Powieści i opowiadania

Droga na Łuck

Bogurodzica, autor: Józef BrandtBrali ją po kolei, wierzgającą i wyrywającą się. Mogli ją wprawdzie zwią­zać lub ogłuszyć, ale podobało im się, jak wyginała swoje młode ciało. Olgierd Brzo­zowicz, wachmistrz w chorągwi Adama Kazanowskiego, który jako pierw­szy zaspokoił swoje żądze, trzymał teraz wykręcone do tyłu ramiona dziew­czy­ny, a drugą ręką zatykał jej usta. Jego towarzysz, Dyzma Jaskólski, skończył właś­nie swą uciechę i sznurował hajdawery. Trzeci z kompanów, Damian Ro­gals­ki, stał u wejścia do szałasu, pilnując, czy nikt nie idzie. Teraz zrobili za­mia­nę: Olgierd stanął na czatach, Dyzma złapał szarpiącą się dziewczynę, a Rogal­ski wziął się do dzieła. Kiedy już wszyscy pofolgowali swej chuci, Damian wy­ciąg­nął krócicę, mierząc w twarz ofiary.

— Dobrze ci było? To pośpij teraz…

Jaskólski błyskawicznie złapał go za rękę.

— Głupi! Alarmu narobisz!

Olgierd spojrzał obojętnie na dygoczącą, nagą i poobijaną Ukrainkę. Bez sło­wa wyciągnął zza pasa obuszek i zadał cios. Trafiona w głowę dziewczyna w oka­mgnieniu znieruchomiała.

— Idziemy!

Cała trójka po chwili zniknęła w ciemnościach.

Maj 1651 roku przyniósł stepom upały, a Ukrainie nędzę i głód. Wy­nisz­czo­ny ciągłymi wojnami kraj dogorywał niczym śmiertelnie ranny człowiek, któ­ry leżąc we własnej krwi, próbuje zatamować jej upływ słabnącą ręką. Wojska, prowadzone przez hetmana polnego ko­ron­ne­go Marcina Kalinowskiego, niewiele różniły się od otoczenia. Niedawni zwy­cięz­cy spod Krasnego, dziś w najgorszych nastrojach próbowali przedostać się jak najbliżej kontrolowanych przez Rzeczpospolitą twierdz, czując na karkach od­dech Chmielnickiego. Armia kozacko-tatarska szła za nimi krok w krok. A nie po­trzebowała się spieszyć, korzystając z dobrodziejstw znalezionych w prze­ję­tych niedawno taborach Kalinowskiego. Polacy słabli z głodu i pragnienia. Ko­za­cy i Tatarzy z pełnymi brzuchami szli za nimi i czekali. Całkiem jak wilki, któ­re ścigają rannego byka, aż ten sam nie padnie.

Brzozowicz jechał w milczeniu, rozglądając się jak inni na wszystkie stro­ny. Wiedział, że bitwa nastąpi wkrótce, bo nastąpić musiała. Jeżeli tylko znajdą dob­re miejsce do obrony, to sami zaczekają na wroga. Nagle podjechał do niego, od czoła, jeden z żołnierzy.

— Mości wachmistrzu! Chorąży wzywa!

Olgierd spiął konia i dogonił jadącego w przodzie Kazanowskiego. Ten wy­dawał się czymś mocno poruszony.

— Brzozowicz! Wieści są!

Wachmistrz spojrzał na niego uważnie. Wieści? Tutaj? Od samego diabła chyba…

— Nie patrz tak na mnie! Do hetmana przybył goniec królewski. Jakim cu­dem się przedarł, nie pytaj. Armia zbiera się pod Sokalem! Król wzywa nas do powrotu.

Brzozowicz potoczył wzrokiem po okolicy i spojrzał znów na dowódcę.

— To jak nas psiajuchy nie ruszą do Tarnopola…

— …to potem łatwiej będzie posłać po pomoc — wszedł mu w słowo cho­rąży. — Tam już muszą chodzić nasze patrole. Słuchaj, każ zdwoić czujność. I niech mi nikt nie próbuje wypadów robić, choćby gołe baby wódką częs­to­wa­ły! Bo jak się dowiem, to końmi rozerwać każę!

