Państwo, polityka, społeczeństwo...

Już bez złudzeń

Chlorprothixen ZentivaSeria artykułów i listów od czytelników Gazety Wyborczej zachęciła (a może zmusiła, bądź pobudziła odwagę) mnie do napisania paru słów w odpowiedzi na pracę trzydziestolatków w korporacjach.

Po pierwsze. Nie mam pojęcia o korporacjach. Mogę jedynie sięgnąć do słownika lub swoich wyobrażeń powstałych dzięki obrazom i słowom z mediów. Po drugie. Nie jestem już trzydziestolatkiem. Po trzecie nigdy nie pracowałem za granicą. Po czwarte pracowałem i mieszkam w małym mieście. Ale w małym nie w rozumieniu moich warszawskich przyjaciół, którzy za małe miasta uważają te, które liczą sobie po siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców. To miasto jest małe. Jednak są przecież o wiele mniejsze.

Zacząłem pracować nie tak wcześnie, bo będąc już w pierwszej połowie dwudziestki. Bez żadnego doświadczenia, obycia, studiów. Szybko jednak zrobiłem odpowiednie magisterium zaocznie. Potem ukierunkowaną zawodowo podyplomówkę. Następnie stosowne praktyki i uprawnienia zawodowe. Jak każdy wie, pieniądze na to poszły ogromne. Diabli brali weekendy i pieniądze.

W firmie byłem zawsze najmłodszy. Towarzysze tej zabawy byli ode mnie starsi o dwadzieścia lat, kilkanaście, dziesięć i kilka. Wszyscy już pracowali. To ja dołączyłem do zespołu. Nikt nie miał wyższego wykształcenia. Tylko dwoje stosowne średnie zawodowe. Byłem zatem jako ten „młody” i niedoświadczony. Tak zostało przez wszystkie lata.

Zespół kilku osobowy. Szef zespołu. I oczywiście szef wszystkich szefów. Firma rzecz jasna nie prywatna.

Pierwsze moje spostrzeżenia były takie, że szefa większość czasu nie było. Albo poza firmą, albo u władzy. Skutkiem tego ogromne trudności w podejmowaniu jakichkolwiek decyzji, piętrzące się dokumenty do podpisania, projekty pism, ludzie czekający w kolejce na widzenie, bieganina w górę i dół po schodach w poszukiwaniu szefa. Kolejne zaś, że trzeba nauczyć się szacunku. Oczywiście nie chodzi o taki, gdy należy wstawać w obliczu wchodzącego. Bo tego nie robił nikt prócz mnie. Cóż, to się wynosi z domku. O, nie! Osóbka siedząca blisko szefa zawsze myła jego szklankę. Nadmierna opiekuńczość? Szacunek właśnie? Rzecz jasna toaleta nigdy, nawet już współcześnie, nie była wyposażona w płyn do mycia naczyń i jakiś zmywak. Kiedyś brało się naczynka i paluszkami wyskrobywało herbaciany osad. A że szef lubił mocną herbatkę, która często stała po parę godzin, było co skrobać. Gdy nie było tejże osóbki, spadało to na mnie. Czułem i obowiązek, i lekkie obrzydzenie. Jednak wówczas kierowały mną szacunek i lekka pedanteria. Po jakimś jednak czasie zacząłem się buntować. Zaczęło mnie to drażnić, wkurzać. Zostawiałem tę szklankę, bo chciałem szybko do domu, bo było dużo spraw i tak dalej, i tak dalej. Rano szklanka stała brudna. Zaczęły pojawiać się łzy. Żalu, bezsilności i wściekłości. Oj, złudne pojęcie niesprawiedliwości!

W miarę upływu lat inni też porobili studia. Wprawdzie nie tyle, co ja. Ale jednak. W najlepszym okresie, jakieś dwa lata temu, dostawałem około dziesięciu złotych za godzinę. Inni więcej. Cóż, najmłodszy…

Konkretne polecenie, konkretna decyzja to było marzenie. Ba! Żadnych notatek na piśmie. Lepiej zadzwonić niż napisać. Wszystko jakieś niejasne, niedopowiedziane, mgliste, nie do udowodnienia. Taki styl pracy? Nie przyzwyczaiłem się nigdy.

