Podróże małe i duże

Mozambik – zaniedbany raj

MozambikMozambik – kraj dla Europejczyka przedziwny i fascynujący zarazem. Dziwić może tu wiele rzeczy, zachwycać – jeszcze więcej. Mozambik to kraj ogromnych kontrastów i z pewnością niezbyt częste miejsce przeznaczenia zagranicznych turystów. Zarówno Europejczyków, jak i Amerykanów stanowczo bardziej kusi sąsiednia Republika Południowej Afryki, jednak ciekawi świata, będąc w RPA, zapuszczają się również na wschód – do Mozambiku – by zasmakować prawdziwej Afryki na południu czarnego kontynentu.

Moją podróż do Mozambiku rozpoczęłam w Polokwane (dawna nazwa: Pietersburg), znajdującym się na północnym wschodzie Republiki Południowej Afryki, w prowincji Limpopo. Środkiem transportu był autobus, a raczej niewielki bus, prowadzony przez zaprzyjaźnionego afrykanera Nicka Coetze. Nick to niewysoki, lecz dobrze zbudowany 45-latek, który już od wielu lat prowadzi swój niewielki biznes turystyczny i ma spore doświadczenie w obwożeniu turystów po RPA, Mozambiku i Suazi. Na dodatek zna najróżniejsze afrykańskie dialekty, co jest naprawdę nieocenione w kontaktach z miejscowymi.

Wyruszyliśmy w drogę jeszcze przed świtem, żeby około 9:00 dotrzeć do granicy. Jako, że jestem bardziej typem sowy niż skowronka, przespałam prawie całą drogę do przejścia granicznego. Nick obudził mnie tylko raz, w okolicach Nelspruit, w prowincji Mpumalanga, bym nie przeoczyła wspaniałych widoków w Górach Smoczych.

Do granicy dotarliśmy przed dziewiątą. Jeszcze przed wjazdem do Mozambiku postanowiłam wymienić trochę waluty na lokalne meticale, mimo iż Nick uprzedził mnie, że w Mozambiku można spokojnie posługiwać się południowoafrykańskimi randami1. Ja jednak uparcie podążam do niewielkiej budki z szyldem: EXCHANGE (wymiana), by mieć w portfelu chociaż trochę mozambickiego grosza. W kolejce przede mną stoi Niemiec – 40-letni Klaus ze Stuttgartu, który do Mozambiku, podobnie jak ja, wybiera się pierwszy raz i także chce wymienić walutę. Okazuje się, że przepływ pieniędzy jest w Mozambiku ściśle kontrolowany, a wymiana waluty wymaga wiele żmudnych formalności. Trzeba wypełnić stosowny formularz osobowy, zawrzeć w nim wszystkie szczegółowe dane (czasem wręcz zbyt szczegółowe!), a dopiero po tym można zabrać się za drugi formularz – monetarny. Na załatwieniu tej papierkowej roboty zeszło mi dobre pół godziny, a wszystko tylko po to, żeby mieć w portfelu równowartość stu złotych!

Przejście graniczne w Lebombo przypomina wielkie zabałaganione mrowisko. Wszędzie krąży pełno krzątających się ludzi, z których część chce przekroczyć granicę, część już ją przekroczyła, a reszta po prostu kręci się dookoła w poszukiwaniu jakichś transakcji handlowych lub też innych szemranych interesów. Na ledwo trzymających się pionu drucianych ogrodzeniach wiszą najróżniejsze tablice informujące o groźnych chorobach, których można nabawić się w czasie pobytu w Mozambiku. Na widok tabliczki ostrzegającej przed cholerą zaczynam nerwowo szukać mojej żółtej książeczki szczepień. Nick wdaje się w rozmowę z jakimś mężczyzną, który podszedł do naszego samochodu. Rozmawiają w języku tsonga2. Okazuje się, iż wszystkich cudzoziemców wjeżdżających do Mozambiku, obejmuje obowiązek wizowy. Tajemniczy mężczyzna ochoczo deklaruje pomoc w uzyskaniu wiz, po czym zabiera nasze paszporty i znika w przygranicznym mrowisku! Perspektywa nieodzyskania paszportu przyprawiła mnie niemalże o palpitacje serca, ale Nick natychmiast zaczął mnie uspokajać zapewniając jednocześnie o uczciwości miejscowych. Po około godzinie odzyskaliśmy nasze paszporty z wbitymi mozambickimi wizami. Pośrednictwo kosztowało nas 100 randów, co było niewielką zapłatą wobec faktu otrzymania paszportu z powrotem. Na granatowej pieczątce wizowej dostrzegam godło Mozambiku, przypominające nieco godła dawnych sowieckich republik ludowych. Znajduje się w nim strzelba ze skrzyżowanym czymś na kształt wiosła (sic!). To chyba nie kraj dla pacyfistów - myślę. Jest już jednak za późno by się wycofać. Nick odpalił samochód. Wjeżdżamy do Lebombo.