Brzozowicz wrócił na swoje miejsce i zdał relację Damianowi i Dyzmie. Gdy przekazywał ostatnie słowa dowódcy, towarzysze spojrzeli po sobie zna­czą­co, lecz żaden się nie odezwał.

Noc upłynęła spokojnie, lecz wszyscy bez wyjątku mieli pewność, że jest to cisza przed burzą. Olgierd, zbudzony przez pełniącego wartę żołnierza, wstał i zro­bił kilka kroków, by ulżyć pęcherzowi. Naraz poczuł, że dzieje się coś nie­dob­rego. Przyrodzenie zapiekło go jak wszyscy diabli. Zacisnął zęby i z wy­si­łkiem dokończył oddawać mocz. „Zawsze się musi coś przyczepić”, pomyślał, wra­cając po kulbakę.

Tego dnia przekroczyli Zbrucz. Straże podawały co rusz nowe wieści, tym ra­zem głównie o tym, że nikogo nie było widać. Mogło się wydawać, że ści­ga­ją­ce ich wojsko zaniechało dalszego pochodu. Było to jednak tak niewiarygodne, że chyba tylko świeżo upieczony rekrut mógłby się mamić taką nadzieją. Jed­nak­że sama świadomość braku wrogiego wojska w zasięgu wzroku dodawała ja­kiejś dziwnej otuchy nawet starym weteranom. Zupełnie jakby wszyscy trzymali się w duchu tej myśli, że może coś naprawdę powstrzymało Kozaków i Ordę. A przecież jeszcze dwa miesiące temu każdy z ochotą modliłby się o takie spot­ka­nie. Po krasieńskiej wiktorii wszystkim chciało się jeszcze więcej krwi, zwy­cięstw i chwały. Potem przyszła Winnica, odsiecz Chmielnickiego i nieustanny od­wrót, który po stracie taborów zmienił się w marsz głodowy.

Wachmistrz już sam nie wiedział, jak ma usiąść w siodle. Całe podbrzusze było jednym, nieznośnym źródłem paskudnego bólu i pieczenia. W cią­gu dnia, gdy oddawał mocz, z przerażeniem zobaczył, jak z jego przy­ro­dze­nia, zamiast znajomego żółtego strumienia, wydostaje się mętna i gęsta sub­stanc­ja. Żeby nie zakrzyknąć, zagryzł wargi, aż poczuł ściekającą po brodzie krew.

Ta noc była również dziwnie spokojna i cicha. Wszyscy, których natura ob­da­rzyła zdrowymi, stalowymi nerwami, korzystali z tego, by wy­spać się porządnie. Olgierd nie mógł zmrużyć oka aż do rana. Wiedział, że jest po­ważnie chory. Słyszał nieraz o takiej chorobie, co brała się ze spółkowania, te­raz jednak doświadczał tego na własnej skórze. Przeklinał własną głupotę, która ka­zała mu na patrolu, gdy Rogalski i Jaskólski upolowali tę Ukrainkę, iść ra­zem z nimi do szopy. Ale w takim razie oni też muszą być chorzy! Koniecznie trze­ba będzie jutro z nimi pogadać. Tylko co to da? Marna to pociecha, jeżeli oka­że się, że nie jego tylko to dopadło. Co robić, do diabła, co robić?! Im bliżej by­ło do świtu, tym gorzej się czuł. Bolała go głowa, zaczynały targać nim dresz­cze i w końcu dopadła go gorączka. Nad ranem, gdy z wycieńczenia przysnął, trze­ba było wstawać. Półprzytomny, zataczając się, zabrnął w krzaki. To, co zo­ba­czył po opuszczeniu spodni, sprawiło, że chciał zacząć wyć.

Jak pijany doszedł do konia. Bezwiednie zaczął go siodłać, lecz ręce miał jak z drewna. Po raz pierwszy w życiu zapragnął zginąć jak najprędzej. Rozej­rzał się w poszukiwaniu Dyzmy i Damiana, ale nie było ich widać. Po chwili do­tar­ło do niego, że jest wołany.

