Kornwalia – najbardziej wysunięta na południowy zachód kraina Anglii – to nie lada gratka dla smakoszy. Pomijając cztery restauracje z gwiazdkami Michelin (w Kornwalii i w Devon, blisko granicy z nią), czy może nie gwiazdkowe, ale związane z gwiazdorskimi szefami kuchni „Fifteen” (Jamie Oliver) i „The Seafood Restaurant” (Rick Stein), kornwalijskie puby oferują tradycyjne menu, w którym często pojawia się lokalna wołowina (steki, paje), a także przepyszne i świeże ryby. O najlepszej rybie z frytkami mogliście przeczytać miesiąc temu w artykule z serii poświęconej miejscom, w których polecam jeść – Stein's Fish & Chips.
W Tintagel mieliśmy okazję jeść fantastyczne lokalne pieczone pierogi, które tradycyjnie nadziewane są wołowiną, cebulą, brukwią i ziemniakami – Cornish Pasty, i jeśli będziecie w Kornwalii, to szukajcie sklepów i kafejek oferujących Pengenna Pasties (są w czterech miejscach regionu) – ciasto było idealnie kruche, nadzienie bogate, aromatyczne i bardzo smaczne. Nigdzie nigdy nie jadłam tak pysznych Cornish pasties, a próbowałam już kilku. Według ortodoksów prawdziwe Cornish pasties powinny mieć lepiony brzeg na boku, a nie u góry, więc chyba to nasze nie było ortodoksyjne, ale pyszne! W ofercie są też pierogi z innym nadzieniem, także wegańskie. Początkowo pierogi te były bezmięsne i były typowym jedzeniem ubogich ludzi, którzy często wychodzili do pracy w kopalniach czy na farmach. Poręczny kształt, odżywcze walory powodowały, że było to idealne jedzenie do zabrania z domu i do zjedzenia w każdym momencie. Podobno górnicy odgrzewali pierogi w piecach, w których topiło się wydobywane metale i ciasto pozwalało zminimalizować kontakt nadzienia ze szkodliwymi składnikami (np. arszenikiem); nadzienie samo w sobie jest pożywne.
Kornwalia słynie nie tylko z pieczonych pierogów, ale również z pysznych lodów (polecam lodziarnię w Eden Place, tak samo mocno jak ich bar), fudge (wyrobu podobnego do naszych krówek), a także clotted cream. Większość kawiarenek serwuje więc tradycyjną Cornish Cream Tea – sconesy z tą śmietaną, dżemem i herbatą.
Region oferuje też jedyną hodowaną w Wielkiej Brytanii herbatę, która niemal w całości jest eksportowana, co czyni ją prawdziwą perełką. Herbaty Tregothnan można kupić m.in w Eden Project. Tam też wypatrzyłam cudownie zaprojektowane puszki z lokalnymi sardynkami, a także znane w całym królestwie sole Cornish Sea Salts czy wprost rewelacyjne rillettes z kaczki z likierem pomarańczowym i żurawiną produkowane przez Cornish Charcuterie. Zachwyciłam się tym absolutnie, a po powrocie znalazłam w internecie recenzję Ricka Steina, który bardzo chwalił ten konkretny produkt.
Festiwale, festiwale. Oczywiście jedzenia i picia. Jest ich w Kornwalii cała masa, większość odbywa się między majem a wrześniem, ale w każdym miesiącu znajdziecie jakąś kulinarną imprezę lub market spożywczy z lokalnymi wyrobami. A to festiwal ryb, a to ostryg, a to browarnictwa, albo generalny i podobno największy, który mieliśmy okazję odwiedzić, Cornwall Food & Drink Festival w Truro. Nie był wprawdzie tak imponujący jak mój lokalny Dales Food & Drink Festival, ale też wstęp był nieodpłatny dla odwiedzających, więc i atrakcji było mniej, ale wybór produktów nadal był całkiem niezły.
Na festiwalu zrobiliśmy małe zakupy i pojechaliśmy na południowe wybrzeże w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym moglibyśmy zaimprowizować piknik. Apetyt duży, widoki piękne, a do jedzenia mieliśmy genialne salami z jelenia (z Deli Farm Charcuterie), focaccię z rozmarynem, małe ciabatty, wędzony pleśniowy kozi ser Tesyn, tradycyjne ciasto szafranowe z suszonymi owocami, lokalne piwa (ale z browaru Penpont), a także świetny surowy (witariański, raw) czekoladowy paj z różową solą himalajską (z Raw Choc Pie). Przy okazji wspominania tego festiwalu napomknę tylko, że Kornwalia jest domem dla wielu producentów serów, najbardziej znane to: Davidstow Cheddar, Cornish Yarg, czy mój ulubiony Cornish Blue. Na festiwalu kupiliśmy też pastę z tego ostatniego z figami – niebo w gębie. Druga wersja była z gruszkami i orzechami włoskimi, równie dobra, degustowaliśmy.
Najbardziej chyba znanym lokalnym browarem jest St. Austell Brewery i to ich piwa głównie pijaliśmy w pubach. Samo miasto nie jest godne uwagi, ale wycieczka po browarze jest przyjemna (degustacja kilku gatunków piw wliczona w cenę, tak samo jak pinta wybranego przez Was piwa, czy też dwie pół pinty, jak wolicie). Na miejscu można zrobić zapasy piwa, kupić pamiątki, a także zjeść w ich pubie. Menu jest dość ubogie, ale o dziwo znalazł się tam wędzony hog's pudding, który jest lokalnym wyrobem i przypomina mocno zmieloną i przyprawioną kiełbasę (może zawierać podroby), więc chętnie spróbowaliśmy. Jeśli mam pisać o smaku, to zdecydowanie wolę angielską kaszankę (black pudding) lub szkocki haggis.
To chyba na tyle, co przychodzi mi do głowy, całkiem niewykluczone, że w natłoku nowo spróbowanych rzeczy o czymś zapomniałam. Jest jeszcze cała masa lokalnych imprez, knajp i producentów, których nie miałam okazji poznać. Zostawiam to na kolejny pobyt w Kornwalii, bo nie mam wątpliwości, że tam wrócę. Także dlatego, że jest to bardzo interesujące miejsce dla poszukiwaczy nowych smaków i dobrych produktów.