Kierowaliśmy się autostradą na zachód do największego miasta Mozambiku, leżącego nad rzeką Tembe. Maputo - do 1975 roku zwane Lourenço Marques - jest największym ośrodkiem miejskim w kraju, zaś od 1907 roku pełni funkcję stolicy. Początek jego historii datuje się na rok 1544, kiedy to portugalski kupiec Lourenço Marques natknął się na te tereny podczas podróży szlakiem handlowym do Indii. Prawdziwa miejska infrastruktura pojawiła się tam jednak dopiero w końcówce XVIII wieku. Miasto stało się wówczas ważnym portem handlowym na Oceanie Indyjskim, zaś jego znaczenie wzrosło wraz z pojawieniem się w tym regionie kolei. Obecnie Maputo jest domem dla około miliona osób. Nie jest to zawrotna liczba, zważywszy na to, że populację Mozambiku szacuje się na ok. 22 miliony, tak więc urbanizacja nie osiągnęła tu zbyt imponującej skali.

Obecnie Maputo to gospodarcze, kulturalne oraz naukowe centrum Mozambiku. Znajduje się tam m.in. największy i zarazem najstarszy w kraju uniwersytet imienia Eduardo Mondlane (Universidade Eduardo Mondlane), na którym uczy się obecnie około 8000 studentów. To właśnie w Maputo mają siedziby międzynarodowe korporacje, zagraniczne firmy oraz ambasady. Niestety, stolica Mozambikuznacznie odbiega wyglądem i zabudową nie tylko od europejskichstolic, ale nawet od większych południowoafrykańskich miast. Budynki są zaniedbane, niektóre wręcz opustoszałe, mimo że znajdują się w centrum miasta. Idąc wzdłuż plaży w Maputo można napotkać na wiele dawnych hoteli, które czasy świetności mają już za sobą i po których pozostały jedynie zapomniane ruiny. Korzystając z krótkiego postoju w stolicy wybieram się na położony tuż przy plaży bazar. Stragany uginają się pod ciężarem ryb i owoców morza, a jarmarczna atmosfera przypomina trochę klimat bollywoodzkiego filmu. Można dostać tam praktycznie wszystko, co oferuje ocean: ryby, ośmiornice, homary, małże, a także kalmary, które w Mozambiku funkcjonują pod tajemniczą nazwą „lulas”. Nie brakuje też owoców i warzyw. Jeden ze sprzedawców wciska mi kassawę3, która przypomina patyk połowicznie obrany z kory. Gryzę kawałek na spróbowanie i odnoszę wrażenie, że w ustach mam papier! Może tylko trochę bardziej łykowaty.

