ubolewam, że ludziom, którzy poświęcili tyle twórczej pracy na stworzenie tej niezwykle dopracowanej produkcji, zabrakło koncepcji na to, czym tak naprawdę zajmą graczy.
Niemniej do spróbowania gorąco polecam, bo warto. Nie ma wielu podobnych produkcji w sieci. Tych, którzy pójdą za namową, zachęcam do rejestracji poprzez link rekrutacyjny.