Felietony

O mowo polska

Anna StrzelecNadeszła niedziela, a z nią? Żadnych konkretnych planów... Sama w wielkim mieście. Dzieci korzystają z ostatnich wakacyjnych dni... I bardzo dobrze, bo od września w gimnazjum to już nie przelewki. Może by pojechać na giełdę? Tak jak kiedyś z Horstem… Wtedy nazywało się ją Tródelem, bo to były prawdziwe jarmarki staroci, a tutaj jest giełda, na której można kupić wszystko! Albo prawie wszystko. Zapowiada się upalny dzień, ale zdecydowałam się, pojadę! Pospaceruję, pooglądam, może zauważę i kupię coś interesującego? Dwa autobusy, bo konieczna jest przesiadka, wiozą mnie ku wspomnianej giełdzie. Drugi jest wypełniony pasażerami po brzegi , ale znajduję wolne miejsce i już widzę, że będę musiała spędzić pół godziny w dusznej atmosferze. Nie mam na myśli czystości powietrza, ale konieczność łowienia uszami rozmowy, jaką prowadzą nad moją głową dwaj markowo ubrani, niepełnoletni mężczyźni. Relacja dotyczyła Anki, która wypiła w sobotę dwa drinki i już była naje... (nie chodziło o „najedzona”), a sobotni wieczór był kur... spędzony bardzo sensacyjnie. Przede mną stał mały, może 6-letni chłopiec z matką i babcią, zasłuchany w opowieści starszych chłopaków. Gotowało się we mnie, bo na wulgaryzmy jestem szczególnie uczulona. Poprosiłam grzecznie, by przestali. Udało mi się, opowiadali ciszej.

Słońce już przygrzewało, gdy ludzie wysypali się z autobusu i rozeszli wśród straganów. Idę więc za nimi, przeciskam się między stojakami z kolorowymi ciuchami na sprzedaż i słyszę: ─ "kurwa... całe klapki sobie w tym kurzu upierdolę". Teren jest piaszczysty, a dziewczyna w mini spódniczce i turkusowym topie z cekinami odsłaniającym brzuch ma na stopach odpowiedniego koloru japonki. Ogólnie widać, że turkus jest modny tego lata. Na stołach leżą stosy bielizny made in China, ceny korzystne, ale przymierzyć nie ma gdzie, zresztą nie po to tu przyjechałam. ─ "Ale zajebiste te kurteczki, zobacz!". Inna dziewczyna ciągnie chłopaka do stojaka z jesiennymi, skóropodobnymi, kolorowymi kurtkami. Moja i tak ładniejsza - myślę o tej, którą przywiozłam sobie z NY i zaczynam zaglądać do kartonów stojących na ziemi, wypełnionych porcelaną: wazonikami, kubkami, talerzami... i znajduję: wzór z fiołkami, z manufaktury Eschenbach, właśnie brakował mi do kompletu.

─ Ile za ten talerzyk? Złotówkę? ─ Zaraz, zaraz muszę zobaczyć, bo jak KPM, to nie. Kobitka podnosi się z krzesła i ogląda talerzyk - 2 złote. Może być, biorę. Jeszcze szklaną buteleczkę za złotówkę na piasek z plaży w Long Island i wędruję dalej. Robi się gorąco, ale ja mam chustkę na głowie i małą mineralną w torbie. Jakoś przeżyję, sama chciałam. Co bardziej warte, to u handlarzy i na stole, co mniej i tańsze - na ziemi, na starym kocu lub prześcieradle. Zegar z Elvisem, talerzowy, decoupage! Leży i aż prosi, aby go zabrać do domu. Nawet nie kiczowaty. ─ Ile? - Trzydzieści – słyszę odpowiedź. O nie, na taką cenę nikt mnie nie nabierze, chociaż biorąc mój wiek pod uwagę można sądzić, że jestem fanką Presleya i udałoby się na mnie zarobić. Posyłam handlarzowi uśmiech i tylko tyle. Szkoda.

Zielona mucha, a nad nią brzęcząca osa nad stołem z kiełbasą swojską, kaszanką i schabem pieczonym. Wszystko swojskie - zapewnia miła pani i ludzie kupują! Jak długo stoją już w dzisiejszym upale te wyroby? Jest kilka minut po dwunastej, jeszcze trochę powałęsam się.

Ktoś kupił dużą, używaną kosiarkę do trawnika i ciągnie ją wznosząc tuman kurzu. ─ Ile dałeś za nią? - woła ktoś znajomy. ─ Czterdzieści pięć! ─ Nie pierdol, to ja kurwa… w zeszłym tygodniu... itd. Nie słuchałam dłużej, ale prawdopodobnie zapłacił dużo więcej.

Jeszcze jeden rząd kartonów, stojaków, stołów i pojadę do domu. Znów porcelana, szkoda mi, że tak się niszczy. ─ Ile ten wazon? Pytam o biały, śliczny Arzberg (Bawaria). ─ 10 zeta, odpowiada mi koneser sztuki z złotym łańcuchem na szyi. ─ Osiem - próbuję się targować. ─ Pani wie co to jest? ─ Umiem czytać, ale zapytać można, nie? ─ Prowadzę z uśmiechem jarmarczny dialog z nadzieją, że handlarz zejdzie z ceny. ─ Kto pyta nie błądzi - przygaduje jego kolega. Daję 10 zeta i cieszę się.

Lubię tródele, szukanie drobiazgów, które podróżują w zakurzonych kartonach, wożone z giełdy na giełdę. Przedmioty, które kiedyś stały w kredensie lub na komódce pieczołowicie odkurzane w sobotę przed niedzielą. Ktoś komuś przywoził kiedyś pamiątki z podróży...