Około 15:00 ruszamy dalej – tym razem kierujemy się na północ, do prowincji Gaza, a konkretnie do miasta Xai Xai (czyt. Szaj Szaj), nad rzeką Limpopo. Do Xai Xai docieramy jeszcze przed zachodem słońca. Nick zarezerwował nam nocleg w bardzo ascetycznie urządzonej chacie tuż przy plaży – nad podłogą przypominającą klepisko wisiały samotnie dwa hamaki, a o łazience można było tylko pomarzyć. „Po co ci łazienka, skoro plaża jest tuż obok”, mówi Nick i robi zdziwioną minę. Jedziemy więc wykąpać się na plaży, czym z początku nie jestem zachwycona, jednak Nick obiecuje mi naprawdę przyzwoitą plażę. Gdy docieramy na miejsce nie wierzę własnym oczom... Jeżeli w raju są plaże, to z pewnością wyglądają one jak Praia do Xai Xai (w języku portugalskim praia oznacza plażę). Należy ona do pierwszej ligi światowych plaż – piękna, czysta i pod każdym względem przygotowana dla wymagających turystów, a jednocześnie zachowująca swą naturalną dzikość. Wzdłuż plaży ciągną się skały, w których po przypływie gromadzi się woda. W nieckach można później znaleźć takie skarby jak muszle czy niektóre (ponoć bardzo smaczne) mięczaki. Po kąpieli idziemy na obiad. Przed restauracją jakiś mężczyzna patroszył kozę, a widok ten zupełnie odebrał mi apetyt. Bynajmniej nie zdziwiłam się, gdy kelnerka oświadczyła, że daniem dnia jest koźle mięso z... frytkami. Zamówiłam tylko frytki.

Bladym świtem opuściliśmy nasz „pięciogwiazdkowy hotel”, by udać się dalej na północ, do Inhambane (czyt. Injamban), które jest stolicą prowincji o tej samej nazwie. Im bardziej na północ, tym droga robiła się węższa i bardziej dziurawa, a krajobraz coraz bardziej przypominał Afrykę znaną mi z podróżniczych programów telewizyjnych – dziką, ubogą, lecz bardzo kolorową i tętniącą życiem. Po raz kolejny miałam okazję przekonać się o tym, że Mozambik to bardzo biedny kraj, któremu bogaty zachód łaskawie nadał eufemistyczny przydomek „kraju rozwijającego się”. Przejeżdżaliśmy przez małe wioski, zabudowane słomianymi chatami, pełne zmęczonych upałem ludzi i biegających boso dzieci. Do wielu z tych wiosek nie docierały bieżąca woda ani prąd, a jedynym śladem istniejącej zachodniej cywilizacji były wszechobecne reklamy Coca Coli wymalowane na murach, często już wyblakłą czerwoną farbą - oto globalizacja w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.

Zatrzymaliśmy się na niewielkim targowisku na przedmieściach Inhambane. Nick chciał kupić trochę pomarańczy, które tam można było dostać praktycznie za bezcen. Nieśmiało wyszłam z busa rozglądając się wokoło. Jakiś dzieciak przywiązał kozę do filara podpierającego drewnianą budkę z owocami. Koza ryczała nieznośnie, ale byłam chyba jedyną osobą, która w ogóle zwracała uwagę na ten kozi ryk. Po chwili podeszła do mnie mała czarna dziewczynka w towarzystwie dwóch chłopców. Miała na sobie za dużą, sięgającą do jej drobnych kolan koszulkę Lee, przewiązaną w pasie jakimś sznurkiem. Wyglądało to nawet dość interesująco i z pewnością mogłoby być inspiracją dla niejednego kreatora mody. Dziewczynka wyglądała tak pociesznie, że postanowiłam poczęstować ją kruchymi ciastkami, które miałam w busie. Sprawiłam jej tym samym ogromną radość, ale jednocześnie wzbudziłam zazdrość chłopców, którzy podeszli wraz z nią. Musiałam więc podzielić się słodyczami także z nimi. Chłopcy jednak błyskawicznie dali znać innym dzieciom o tym, że znaleźli źródło darmowych ciasteczek i w ciągu niecałych 30 sekund zostałam otoczona przez stado żądnych słodyczy mozambickich dzieciaków. Całe szczęście, że Nick zbliżał się z pomarańczami, bo nie za bardzo wiedziałam jak sobie poradzić z taką gromadą. Mój wybawca krzyknął do nich coś w tsonga i dzieciaki uciekły jak poparzone. „Musisz uważać”, powiedział Nick, „przecież któreś z nich mogło wskoczyć do busa i coś ukraść!”. No tak, a jeszcze na granicy w Lebombo dawał sobie dwie ręce uciąć za uczciwość mieszkańców Mozambiku!