— Brzozowicz!

Chorąży był już na koniu i rozglądał się nerwowo, wypatrując wach­mist­rza. Olgierd zamknął oczy, opierając głowę o siodło. Kazanowski po chwili był już przy nim.

— Co ci jest? — zapytał, pochylając się.

— Nic. — Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było to, by zwierzać się do­wód­cy ze swych kłopotów.

— Kłamiesz, widzę. Coś żarł?

Wachmistrz pokręcił tylko głową.

— Słuchaj — chorąży zaczynał być już zły — za chwilę będziemy prze­pra­wiać się w Kopyczyńcach. Albo jesteś zdrów i jedź mi pozmieniać straże, albo…

W tej jednej chwili trąbki zagrały ze wszystkich stron. Wszystkie patrole za­częły zjeżdżać się jednocześnie, podając z każdej strony jeden okrzyk: „Ta­ta­rzy!”. Od czoła przybyli gońcy z rozkazami hetmana. Kazanowski podjął błys­ka­wiczną decyzję.

— Wynoś mi się na tył! Rosiński cię zastąpi! — Chorąży spiął konia i ru­szył sprawiać szyk, wydając w locie rozkazy i płazując opieszałych. Brzozowicz do­ciągnął popręg i wsiadł na konia. Z trudem wytrzymał okropny ból w kroczu. Po­jechał na wskazaną pozycję z mocnym postanowieniem znalezienia szybkiej śmierci. Za chwilę miało rozpętać się piekło. Siły kozacko-tatarskie naj­wy­raź­niej czekały na posiłki, a teraz otrzymawszy je, szykowały się, by zakończyć spra­wę. Wachmistrz, pomimo że świadomość zbliżającej się walki nieco go otrzeź­wiła, czuł, że jest zbyt słaby. Sięgnął po krócicę, rozglądając się w po­szu­ki­waniu celu, i wtedy poczuł uderzenie w głowę. Bezwładnie odchylił się do ty­łu, a potem ogarnęła go ciemność. Strzała, która go dosięgła, nie miała już im­pe­tu. Czapka dodatkowo złagodziła trafienie. Wystarczyło ono jednak, by po­zba­wić Olgierda przytomności.

Gdy się ocknął, bandażowano mu głowę.

— Obudził się! Dajcie znać chorążemu! — Wołanie zadudniło w głowie Brzo­zowicza niczym dzwon. Powoli zaczął rozróżniać kształty i dojrzał sie­dzącego na siwym dzianecie ubranego w srebrzystą zbroję rycerza, który zbli­żył się i pochylił nad nim. Był to chorąży wielki koronny Aleksander Koniec­polski.

— Twardy macie sen, wachmistrzu. Taką bitwę przespać! — Roześmiał się i pojechał dalej.

Olgierd sięgnął dłonią do zabandażowanej głowy. Powoli przypomniał sobie, kim jest i co tu robi. Przypomniał sobie również o innych dolegliwościach.

— Brzozowicz! — To był głos Kazanowskiego. Wachmistrz uniósł się na łok­ciach. — Leż! Grunt, że żyjesz! Pierwsza strzała cię sprzątnęła. Masz ty szczęś­cie. Ale ty się chyba dziś do bitwy zanadto nie nadawałeś. — Chorąży już za­wracał konia, by pojechać dalej. Olgierd postanowił się rozmówić.

— Wasza miłość… — zaczął.

Kazanowski spojrzał na niego przez ramię.

— Masz co do mnie?

— Proszę… na słowo.

— Teraz nie mogę. Trzeba przeprawić się na drugi brzeg, bo nas tu zaraz ro­bactwo zje od tych trupów. Później przyjadę.

Przeniesiono Brzozowicza do pozostałych rannych. Próbował wstać, ale da­wał radę ledwie się czołgać. Nie pozostało mu do roboty nic poza roz­myś­la­nia­mi. Wieczór już był, gdy cała armia znalazła się po drugiej stronie rzeki. Wokół zapłonęły ogniska. Niebawem przyszedł Kazanowski, przynosząc mu kil­ka sucharów i łyk gorzałki.