Szaleństwem był swoiście rozumiany PR. Wtedy jeszcze nikt nie używał tego wyrażenia. W tej sferze, dzięki uroczemu polskiemu ustawodawcy, zmiany to chleb powszedni. Zmiany polegające na akcjach, powodujących składanie setek wniosków, podań w jakimś określonym, zazwyczaj krótkim czasie. Podań z odpowiednimi, niezbędnymi załącznikami. Szef przyjmował wszystko z otwartymi ramionami. „Później się doniesie…” mawiał do ludzi. Owe akcje powodowały, że aktualna praca brała w łeb. Dokumenty brało się do domu. Pamiętam ze dwa razy, co najmniej, Sylwester i Boże Narodzenie, które spędziłem na żmudnym rejestrowaniu pism. Często osiem godzin rozciągało się od siódmej do dziewiętnastej, czasem do dwudziestej pierwszej. Żadnego rejestru, dziennika nadgodzin. Za wykonane prace w terminie, za przeprowadzone mniej lub bardziej sprawnie akcje szef zbierał pochwały i nagrody od capo di tutti capi. A mnie bolały ręce. Bolała głowa. Początki nadciśnienia. Początki depresji.

Jasne, że przyszło mi do głowy, żeby pójść pokłonić się władzy i poprosić o rozliczenie nadgodzin, wolne dni, jakąś nagrodę. Ale trzeba to zgłosić szefowi. On na to, że jak chcę pracować, to lepiej żebym nie szedł. Wtedy jeszcze chciałem.

Osóbka, z którą wzajemnie się zastępowaliśmy na wypadek urlopu czy choroby, zwykła standardowo traktować zastępstwo. Rejestracja pisma i dziękuję bardzo, do mojej szufladki. Ja inaczej. Zastępowane sprawy robiłem, sprawdzałem, przekładałem nad własne częstokroć. Ale i tak były awantury, gdy wracała. A był to przedsmak tego, co miało nastąpić za kilka lat.

Trochę zatem się popłakało, trochę powściekało. Pierwsze spotkanie z szefem, którym został jeden z członków zespołu, było niesympatyczne. Pokaz władzy, źle rozumianego autorytetu, dyktatury, apodyktyczności, tyranii. Oczywiście wiadomo skąd to pochodziło. Od capo di tutti capi. Namaszczenie. „Trzymaj ich za mordę”. Tak się stało. Nie ze wszystkimi z zespołu nowy szef był na „ty”. Nie przeszkadzało mu to jednak na pierwszym spotkaniu mówić do wszystkich per „wy”. Stosunek musi być jasny od początku, prawda? Tyle że to i tak delikatnie. Szef wszystkich szefów zbierał wszystkich z firmy na „szkolenia” w sali konferencyjnej w pewnym okresie dość często. Raz w tygodniu. Prolog był różny. Pewnie miało to służyć zaskoczeniu. Służyło raczej wzbudzeniu strachu. U mnie. Przychodzimy na odpowiednią godzinę. Czekamy parę, paręnaście minut. Wchodzi szybkim krokiem. Nie patrzy na nikogo. Siada. Cisza. Chmurny, nadęty. Wściekły. Potem już tylko „kurwa” i „wypierdalać do roboty”. Aczkolwiek były różne scenariusze. Pisanie na tablicy „pasja = praca”. „Tobą (tu nazwisko osoby) będę zamiatał (odśnieżał, czyścił)”. Poczucie winy na samym początku wzbudzał widok władcy, gdy wchodziliśmy a on już siedział. Ale potem scenariusz już był podobny. Jednym z łagodniejszym stwierdzeń było, że szef nie może czekać, a na kaca to trzeba wypić dwa wiadra wody. Czy jakoś podobnie… Żenujące dowcipy seksistowskie, obrażanie pracowników, wymuszanie śpiewania pieśni religijnych było kwitowane oklaskami i… śpiewaniem oczywiście. Jestem absolutnie pewny, że moje zamknięte usta i ręce zwieszone wzdłuż ciała były zawsze dobrze zapamiętane.

Na korytarzach budynku było też odpowiednio. Władca nie zwykł się kłaniać pierwszy kobietom-pracownikom. One były do obejmowania, gdy dopisywał dobry humor albo co innego, co było powszechnie wiadome. Człowieka przeszywał dreszcz, gdy schodząc po schodach słyszał nagle: „Ty, kurwa, (tu padało nazwisko)”. Takie zaproszenie do gabinetu na rozmowę.