MozambikMozambik

Gdy byliśmy już w Inhambane, zepsuł nam się samochód. Właściwie to zepsuł się on dużo wcześniej, ale Nick nic nie mówił, żeby mnie nie denerwować. Okazało się, że coś poluzowało się w układzie hamulcowym i żeby zatrzymać bus Nick musiał naciskać pedał hamulca każdorazowo dwa razy. Szybko udało nam się jednak znaleźć warsztat samochodowy. Gdy tylko podjechaliśmy do serwisu, trójka młodych murzynów ochoczo zabrała się do odkręcania wszystkich kół, zanim Nick zdążył wytłumaczyć im co w ogóle jest zepsute. Tak więc staliśmy spokojnie patrząc na naszego mini vana ogołoconego z kół, dopóki Nick nie zaproponował, żebyśmy poszli coś zjeść. Trafiliśmy do fantastycznej, niewielkiej restauracji niedaleko portu, urządzonej w hiszpańsko-meksykańskim stylu pueblo. Miała tylko jedną wadę – nie było w niej klimatyzacji. Kelnerki pootwierały za to wszystkie okna, by uzyskać tak pożądany w tropikach przewiew. Spojrzałam na menu i byłam gotowa zjeść wszystko, co nie było kozą. Ostatecznie stanęło na pizzy, która w karcie dań nosiła zachęcającą nazwę pizza Mozambique i przyznam, że jeśli kiedykolwiek dane mi było jeść najlepszą pizzę na świecie, to była to właśnie owa pizza w Inhambane.

Samochód wciąż nie był naprawiony, a rzekomi mechanicy ociągali się z robotą, wyszukując sobie najróżniejszych wymówek: a to że za gorąco, a to że czekają aż ktoś przyniesie im odpowiednie narzędzia, a to że coś tam się skończyło... I tak w nieskończoność. Ponieważ byliśmy już prawie u celu, Nick zadzwonił do ośrodka, do którego jechaliśmy taki szmat drogi z Pokolwane. Ośrodek Guinjata Bay leżał nad samym Oceanem Indyjskim w Zatoce Kokosowej (Coconut Bay). Kierownik ośrodka – urodzony w RPA Jake – osobiście przyjechał swoim samochodem, by zabrać nas na miejsce. Jak się okazało po drodze, do Guinjata Bay trzeba było jechać jeszcze jakieś 20 kilometrów po czerwonym, przesyconym żelazem piachu, z którym nasz busik nie miałby najmniejszych szans. Po obu stronach drogi znajdowały się liczne drzewa kokosowe, zaś pomiędzy nimi wprawne oko mogło od czasu do czasu dostrzec trzcinową chatkę. „Ludzie, którzy tu mieszkają, zajmują się zbieraniem i sprzedażą kokosów”, wyjaśnił Jake, „dlatego nawet, jeśli znajdziecie leżący na ziemi orzech kokosowy, nie wolno wam go podnosić, bo każdy kokos jest tu czyjąś własnością i w jakimś sensie stanowi czyjeś źródło utrzymania.”. Ku przestrodze...

Gdy dojechaliśmy na miejsce moim oczom ponownie ukazał się ocean – rozległy, majestatyczny i piękny – zaś Guinjata Bay przypominała malutką wioskę zakłócającą dzikość tej części mozambickiego wybrzeża. Ośrodek składał się z szeregu słomianych chat, z których każda posiadała wysoki standard sanitarny. Były w nich kuchnie, łazienki, bieżąca woda oraz elektryczność (którą wyłączano o godzinie 22:00). Ośrodek nastawiony był na atrakcje związane z nurkowaniem. Organizował kursy dla początkujących i profesjonalistów oraz szkolenia dla grup zorganizowanych i indywidualnych chętnych. Całością oprócz Jake'a zajmowała się Nancy, z pochodzenia również afrykanerka. Ci miłośnicy nurkowania przenieśli się do Mozambiku aż z Kapsztadu nie tylko, by wykonywać wymarzoną pracę, ale także by móc cieszyć się idealnymi warunkami pogodowymi cały rok. Oprócz mnie i Nicka była tu tylko czteroosobowa rodzina z Durbanu, która przyjechała specjalnie na kurs nurkowania. Gdy jechaliśmy samochodem do ośrodka Jake wspomniał, że teraz, w lipcu, jest właściwie środek zimy, ale za to w grudniu, czyli latem, mają mnóstwo turystów...

