Felietony > Na wspak

O grupowej terapii – takiej innej

Odsłona pierwsza: Frydrych Lwie Serce

Wrocław, ul. Świdnicka 28, Scena Kameralna Teatru Polskiego wieczorową porą. Trójka aktorów w niezobowiązujących, niescenicznych (czyli: całkiem prywatnych) strojach, siedzi na krzesłach, trzymając przed sobą obite w czerwone skoroszyty scenariusze sztuki.

Czytają.

Czytają norweski para-dramat norweskiej autorki, która zasiada na widowni, zaszczycając swą obecnością oficjalną inaugurację projektu „Strefa: Norwegia”. Na akcję składa się cykl poniedziałkowych spotkań, poświęconych czytaniu współczesnego norweskiego dramatu. Wstęp wolny.

No to siedzimy. Aktorzy czytają.

Treść dramatu w dużym skrócie: owdowiała matka Julia wraz ze swym szalonym(?) synem Frydrychem przybywa do domu, w którym niegdyś (gdy jeszcze mąż-nieboszczyk żył) mieszkali, a który teraz przeznaczony jest na sprzedaż. Zamierza nie wiadomo co, aż tu nagle poznaje pośrednika nieruchomości – Majkela – i zakochuje się. Zazdrosny, szalony(?) Frydrych, tęskniąc za zmarłym ojcem, zabija Majkela nożem. Bo myśli, że jest Królem Lwem. I tu następuje clou wieczoru.

Aktorzy podnoszą wzrok znad scenariusza. W pomieszczeniu rozbrzmiewa słynna pieśń z animowanej bajki o wspomnianym Lwie. Keeeeennn juuuuu fiiiiiiilll deeee looooooove tuuunaaajt – śpiewa Elton John.

Siedzę w trzecim rzędzie i dochodzę do przykrego poniekąd wniosku, że dłużej nie zdzierżę. Uśmiecham się figlarnie i zalotnie do aktorów, imitując koślawo przychylność i ogólną sympatię, a w rzeczywistości tłumiąc potężne parsknięcie. Takoż obok mnie moja współlokatorka chichocze cichutko, sympatycznie. Takoż obok współlokatorki jej kolega siedzi – i rży, gwiżdżąc na konwenanse, norweską autorkę na widowni i aktorów na scenie.

Aktorzy patrzą na widownię, Elton w tle zawodzi.

Uśmiechamy się nadal – sympatycznie.

Antrakt

Na teatrze, obiektywnie rzecz biorąc, się nie znam. Nie zmienia to faktu, że za nim przepadam – choć jest to skłonność czysta i dziewicza, niepodparta teoretyczno-warsztatowym samouświadomieniem. Spektakl zły odróżniam od spektaklu dobrego na podstawie własnych, skromnych i niekoniecznie słusznych kryteriów. Inaczej się, w przypadku teatralnych ignorantów, nie da – zważywszy na rosnącą wśród młodych dramatopisarzy skłonność do udziwniania, gmatwania wątków czy wprowadzania ukrytych sensów w scenach i tak dla przeciętnego widza niezrozumiałych. Pamiętam taki spektakl we wrocławskim Teatrze Polskim, podczas którego aktorzy biegali po scenie w spiczastych czepkach, udając kondomy. Do dziś nie wiem,  czy miało to służyć seksualnemu wychowaniu widowni,  czy też zaspokojeniu estetyczno-lubieżnych potrzeb reżysera.

Ale ja się na teatrze nie znam przecież.

Pamiętam też inny spektakl – pierwszy, na którym byłam. W Teatrze Starym w Krakowie czterech sztandarowych dla tego miasta aktorów (Peszek, Globisz, Frycz i Trela) zagrało jedną postać – Gombrowicza, w czterech odsłonach. Sztukę oparto na fragmentach „Dzienników” zacnego Witolda, pojawiły się też odniesienia do „Trans-Atlantyku”. Od tego czasu zostałam fanką krakowskich teatrów – uroczo staroświeckich i przesiąkniętych specyficzną atmosferą kameralności. Wrocławskie pseudomodernistyczne molochy się do Krakowa nie umywają. Moim zdaniem, oczywiście. Pamiętajmy jednak, że się na teatrze nie znam.

Niemniej irytuje mnie, gdy aktorzy zamiast grać – czytają [choć sceniczne czytanie sztuk jest, przynajmniej we Wrocławiu, jak najbardziej bon ton.], i to kiepsko. Nie lubię się też czuć w teatrze zażenowana ogólnym idiotyzmem sztuki [czyt.: ludzie-kondomy]. I takie moje prywatne dziwactwo: jestem wyczulona na dźwięki wydobywające się z gardeł aktorów. Im ciekawszy, a więc bardziej charakterystyczny, głos – tym swobodniej może się drzeć, jęczeć tudzież warczeć. Wszystko zniosę.