Pamiętam jedno z nielicznych spotkań w gabinecie. W towarzystwie trzech jeszcze osób. Dwie z nich płakały. Jedna dawała znaki, żebym się przeżegnał. Padło pytanie. Zacząłem odpowiadać. Oj, głupim! Usłyszałem od razu, że „Teraz, ja, kurwa, mówię!”.

Przeszedłem całą ścieżkę strachu związaną z paleniem papierosów. Od palenia w pokojach po całkowity zakaz palenia. Z duszą na ramieniu chodziło się do palarni w piwnicach, ohydnie paliło się w toaletach. Nad palaczami wisiał miecz Damoklesa. Byli tacy, którzy dostawali nagany za palenie, ale byli tacy, którzy oficjalnie palili w pokojach. Świetny straszak. Świetnie rozegrana nienawiść między pracownikami.

Piłka nożna ma w tym kraju znaczenie ogromne. W ramach, tak mi się wydaje, jakiegoś funduszu pracowniczego, każdy dostawał bilety na mecze. Odbierasz bilety, podpisujesz. Nie odbierasz, też podpisujesz. Strach sobie wyobrazić po co taka lista istniała. Lista biletów do teatru, kina, opery nie istniała. Istniały jednak zaproszenia na msze z przeróżnych okazji. Podobno było tak, że zmarł ktoś z bliskich władzy. Msza w trakcie godzin pracy. W firmie zostały tylko dwie osoby… Strach? Pobożność? Ukochanie szefa?

W pewnym okresie potoczyło się sprawnie tworzenie atmosfery strachu. Dresscode. Zakaz noszenia między pokojami dokumentów bez odpowiedniej teczki. Zakaz rozmawiania na korytarzu. Wszystkie zakazy i nakazy trzeba podpisać imieniem i nazwiskiem. No i oczywiście dzienniczki pracy. Każdą czynność: napisanie pisma, decyzji, rozmowę telefoniczną, wizytę z zewnątrz i mnóstwo innych spraw trzeba codziennie zapisać w dzienniku. Ile godzin odpadło z rzeczywistej pracy? Kwestia wychodzenia i przychodzenia do pracy z pięciominutowym opóźnieniem i wyprzedzeniem to drobiazg. Wiele razy władza stała na parterze zapamiętując twarze i miejsce dłuższej wskazówki zegara.

Bywało, że w pokoju zostawałem sam. Od szefa dostawałem polecenie, że każde wyjście do palarni, czy do toalety musi zaczynać się od wywieszenia kartki na drzwiach, że zaraz wracam. Prośba o zostanie po godzinach, czy praca w sobotę była kwitowana, że nie daję sobie rady. Potem były zarzuty, że praca nie została wykonana. Tak samo z pracą w terenie. Samochód służbowy niedostępny. Jeździłem prywatnym, żeby szybciej, ponieważ za biurkiem czekała praca. Byli tacy, którzy dostawali zwrot za paliwo. Ja byłem jedynie „proszony”, żeby innych pracowników wozić w sprawach służbowych.

Literatura, film, muzyka to moje życie. W większości pokoi słychać radia. Radio Zet, RMF FM. Trójka to przypadek i wyżyny kultury. Skopiowałem trochę muzyki klasycznej, trochę bluesa do komputerka. Puszczałem cichutko, cichuteńko. Tylko mruczało, szemrało. Ledwo słyszalnie. Współpracownik określił to rzępoleniem. Cóż, pięknie rośnie we mnie poczucie winy. Po drodze do pracy kupowałem w kiosku książki, płyty. Razem z Polityką, czy Wyborczą. Pełno takich wydań, kolekcji. Kwitowano to tak: nigdy się nie wybudujesz, bo kupujesz takie niepotrzebne… Wiadomo, dom to wyznacznik kultury, prawda? Chamy mieszkają w mieszkaniach. Przy drugim śniadaniu przeglądałem Politykę, Wyborczą. Potem odkładałem na parapet, czy obok. Szef nie lubił. Taka prasa nie może leżeć na wierzchu. Na wierzchu mogą leżeć lokalne gazetki. Poczucie winy osiąga zenit.

Byli tacy, z innych pokoi, z innych zespołów, którzy potrafili zrobić karczemną awanturę za moją pomyłkę. Ale to byłoby nic. Obrażali, posądzali o podkładanie świń. A ja stałem. Zwieszona głowa. Zwieszone ręce. Serce w żołądku. Żołądek w dupie. Milczę, bo krzyczą, wydzierają się. Nie słuchają. Trzaskają drzwiami. Cicho bąkam, że przepraszam.