W Guinjata Bay rozpoczął się dla mnie trzydniowy okres prawdziwego wypoczynku i błogiego lenistwa, chociaż jednocześnie to właśnie w czasie tych dni praktycznie zapomniałam, że jestem w Mozambiku. Leżąc na plaży próbowałam uświadomić sobie, że 2 kilometry stąd w słomianych chatach mieszkają zbieracze kokosów. Obrazy te wydawały mi się jednak bardzo dalekie i jakże nierealne wobec ogromu oceanu, ciepłego piasku i tropikalnego słońca. Nick całe dnie spędzał na nurkowaniu wraz z rodziną z Durbanu, więc moimi jedynymi towarzyszami w ciągu dnia były mozambickie komary, które na szczęście o tej porze roku nie roznosiły malarii. Czasami też na plaży pojawiali się sprzedawcy muszli lub wyrobów z orzecha kokosowego, jednak poza nimi i mną nad Zatoką Kokosową nie było prawie nikogo.

Po trzech dniach odpoczynku trzeba było ruszać w drogę powrotną. Samochód został szczęśliwie naprawiony dzięki sprowadzeniu przez jednego z mechaników jakichś metalowych części z Beiry4 – rzekomo niezbędnych do naprawy układu hamulcowego. Szczęśliwie nie nabawiłam się póki co malarii, cholery ani żadnego innego paskudztwa wyszczególnionego na tablicach informacyjnych na granicy w Lebombo. W drodze powrotnej zamiast w znanym już nam Xai Xai, Nick postanowił, że zatrzymamy się w Casa Lisa, niedaleko Maputo. Był to mały ośrodek oferujący przyjezdnym niewielkie chatki zbudowane z mieszaniny gliny i piaskowca. Moją uwagę zwrócił fakt, że łóżka w domkach są wyższe niż zazwyczaj. Nick wyjaśnił, że ma to związek z tradycją i wierzeniami ludu Shangaan, które zalecają budowanie wyższych łóżek, aby spokojnego snu nie zakłócały złe duchy.

Mimo, że Mozambik wciąż nie jest i na pewno jeszcze przez jakiś czas nie będzie popularnym miejscem podróży Polaków,myślę że każdy, kto odwiedził ten kraj chociaż raz, doceni to, co otrzymał od niego w zamian. Mozambik jest jak utracony raj gdzieś na południu Czarnego Lądu – miejsce, w którym czas płynie jakby wolniej, a miejscowi wciąż starają się żyć w zgodzie z naturą i harmonii tej nie będzie w stanie zniszczyć żadna namalowana na murze reklama Coca Coli. To także kraj nieopisanej wręcz biedy, jednak żyjący w niej ludzie wyznają wartości znacznie wykraczające poza naszą europejską hierarchię. Mój, co prawda krótki, pobyt w Mozambiku był jak do tej pory najcenniejszą podróżą w moim dotychczasowym życiu, do której bardzo często wracam myślami. Dlatego też polecam każdemu taki wyjazd. Przynajmniej raz w życiu!

Mozambik

Powierzchnia: 801 590 km²

Ludność: 22 000 000 (35. miejsce na świecie)

Stolica: Maputo

Podział administracyjny: 11 okręgów (odpowiedników naszych województw)

Język urzędowy: portugalski; w użyciu jest także dużo dialektów; w większości przypadków można bez problemu porozumieć się po angielsku;

Jednostka monetarna: metical (MZM); w użyciu jest też rand południowoafrykański (ZAR)

Ceny: W Mozambiku jest drogo, szczególnie dla białego turysty. Miejscowi chcą bardzo zarobić na nielicznych przyjezdnych, podwyższając ceny czasami nawet pięciokrotnie(!). Najlepiej zaopatrywać się w jedzenie na rynkach i targowiskach.