Ot, wymagania prostaczka – co to się na teatrze nie zna, ale teatr lubi. W odsłonie drugiej, dla przeciwwagi, spektakl zrealizowany fortunnie – bez Eltona.

Odsłona druga: Brodzikowe Akropolis

Wrocław, ul. Rzeźnicza 12, Scena Główna Teatru Współczesnego wieczorową porą. Za trzy dni ma się odbyć rozplakatowana po całym mieście premiera „Akropolis. Rekonstrukcja”, na motywach dramatu Wyspiańskiego i przedstawienia Jerzego Grotowskiego z 1962 r. Próba generalna, wstęp wolny – dla wybrańców.

No to siedzimy.

Aktorzy – też siedzą. W „brodziku”.

„Brodzik”, czyli podłużna prostokątna wyrwa w podłodze, wody po kolana. Rozkład samej sceny równie dziwny: po przeciwległych jej bokach poustawiane są rzędy miejsc siedzących dla publiczności. Scena w zasadzie się nie kończy – niecały metr za „brodzikiem” zaczyna się pierwszy rząd. Siedzący w nim widz mógłby bez większego trudu wyprostować nóżkę i dotknąć krawędzi wyrwy.

Aktorzy odtwarzają role aniołów, które budzą się do życia w wawelskiej katedrze, wydając cieniutkie pomruki i szepty. Nie wiadomo tylko, dlaczego się budzą w wodzie.

Siedzę w drugim rzędzie i jest mi gorąco. Pomieszczenie ledwo dostrzegalnie, ale paruje – bo anioły, odziane w czarne podkoszulki i majtki, marznąć nie mogą.  Za moimi plecami grecki reżyser o marsowym czole wyklaskuje rytm i syczy. Próba generalna jest bowiem zjawiskiem specyficznym. W zasadzie ogląda się gotowy spektakl przedpremierowo i za darmo, ale co jakiś czas aktorzy dostają szeptane wskazówki dotyczące dalszej gry. Nie przeszkadza to bynajmniej w ogólnym odbiorze sztuki.

Spektakl pretenduje do miana interaktywnego, tj. angażującego niemrawą publiczność w akt twórczy. Aktorzy rozkładają pokaźną planszę i zapraszają widownię do wspólnego jej zapełnienia – każdy może wejść na scenę i zaznaczyć markerem miejsce, które określiłby mianem swojego własnego „Akropolis”. Nieco później jest okazja do potańcówki. Ludzie kulą się w siedzeniach, próbując NIE-istnieć, a przyjaźnie uśmiechnięci aktorzy wyciągają na siłę „ochotników” do wspólnego scenicznego tańca.

Robi się nerwowo. Interakcje typu „publiczność vs. obsada” są materią dość kapryśną. Niemniej znalazłam gdzieś taki zgrabniutki cytacik: Teatr jest w dużej mierze po prostu terapią grupową z udziałem publiczności. Oby więcej takich terapii.

Wracając do „Akropolis”: cały spektakl w wodzie się zaczyna i w wodzie się kończy, z tą subtelną różnicą, że aktorzy występują na zakończenie nadzy. O tę sceniczną goliznę były podobno kłótnie z reżyserem. Bo oni nie chcieli, a on się uparł.

1:0 dla reżysera.

Za sceniczną odwagę i czysto instrumentalne traktowanie swojego ciała podczas gry – należą się aktorom teatralnym brawa. I proszę mi nie bić pokłonów hollywoodzkim celebrytkom: że takie dzielne, bo się rozebrały na ekranie, a pan kamerzysta patrzył.

Jeśli wejdą na scenę i po trzygodzinnym odgrywaniu roli rozbiorą się na żywo, w jaskrawym świetle, przed setką ludzi – to im się będzie można pokłonić z czystym sumieniem.

Tymczasem, jakby ktoś przejazdem zawitał do Wrocławia i miał nadprogramowe fundusze do wykorzystania – niech się wybierze do Współczesnego na brodzikowe Akropolis. Nie dla golizny, ale aktorskiej gry, interpretacji scenicznej, zabawy konwencjami. Naprawdę warto, bo się grecki reżyser postarał.

***

Pewnie mu się czoło wypogodziło po premierze.

Albo zmarszczyło jeszcze bardziej.

To może kolejna terapia?

 

 

Katarzyna Frukacz
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.