Podobnie z szefem. Ciągła, nieustająca wina za wszystko. Przed urlopem nagle pojawia się mnóstwo nowych zadań i niczego nie można zostawić zastępcom. Po urlopie mnóstwo spraw, w których błędy i szef musiał prostować. Po rozmowach w jego gabinecie opierałem się o ścianę, bo nogi odmawiały posłuszeństwa, bolał potwornie kręgosłup.

Wypróbowałem wszystkie ziołowe pigułki na uspokojenie. Potem była jakaś chemia. Tranxene, rudotel. Rano krzyczałem, że kurwa, nie wstaję, nie idę do pracy! Po pracy kładłem się, albo robiłem awantury o byle co. Zmarnowałem życie żonie i dziecku. Marzyłem, jadąc samochodem, żeby ktoś we mnie uderzył. Rano, przed pracą albo wymiotowałem, albo rozstrój żołądka inaczej. Codzienne bóle głowy od rana. W nocy krzyczałem i nadal krzyczę przez sen. Śni mi się oczywiście praca. Idąc przez miasto nie idę obok budynku firmy.

W końcu zabrano mnie z pracy z płaczem. Prosto do psychiatry. Paru psychologów. Pomógł dopiero ostatni, gdy określił moją pracę jako opresyjną.

Ale jeszcze wcześniej pojawiły się różne choroby. Alergie, nadciśnienie, wysoki cholesterol, astma, POCHP, migrena, zwyrodnienie plamki oka. Napięcie w rękach uniemożliwiające pisanie. I oczywiście depresja z silnym lękiem w stosunku do ludzi. Po półrocznym zwolnieniu wróciłem. Ale długo nie wytrzymałem. Prosiłem władzę o przeniesienie do innej pracy. Związanej z kulturą. Możliwość była. Władza odmówiła. Odszedłem po paru miesiącach. Potem znowu wróciłem. Nie było pieniędzy na lekarzy, na dom, na utrzymanie. Możliwości w małym mieście są bliskie zeru. A historia o depresji rozchodzi się w mgnieniu oka. Wytrzymałem trochę dłużej, choć rodzina zgodnie twierdziła, żebym tam nie wracał.

Znowu zwolnienie. Znowu leczenie, terapia. Psycholog powiedział, że jeśli chcę żyć, to mam odejść. Psychiatra, że pracuję na zawał. Przeszedłem wszystkie etapy zasiłkowe, sanatoryjne, zusowskie. Właśnie rozpocząłem kolejną terapię. Spokojniej w domu. Co najważniejsze, już z niego wychodzę. Już potrafię iść na spacer i nie zwieszać głowy. Potrafię już porozmawiać z kimś na ulicy. Uznałem, że i tak tutaj nie dostanę pracy. Ponadto firma doprowadziła do tego, że znienawidziłem swój zawód. Rozpocząłem działania związane z przekwalifikowaniem się. W stronę kultury, choć z tego na pewno nie będzie pieniędzy. Tutaj nie ma szans na pracę w księgarni, bibliotece, domu kultury, muzeum. Czytam dużo. Czasami, gdy zapominają o mnie neurastenia i borderline, coś piszę.

Napisać ten tekst to dla mnie wielki lęk. Boję się komentarzy. Że głupi, że nieporadny, że dziecinny. Że powinienem się za siebie wziąć. Że inni sobie radzą. I tak dalej, i tak dalej. Będzie tak, a pewnie i gorzej. Znam te okrutne komentarze pewnych siebie, młodych, zdolnych, zaradnych, przedsiębiorczych. Ale uwierzcie, po drugiej stronie lustra są inni. I na razie nie istnieje dla nich problem pracy. Problemem jest wstanie z łóżka, wyjście z domu. A z pewnością będzie ich więcej. Opresyjnych firm, chamstwa, dyktatorków mnóstwo…

I jeszcze jedno. Głównym powodem odejścia z firmy było to, że nie zgodziłem na nowe warunki pracy i płacy przedstawione przez pracodawcę. Obniżka pensji o dwadzieścia procent. Zarabiałbym około siedmiu, ośmiu złotych za godzinę.

Luba Schultz
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.