Podróż z Polski: Samolotem z Warszawy do Johannesburg'a (z przesiadką w Londynie, Heathrow, Frankfurcie, Zurichu, Amsterdamie lub Paryżu – CDG), a następnie pociągiem/samolotem do Maputo. Cena biletu na trasie WAW-JNB-WAW = od 2500zł do 4000zł. Bilet lotniczy na trasie JNB-MPU-JNB = ok.1000zł.

Podróż po Mozambiku: podróż samochodem z RPA jest optymalnym rozwiązaniem. Obowiązuje ruch lewostronny. Główna droga, „TransMozambique”, ciągnąca się od granicy w Lebombo, przez Maputo aż do Beiry na północy, jest od kilku lat remontowana i nawierzchnia jest w przyzwoitym stanie. Na mniejszych drogach łatwo o dziury. Częsty jest również brak pobocza. Należy szczególnie uważać na zwierzęta, które często wychodzą na drogę. Po Mozambiku można również poruszać się autobusami, tudzież mikrobusami, którymi podróżują głównie miejscowi, jednak osobiście odradzam ten rodzaj podróżowania po kraju, gdyż nie należy on do najbezpieczniejszych.

Szczepienia: Wjeżdżając do Mozambiku nie ma obowiązku wykonywania żadnych szczepień. Zaleca się natomiast szczepienia na żółtą febrę i gorączkę pokarmową. W okresie zimowym (tj. czerwiec – sierpień) istnieje ryzyko zachorowania na malarię, dlatego niezwykle ważne jest posiadanie preparatów odstraszających komary. Ponadto w czasie pobytu w Mozambiku należy zwracać szczególną uwagę na to, by brana do ust woda (nawet do mycia zębów!) była zawsze przegotowana.

Wizy: Wszystkich cudzoziemców wjeżdżających do Mozambiku obejmuje obowiązek wizowy. Wizy są darmowe i można otrzymać je przy wjeździe do Mozambiku.

Kiedy jechać: Na wyjazd dobry jest w zasadzie cały rok. Jednak w grudniu należy liczyć się z upałami. Mogą się one okazać uciążliwe dla niektórych turystów (szczególnie osób cierpiących na nadciśnienie tętnicze), gdyż w większości hoteli i restauracji nie ma klimatyzacji.

Gitte Jensen
  1. Rand południowoarykański (ZAR) – waluta używana w Republice Południowej Afryki, akceptowana jako środek płatniczy również w krajach przygranicznych, takich tak Suazi, Lesotho i Mozambik; 1 ZAR = 0,40 PLN.

  2. Tsonga – język używany na południu Mozambiku, w prowincjach Maputo i Gaza, a także we wschodniej części prowincji Limpopo w RPA, przez grupę etniczną Shangaan (w RPA określanej jako Tsonga).

  3. Kassawa – maniok jadalny (manihot esculenta), nazywany również podpłomykiem najużyteczniejszym lub maniokiem gorzkim; gatunek rośliny uprawnej z rodziny wilczomleczowatych; kraj pochodzenia – Brazylia; obecnie maniok jadalny jest uważany za najpospolitszą roślinę uprawną w tropikalnych regionach Afryki, Ameryki Południowej i Azji, a zarazem stanowi pożywienie dla 2/3 ludności tych regionów. Nazywanie manioku jadalnego kassawą jest w gruncie rzeczy błędne, gdyż kassawa to tak naprawdę określenie mąki, którą otrzymuje się po starciu i wysuszeniu manioku.

  4. Beira – drugie co do wielkości miasto w Mozambiku (ok. 546 000 mieszkańców – dane z 2006 r.), położone w środkowej części kraju, w prowincji Sofala, u ujścia rzeki Pungue.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.