— Nie mam za wiele czasu. Mów, co cię boli.

Wachmistrz postanowił powiedzieć całą prawdę. Chorąży po usłyszeniu rze­czy najistotniejszej wstał i zrobił krok do tyłu. Przez krótką chwilę nie mó­wi­li obaj nic. Potem odezwał się Kazanowski.

— No to ładnie wam ta dziewka podziękowała. A wiesz co? Jaskólski i Rogalski nie żyją. Musieli mieć to, co ty, bo to przecież byłoby dziwne, żeby trzech takich zabijaków padło w jednej bitwie jak muchy. Wszystkich was nie­moc dopadła. Lepiej im chyba teraz niż tobie. Gdyby nie to, żeś ty już karę do­stał, to bym cię końmi kazał włóczyć. Oddaliliście się bez pozwolenia! Toż to ma­ruderstwo jawne! — W oczach chorążego Brzo­zo­wicz dojrzał tłumioną wściekłość.

— Teraz do Sokala ciągniemy — mówił dalej Kazanowski. — Zbiera się tam wszystkie wojsko zaciężne i pospolite ruszenie. Pójdziemy na Ukrainę całą po­tęgą… Ale po co ja ci to mówię! Pojedziesz razem z rannymi, a w Sokalu rób, co chcesz. Do służby się już nie nadasz i ja cię zwalniam. Wachmistrzostwo weź­mie po tobie Rosiński. Sprawił mi się dziś. No to… bywaj!

Zjechawszy do Sokala, zastali tam już rzesze potężne. Wydawało się, że ca­ła Rzeczpospolita powstała, by cios ostateczny Kozactwu zadać. Szlachta wi­ta­ła tłumnie wkraczające do obozu wojska hetmana Kalinowskiego, wiwatując na cześć bohaterów. Rannych na rękach noszono i prześcigano się w niesieniu im pomocy. Zarówno wiktoria pod Krasnem, jak i kopyczyniecka wielkie na wszyst­kich robiły wrażenie. Zwłaszcza że polskich zwycięstw w tej wojnie było jak na lekarstwo i nie licząc radziwiłłowskich przewag na Białej Rusi oraz wiś­nio­wiecczyków, to koronne wojska na ogół cięgi brały od rebeliantów. Jeden Brzo­zowicz nie dawał się na rękach nosić i tego tylko pragnął, by zejść wszyst­kim z oczu jak najprędzej. Ledwie kuśtykając, oddalał się powoli od zgiełku i wrza­wy, zbywając półsłówkami każdego, kto go zaczepić próbował. Zna­lazł­szy się na skraju obozu, odetchnął nieco i zaczął baczniej rozglądać się po lu­dziach. Kazanowski mu konia odmówił, tłumacząc, że ćwiczone konie w wojs­ku są potrzebne. Dał jednak trochę gotówki, za co Olgierd mógł nabyć jakąś szka­pinę z wózkiem. Na samą myśl o podróżowaniu wierzchem Brzozowiczowi skrę­cało wnętrzności. Najgorsze, że nie wiedział zupełnie, co ze sobą począć. Je­chać w rodzinne strony, do brata? Swojej rodziny nie miał, wiek życia w wojs­ku służąc. Ale pojedzie do brata i co? Zda relację ze swej przypadłości? Wstyd i hań­ba. Ano, jedno już chyba tylko pozostało… Olgierd westchnął i spojrzał na błę­kitne, pogodne niebo. Następnie podszedł do jednego z rozstawionych wzdłuż ulicy żydowskich kramów. Po chwili przechylał już manierkę z go­rzał­ką, a rozchodzące się po całym ciele ciepło wprawiło go w odrobinę lepszy na­strój. A przynajmniej zapobiegło dalszym głupim rozmyślaniom.

Na koniec dostrzegł jakiegoś wiejskiego wyrostka, zaprzęgającego chudą ko­byłę do pustej dwukółki. Zbliżył się do niego i zagaił.

