Kilka godzin deszczu, obdrapany łokieć i kolanko, parę użądleń pszczół… oto bilans „strat” naszej wakacyjnej wyprawy. Reszta to poezja… do tej pory tęsknimy i ciągle wspominamy, a to najlepszy dowód na to, że wakacje mieliśmy w dechę.
Skład ekipy rowerowej według alfabetu, a nie według wzrostu: Aldona, Bodzio, Jack, Komar, Skałka, Sasza.
Kierunek: Mierzeja Kurońska nad litewskim Bałtykiem.
Kilometrów w nogach: 600!
Czas pobytu: 19.07-30.07.2008 r.
Spakowani po brzeg sakw naszą podróż zaczęliśmy w pociągu „Pogoria” relacji Tychy – Suwałki. Polska kolej zafundowała nam małą atrakcję. Otóż przez 12 godzin na przemian dyndaliśmy albo pedałowaliśmy uwieszeni na hakach jak te prosiaczki czekające na rzeź.
Nie wiadomo czemu zawsze towarzyszył nam uśmiech nawet kiedy w Suwałkach przywitał nas deszcz. Granicę polsko – litewską przejechaliśmy korzystając również z usług kolei ale standard jazdy nieporównywalnie był większy. Tak nas Pani konduktorka żegnała.
Pod Kownem wysiedliśmy pełni emocji, bo to przecież nowe, niezdobyte przez nas tereny. Rozpędziliśmy nasze fury i jazda do Kowna (lit. Kaunas). Nasze nozdrza jeszcze się nie wyspecjalizowały w trafnym ocenieniu kierunku jazdy, toteż na dobry początek wylądowaliśmy na autostradzie. O co to, to nie! Niestety bocznych dróg nie było. Leśnych też nie. Cóż w tył zwrot. Wspólną jazdę zaczęliśmy od cofania się i szukania drogi. Podczas dalszej jazdy takie błądzenie zdarzyło nam się może kilka razy. Dotarliśmy do Kowna.
Niestety już się robiło coraz później więc presja czasu robiła swoje ale czemu to miasto tak się ciągnie i ciąąnnnieee. Zagubieni jak najszybciej chcieliśmy wyjechać ze zgiełku i zaszyć się na pierwszej miejscówce. Znalezienie noclegu miało być tylko kwestią czasu ale jak długiego czasu? No nie! Znowu autostrada. Czy oni nie mają normalnych, malutkich, dziurawych dróg? Jakbyśmy byli na Litwie tylko ten jeden dzień to moglibyśmy śmiało powiedzieć, ze na Litwie mają tylko autostrady. Od razu uspokoję Generalną Dyrekcję Dróg, że większość infrastruktury to poprzednia epoka tzn. epoka szutru. Na wsiach i w małych miasteczkach asfalt rozpoczynał się przy pierwszym domostwie, a kończył przy ostatnim potem to już tylko… szuter. Piękny, jasny, pyłowaty z fajnymi kamyczkami.
Na naszą pierwszą, wyczekiwaną miejscówkę dojechaliśmy przed zmierzchem czyli po 21. czasu tamtejszego (trzeba było zegarki przestawić godzinę do przodu). Południki, równoleżniki i inne zjawiska nadprzyrodzone sprawiają, ze czarna noc pojawia się dopiero o godzinie 23. Przy naszym wczesnym wstawaniu każdy dzień był bardzo, bardzo, bardzo długi. Rozbiliśmy się nad rzeczką wśród przepięknej scenerii pieczarek. Zupki chińskie i inne przysmaki poszły w ruch. Czas na biwak. Miała być rybka na kolacje no ale „nie brały” potem to nawet wędki nikt nie brał, bo okazji brakowało. Ehhhh czas zacząć przygodę. Huurrra jesteśmy na Litwie. Od jutra zaczynamy delektować się… wielką niewiadomą. Tylko kierunek był pewny – północ – Morze Bałtyckie. Czy morze ma taki sam smak jak u nas? Czy piasek tak samo mizia po rozgrzanym ciele?;)
Nowy dzień. Od samego rana słońce dawało czadu, a my jeszcze odziani ruszyliśmy w drogę. Sielanka nie zdążyła nawet ukoić naszych serc, bo droga się skończyła. Jakiś miejscowy Pan zarzekał się, że można przejechać. Hmmm chyba nikt tamtędy nie przechodził a tym bardziej nie przejeżdżał od niepamiętnych czasów. Co my nie damy rady?!
Udeptamy sobie sami, własny szlak przez chaszcze, pole rzepaku w pełnym słońcu, w towarzystwie natrętnych much. Oj trzeba przyznać, że ciężko było, bo na drodze stanęła nam wijąca się rzeka. Nawrót. Ostatnia szansa żeby się wydostać to mega górka, z mega nachyleniem. Rowery wprowadzaliśmy w 3 osobowych składach. Udało się. Czas na zasłużony odpoczynek. W tle piękne widoki, a śmiechu po pachy. Od razu takie przygody. Chyba nie skłamiemy jak poszukiwanie drogi trwało z 2 godziny, a zmęczyliśmy się jakbyśmy pedałowali z 5 godzin;) Czasem i tak bywa. Chcieliśmy przygody to proszę nie marudzić. Buahahaha.