Na jednym z ostatnich straganów kupuję torbę. Same „nówki”, bo lato się kończy, więc cena zadziwiająca, 15 złotych. Wybieram, przebieram, w końcu decyduję się na żółtą perłową, nawet podszewkę ma w panterkę, jak moja nowa kurtka. I w tym pełnym satysfakcji momencie widzę, że autobus w kierunku miasta właśnie odjechał. Następny mam za półtorej godziny, a jestem głodna i zmęczona. Niektórzy handlarze zwijają powoli stragany, ktoś dźwiga już z pewnością zimowe opony. Ostatnia okazja, by zająć miejsce na ławce pod party straganem i kupić kawę w plastykowym kubku oraz pajdę wiejskiego chleba z podsmażonym mielonym, cebulką i kiszonym ogórkiem. Mam nadzieję, że po tej przekąsce moja wątroba nie odmówi posłuszeństwa, a w razie czego mam w domu Verdin. Właścicielka uśmiecha się, pyta czy smakuje. Muszę się pospieszyć, bo też zaraz zwijają swój interes. Obok kilku stołów stoi kosz na śmieci i karton na resztki chleba. Widzę bardzo dużo odpadów pysznego chleba i mam nadzieję, że ktoś karmi nim domowe zwierzęta, a nie lądują w śmietniku. Kawa dokończona, dziękuję i przenoszę się na przystanek autobusowy. Jest zadaszony i ławka na szczęście też długa, bo już zaczynają schodzić się ci, którzy też nie zdążyli na poprzedni bus. W niedzielę wiadomo, jeżdżą rzadziej. Najpierw nadeszli młodzi oboje z maluszkiem we wózku. Ona nakarmiła go ze słoiczka, dała do popicia herbatkę, a potem rodzice zapalili po papierosie dmuchając bezmyślnie synkowi prosto w nos. Przyszła następna para, więc posuwam się na koniec ławki. Ona nawet ładna, rozczochrana, on ogolony na modną glacę z puszką piwa w ręce. Usiadł, westchnął ciężko: ─ gorąco, kurwa... i zdjął koszulkę, ukazując cały tors w tatuażach drobnych, chińskich znaków. Dołączył do nich starszy mężczyzna i potoczyła się rozmowa jak z kabaretu. Glaca: ─ kurwa... rozporek mi się rozpierdala... i próbuje zapiąć spodnie. Starszy: ─ wolności potrzebuje, ha, ha i do rozczochranej: ─ nie dajesz mu? Rozczochrana śmieje się radośnie, susząc żółte ząbki. Glaca: ─ no co, trzy miechy nic, to się kurwa... pierdolić chce, nie? Starszy: ─ czemu aż trzy, gdzie byłeś? Glaca: ─ zapuszkowali mnie, kurwa… Policjantowi wyjebałem, bo się do mnie dopierdalał i tyle. Nie słuchając dalszego ciągu kryminalnej opowieści, zabrałam moje torby z ławki, kupiłam szybko kilogram pięknych, pachnących ogrodowym słońcem pomidorów na pobliskim straganie i pokiwałam głową słysząc, że wszystko będzie droższe, a chleb, proszę pani, to nawet o 1,50 zł.

Dzięki Bogu właśnie nadjechał autobus, nawet trochę wcześniej niż powinien. Idąc w stronę domu i mijając sportowy plac zabaw dla dzieci, usłyszałam: ─ dawaj Kamil, dawaj tu, kurwa , do mnie! Chłopcy, może 8-letni grali w piłkę na bramkę...

Nareszcie w domu. Weszłam pod prysznic próbując zmyć z siebie nie tylko kurz, ale cały niesmak mojej eskapady. A przecież szukałam tam wspomnień... Potem zrobiłam sobie mrożoną kawę, znaczy się mocną neskę z dodatkiem całej kostki waniliowego loda. I popijając ją, zamyśliłam się nad pewną audycją telewizyjną, którą prowadzi znany językoznawca prof. Miodek. Tego wydania akurat nie oglądałam, ale moja koleżanka będąca polonistką i nauczycielką ojczystego języka w gimnazjum opowiadała mi, że w jednym ze swoich telewizyjnych programów prof. Miodek wypowiadał się o wyrazie "zajebisty" iż nie jest to wyraz obsceniczny i zaliczamy go do tak zwanych liczmanów. A liczman to wyraz lub wyrazy, których używamy, gdy mamy ubogie słownictwo i w rozmowach brakuje nam słów. To nie musi być wyraz wulgarny, może być np: prawda, eeeee, yyyyy, panie tego itd. Najczęściej jednak jest to: kurwa..., ja pierdolę…, cholera…, we wszystkich gramatycznych odmianach. I że nasza mowa potoczna, gdyby ją pozbawić tych paru wyrazów kur ...pier... itp. dla podkreślenia naszych uczuć, zdarzeń lub emocji stanie się o wiele uboższa.

Nie chce mi się wierzyć: to pan profesor tak stwierdza, czy popiera? Dla mnie są to wulgaryzmy nie do zniesienia, z którymi trzeba walczyć i z dniem dzisiejszym przestaję lubić profesora. Moja koleżanka ─ polonistka zresztą ─ podobnie.

A jeżeli zachwaszczenie mowy polskiej zatoczy jeszcze szersze kręgi i cała ta wulgarność słownictwa i obyczajów trafi w zaświaty?

Jeśli stanę kiedyś przed Niebieską Bramą, a św. Piotr zapyta mnie: po chol... tu przyszłaś, to co ja wtedy zrobię?

Anna Strzelec
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.