— Skąd jesteś?

— Spod Łucka, proszę jegomości. — Chłopak pokornie ściągnął czap­kę. — Ze stryjcem kapustę tu przedawalim.

— A stryjo gdzie?

— Pojechał, panie, do Zamościa, a ja doma wracam. — Po chwili na­mys­łu pachołek dodał:

— Pieniądze stryk do Zamościa powiózł.

Brzozowicz uśmiechnął się mimo bólu.

— Nic mi do waszych pieniędzy, nie bój się. Dam ci jeszcze zarobić. Ja, wi­dzisz, ranny jestem. Z wojny wracam. Na koń nie siądę. Powieziesz mnie do Łuc­ka, to zapłacę.

Chłopakowi zaświeciły się oczy.

— A imię masz jakieś?

— Mykoła, panie.

Brzozowicz dał mu parę groszy i wysłał po prowiant. Kierunek był mu w za­sadzie obojętny. Chciał po prostu oddalić się od tego zbiorowiska ludzkiego.

Zostawili w końcu za sobą Sokal, z którego gwar ponad stu tysięcy ludzi ści­gał ich jeszcze przez dobrą milę. Na drodze początkowo również panował du­ży ruch. Jedni, jak Mykoła, wracali do domów, pozbywszy się towaru. Inni spie­szy­li do obozu, by zdążyć jeszcze coś sprzedać przed wyjściem wojsk. Poja­wia­ły się również patrole i podjazdy, którym Brzozowicz się opowiadał, a oni, wi­dząc rannego weterana wojsk koronnych, przepuszczali ich bez problemów. Pa­choł wymościł dwukółkę sianem i gdyby nie choroba, to Olgierd nie mógłby na nic narzekać. Choroba jednak nie odpuszczała. Brzozowicz nie chciał już nawet pa­trzyć na to, co dzieje się z jego podbrzuszem. A to, co wydostawało się wraz z mo­czem, przyprawiało go niemal o torsje, choć w życiu napatrzył się na wiele okro­pieństw. Do tego czuł się coraz słabszy. Promieniujący ból rozchodził się po wszystkich człon­kach. Siły w ręku pozostało mu tyle, że na szable pewnie by go Mykoła położył.

Przed nocą skręcili z drogi do lasu, by znaleźć dogodne miejsce na biwak. Pa­choł rozpalił małe i dobrze ukryte ognisko i zaczął przyrządzać wieczerzę. Ol­gierd jednakże nie miał apetytu. Powiercił się chwilę na sianie i dość szybko za­snął. Ze snu wyrwało go szarpanie za ramię.

— Jegomość! Zbudźcie się, jegomość!

Brzozowicz odruchowo wyszarpnął z siana krócicę i wycelował prosto w twarz pachołka.

— Olaboga, panie, to ja, Mykoła! Jegomość, my tu nie są sami. Tamój się co­sik złego dzieje!

Olgierd położył palec na ustach i zaczął nasłuchiwać. Z lasu dolatywały ja­kieś dźwięki. Po chwili zaczął rozróżniać chrapliwe męskie głosy oraz coś jesz­cze. Wachmistrz zacisnął powieki. Głosy na przemian to przycichały, to roz­brzmie­wały na nowo ze zdwojoną mocą. Brzozowicz dźwignął się z wozu.

— Idź za mną i ani słowa. — Chłopak pokiwał skwapliwie głową i po­słusz­nie zaczął skradać się za nim. Noc była ciepła i bezwietrzna. Tamci tak ha­ła­sowali, że Olgierd nawet nie starał się iść cicho. Gdy uszli kilkadziesiąt kro­ków, zauważyli nikłe światło między drzewami. Podeszli jeszcze bliżej. Na po­la­nie płonęło małe ognisko. Wachmistrz zaległ na ziemi, wśród paproci, gestem na­kazując pachołkowi, by ten zrobił to samo. Gdy rozsunął dłońmi liście, ogar­nął wzrokiem całą polanę, a w szczególności to, co działo się wedle ogniska.

