Przed południem wybrałam się do miasta, by załatwić kilka spraw niecierpiących zwłoki. W drodze powrotnej – niedaleko przystanku autobusowego – napotkałam stragan z warzywami i truskawkami. Przede mną dwoje młodych i taki dialog:
− A truskawek nie ma pan więcej?
− Nie, to już reszta.
Cena 12 zł/kg widzę kartkę przyczepioną do deski i trochę lekko zmęczonych owoców. I jak to ja, musiałam swoje 3 grosze wtrącić:
− Koło poczty (a to było niedaleko) jest dużo, a przy Lidlu jakie śliczne…
Odeszli, a sprzedający wpienił się:
− Przy Lidlu? Zachodnie!
− A jakie duże i słodkie! Wczoraj kupowałam…
− Wie pani co, ten tam, co dalej stoi i z auta sprzedaje, to polskie! Wiem na pewno, a tamten, pod Lidlem, to ma z Zachodu. Wszystko szprycowane sokiem ze szczurów, dlatego takie duże i słodkie! Wszystko, co z Zachodu, to szprycowane!
Przełknęłam ślinę… Wczoraj zjadłam SAMA prawie całą kobiałkę za 10 zeta, troszkę zamroziłam w pojemniczku po lodach, na później.
Chol…, myślę, tabletki z chemią przeciw RZS-owi też słodkawe... Machnęłam ręką, nie słuchając już, co mówi o zielonej sałacie, która polska – to szybko więdnie, a zachodnią można potrząsać i kilka dni świeża. Kupiłam duży pęczek świeżego szczypiorku za 1,20 zł, machnęłam nim na pożegnanie i wsiadłam do nadjeżdżającego autobusu.
W Lidlu nie było truskawek, za to kupiłam wiązkę polskich szparagów i obierając je przed chwilą, myślałam: jaką mam gwarancję, że te polskie szparagowe pola niczym nie są podsypane? Że awionetka wiosną nad nimi nie przeleciała i nie pomogła im tak dorodnie wyrosnąć? Dwadzieścia lat na Zachodzie przeżyłam i… No właśnie, może dzięki tej chemii talent pisarski mi się rozwinął?
Bo – niestety – nie mamy na nic gwarancji: na zdrową żywność, długie szczęśliwe życie, nawet na miłość, też nie mamy…