Z każdym kolejnym dniem było coraz bardziej cieplej i coraz mniej ubrań mieliśmy na sobie. Wychodziliśmy z zasady, że nigdzie nam się nie spieszy. Postoje robimy tam, gdzie wartało się zatrzymać. Czy to wiejski sklepik z piwkiem za 1,5 lita (czyli 1,5 zita), czy to pachnąca łąka. Nawet uroczy kościółek był dobrym pretekstem żaby złapać oddech, napoić się, bądź ładnie zapozować do zdjęcia. W praktyce tak to wychodziło, że do południa nam schodziło na postojach, sielankach, a jak upał był mniejszy mieliśmy powera i nadganialiśmy aby zbliżyć się do upragnionego celu.
Ludzie na Litwie są sympatycznie choć mówili do nas pokręconym językiem, który bardziej przypominał szwedzki niż rosyjski. Kobiety bo to inny rodzaj „ludzi” przepiękne. Anioły? Urodą dorównywały …chodzącym ideałom. Chłopacy ciągle wzdychali, a Jack i Komar zakochiwali się kilka razy dziennie. Z tym, że Jack przy okazji się oświadczał, a one w większości przypadków były skłonne przyjąć oświadczyny. Na nieszczęście Jacka skończyło się tylko na skłonnościach ;P Cóż z taką fryzurą hehehe...
Wszystkie miejscówki miały świetny klimat. Były terenowo zróżnicowane, a to przy jeziorze czy rzece, a to w gęstych chaszczach parku w Kłajpedzie czy ta w pobliżu towarzyskich krów. Jednak ta która, najbardziej utkwiła nam w pamięci to spędzona na plaży. Gdzieś po drodze do Nidy postanowiliśmy przenocować pod chmurka na plaży. Wdrapaliśmy się pchając rowery na wydmę która, to odgradzała piasek plaży od reszty świata. Stojąc to na jej szczycie widok tak nas oczarował, tak nas zachwycił, że byliśmy już pewni że, tej nocy w objęcia morfeusza zaśniemy na niej. Szybko wypakowaliśmy przybory senne, śpiworki, karimatki i zjedliśmy kolacje, która to wobec takiego piękna przyrody, przybrała inny smak.
Zwykły a właściwie niezwykły bo nafaszerowany wszechobecnym na Litwie kminkiem. Chleb z pomidorem smakował jak wykwintna potrawa rodem z "wierzynka", a parówka pakowana masowo w plastikowe opakowanie jak gdyby była ze swojskiej spiżarni. Gdy juz głód ciała zaspokoiliśmy, zaczęliśmy łapczywie chłeptać i zaspakaja głód dla duszy. A zatem zasiedliśmy wpatrzeni w morze, dierżąc w ręku puszkę piwka i podziwialiśmy jak słońce powoli tonie w wodzie. Ta feria barw towarzysząca temu, ten szum fal, a później pojawiające się gwiazdy sprawiały że, można było poczuć się królem świata. Jak gdybyśmy znaleźli się na rajskiej wyspie. Błękit morza, złoty kolor piasku zasypiające słońce hipnotyzowało to wszystko i wypełniało serce radością życia. Jedynie dźwięki kapeli weselnej, dochodzące do nas gdzieś z oddali z okolic kurortu informowały że, nie jest to raj bezludny. Nie można było sobie wymarzyć lepszej kołysanki jak szum morskich fal, gwiaździstego nieba nad głową i syku otwieranych kolejnych puszek piwa współtowarzyszy wyprawy.
Trzeba wspomnieć, choćby pod koniec tej relacji, że trzecią dziewczyną w naszej bandzie była nasza Barbietka. Urocza, skromna, wiecznie goła frela. Wszystko z nami robiła: jadła, spała, jeździła (niestety jeszcze własnego rowerka się nie dorobiła). Cieszyła się jak dziecko kiedy po raz pierwszy w swoim plastikowym życiu ujrzała morze. Nasi Panowie równie dobrze się prezentowali. Typowi przedstawiciele słonecznego patrolu, a my dziewczęta ehhh serce ściska ;) Na prezencje trzeba sobie zapracować.
Humory i przyjazna wieź jaka połączyła nas podczas tej wyprawy dała dowód, że ludzkie emocję są nieprzewidywalne. Jacek nie wiadomo czemu chciała się targnąć na swoje życie. Na szczęście ofiar żadnych nie było.
Ciekawym punktem o charakterze krajoznawczym była najwyższa wydma na mierzei licząca około 60 metrów. Nie musimy wspominać, że schodów ruchomych tam nie było więc mając praktykę we wdrapywaniu się…raz, dwa, trzy i ….byliśmy na szczycie. Piękne widoki. Piach, piach…woda. Częściej piach… gorący piach.
P.S. Sponsorem naszej wycieczki były trzy dziewiątki czyli 999. Kompozycja 27 ziół pokropionych alkoholem w małych ilościach. Nikt nie miał odwagi pić z butelki bo wtedy… pijesz i widzisz… trzy szóstki ;).
Pozdrawiamy wszystkich czytelników i siebie nawzajem – współtowarzyszy tych niezapomnianych wakacji. Dzięki wielkie.