Powieści i opowiadania

Władca Pierścieni – lektura, którą zabrałbym na bezludną wyspę

Nie chodzi przecież o to, żeby zabić, wypełnić czas, czy jak to tam na bezludnej wyspie może się nazywać. Na bezludnej wyspie, ale nie bez niebezpieczeństw, czas upływałby na znoszeniu kamieni, pni, liści do budowy schronienia, stworzenia jakiegoś prowizorycznego domu. Kolejne dni, tygodnie, miesiące zajęłoby urządzenie owego domu, zagospodarowanie terenu wokół, realizowanie pomysłów na wyeliminowanie mniej lub bardziej wyimaginowanych zagrożeń. Musiałbym doprowadzić do tego, żeby, choć trochę, poczuć się dobrze, jeżeli w ogóle można się dobrze czuć w samotności, rzuconym na pastwę losu. A żeby czytać, trzeba czuć się dobrze. Jak można do książki, zajmującej pierwsze miejsce w moim rankingu, usiąść, jeśli nie czułbym się dobrze w swoim otoczeniu? „Władca pierścieni” Tolkiena wymaga celebry. Ale jak się odwdzięcza! Pewien jestem, że już pierwsze strony ukoiłyby smutek zesłania. Żal odszedłby w zapomnienie. Już, już po chwili świat zaczynający się w promieniu kilkunastu metrów stałby się nierealny. Byłby niezbyt sympatycznym snem, do którego wracałbym jedynie na czas wypraw w poszukiwaniu jedzonka. Rzeczywistością, realem, moim światem byłoby Śródziemie.

Wkroczyłbym do niego nie u boku wielkich tej powieści, Gandalfa, Obieżyświata, Elronda, Froda, lecz tych najmniejszych, choć wcale nie najmniej dzielnych, Merry’ego Brandybucka i Pippina Tuka. Ich nieprawdopodobny optymizm, swawola, radosne zdziwienie światem muszą dać mi siłę na czas wędrówek po wyspie. Ile w nich wiercipięctwa, ciekawości, chęci do szperania, zaglądania, wypróbowywania. Ile w nich lekarstwa na depresję! Dwa małe, szalone antydepresanty.

A gdy przyszedłby czas na zajęcie się praktycznymi sprawami, to przypomniałbym sobie Sama Gamgee. Nieocenionego przyjaciela. Towarzysza tak wiernego, że dałby się posiekać na kawałki. Od niego pochodziłaby siła do zbierania owoców, łowienia ryb, zastawiania sideł na biegające mięsko i… siekania zdobyczy. Bo gdzieś tam w głębi duszy rodziłaby się myśl, że nie można rezygnować, siadać i płakać. Trzeba jeść. I jeść w taki sposób, żeby pozostać nawet tutaj, na wyspie, człowiekiem. Jeśli Sam Gamgee był nim u bram Mordoru, niosąc podwójny ciężar, bo i Froda, i pierścienia, to ja też mogę. Chłonę literacką ewolucję Sama. Z nieważnej, niewidocznej postaci, przez bohatera drugiego planu, aż do wielkości w blasku jupiterów. I sam się zmieniam: z przestraszonego, nieszczęśliwego rozbitka, przeistaczam się w nieśmiałego gościa wyspy, żeby w końcu stać się jej gospodarzem. I wówczas staję się pewny siebie, dzielny, śmiały. U boku z krasnoludem Gimlim odgarniam zarosłe przez lata wejścia do pieczar, przemierzam korytarze jaskiń, odkrywam przy nikłym blasku pochodni piękno skalnego królestwa. Z Legolasem lekko przeskakuję przez zwalone pnie, omijam urwiska, wbiegam na wzgórza, skąd, jak on, obserwuję widnokrąg, żeby dostrzec to, czego nie potrafią dostrzec zwykłe oczy.

Władca pierścieniZa przykładem Aragorna i Boromira zawieram przymierze człowieka z krasnoludami i elfami. Pakt z przyrodą. Pakt z wyspą. Nie zapominam jednak, kim jestem. Słabość Boromira jest ostrzeżeniem. Kolejny raz z uwagą śledzę jego ludzką słabość. Przewartościowuję swój stosunek do moralności, etyki. Mam mnóstwo czasu. Ileż razy będę się zastanawiał, dlaczego tak niszczy nas, ludzi, pożądanie, władza, pycha, bogactwo?

Czasu jest zatem bardzo dużo. Każdą stronę powieści mogę smakować, ba! uczyć się na pamięć. Teraz nie muszę gonić do kolejnych przygód, do kolejnych bitew. Do „Rozbrykanego kucyka”, Morii, Helmowego Jaru, czy Gondoru. Przychodzi taka chwila, że inaczej czytam powieść. Dzielę ją na opowiadania, nowele. Ważne, ulubione i nudne sceny. Zaznaczam. Robię rankingi. Ogrom tego tolkienowskiego świata daje mnóstwo możliwości. To prawie niewyczerpane źródło informacji o świecie, do którego dopiero wkraczam. Wcale nie myślę już o Tolkienie jako pisarzu. Raczej jako o demiurgu, bogu, jednym z Ainurów, a może nawet Iluvatarze, Jedynym. Bo czyż człowiek mógł stworzyć taki ogrom plemion, narodów, stworzeń, krajów, państw, krain? Tyle mitów, takie dynastie władców, genealogie? Tyle nazw, imion? Nie i po dwakroć nie! Trylogia jawi mi się już jako Rigweda, jakiś mit o Gilgameszu, święta księga dana przez stworzyciela wszechświata. Nie jest już dla mnie powieścią przygodową, literaturą fantasy, zabawą, przyjemnością. Szczegółowo śledzę historię Shire, Gondoru. Na płatach kory wyskrobuję dzieje poszczególnych hobbickich rodów, dynastii ludzkich i elfickich, królestwa Durina. Próbuję spisywać, dzielić poszczególne mitologie. Najpierw na piasku rysuję ogromną mapę wyprawy Drużyny Pierścienia. Gdy zmywa ją przypływ, znajduję skalną półkę i mozolnie, krok po kroku, wykuwam atlas Śródziemia. Musi być wielka, bo przecież ma zmieścić opisy najważniejszych wydarzeń i bitew. Siedzę nad nią z książką. Studiuję trasy wędrówek najpierw czterech hobbitów, potem Drużyny Pierścienia, w końcu rozdzielonych członków drużyny. Zamieniam się w badacza mitów, historyka, naukowca-tolkienologa. Wyspa z miejsca przypadkowego zesłania staje się czymś w rodzaju laboratorium badawczego, jednego przeogromnego pokoju akademickiego, biblioteką jednej książki, moim prywatnym muzeum „Władcy Pierścieni”.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.