Brzozowiczowi świat nagle zawirował przed oczami. Na polanie stał Da­mian Rogalski. Obok niego Dyzma Jaskólski trzymał za włosy dziewczynę — TĘ DZIEWCZYNĘ! — w poszarpanej i częściowo zdartej już sukni, a drugą rę­ką bił ją po twarzy. Trzeci mężczyzna doskoczył nagle i szarpnął za zwisające strzę­py sukni, zdzierając ją z ofiary całkowicie. Tym mężczyzną był on — Ol­gierd Brzozowicz!

Wachmistrz obrócił się na plecy i zaczął ciężko oddychać.

— O Jezu! Jegomość! Co oni robią! Ubiją ją, zamęczą, jegomość…

— Zamknij się! — Olgierd przełknął ślinę i ponownie spojrzał na polanę. Tym razem zobaczył zupełnie obcych mężczyzn. Zwykłych obdartusów, pospo­li­tych łotrzyków albo maruderów. Nawet dziewczyna nie była podobna do TAM­TEJ. W tym momencie ofiara jakimś trafem wyrwała się swoim opraw­com — widocznie byli już dobrze pijani — i zaczęła biec przed siebie. Huknął strzał i dziewczyna upadła. Olgierd ocenił, że musiała dostać w nogę, bo potknę­ła się, a leżąc, próbowała jeszcze wstać i odbiec, lecz rana odebrała jej siłę.

— Jegomość… Zróbmy coś — jęczał Mykoła.

Brzozowicz złapał go za kudły i zaczął mu mówić wprost do ucha.

— Pójdziesz w tamtą stronę — pokazał mu przeciwległy koniec po­la­ny — i będziesz odmawiał zdrowaśki. Tylko normalnie odmawiaj, jak w koś­cie­le, nie śpiesz się. Jak zmówisz cztery, zacznij się drzeć, jakby cię ze skóry ob­dzie­rali, rozumiesz? Jak odwrócisz ich uwagę, to ja spróbuję się nimi zająć i mo­że ocalimy dziewczynę. Jak mi się nie uda, to uciekaj.

— Dobrze, jegomość, idę, o Jezu… — Mykoła odczołgał się kawałek i za­czął przekradać się między drzewami. Wachmistrz ruszył w drugą stronę. Czuł, jak bardzo jego ruchy są niepewne. Ból i osłabienie nie pozwalały mu przyjąć otwartej walki, a przecież niedawno jeszcze poradziłby sobie i z pięcioma takimi. Gdy podkradł się bliżej, jeden z ma­ruderów klęczał przy dziewczynie, a drugi zaczynał rozpinać spodnie. Wtedy Mykoła rozpoczął koncert. Darł się jak zarzynana świnia. Łotrzykowie jedno­cześ­nie zwrócili się w stronę dochodzącego wrzasku. Widać było, że zba­ra­nieli cał­kowicie, nie wiedząc, co począć. Olgierd, nie kryjąc się teraz zupełnie, za­czął iść w stronę najbliższego z nich, powoli wydobywając szablę z pochwy. Po chwili stał już za jego plecami. Klinga świsnęła w powietrzu, zatapiając się w kar­ku mężczyzny. Zbir upadł, ale Brzozowicz poczuł, że zamach wy­czer­pał jego siły. Krzyki Mykoły wciąż odwracały uwagę dwóch pozostałych, ale to nie mogło trwać wiecznie. Wachmistrz zrobił dwa kroki w kierunku ko­lej­ne­go marudera, czując, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Podparł się na szab­li i wyciągnął zza pasa krócicę. Wówczas jeden z rzezimieszków spojrzał w je­go stronę. Jednocześnie dojrzał swego kompaniona, leżącego z twarzą w zie­mi. Krzykiem ostrzegł drugiego i teraz obaj zaczęli powoli zbliżać się do Ol­gierda, starając się jednocześnie nie tracić z oczu miejsca, z którego wydzierał się pachołek. Ten zresztą, widząc, co dzieje się na polanie, i że wrzask jego już ni­cze­mu nie służy, zamilkł i przerażony patrzył tylko. Jeden ze zbirów schylił się i pod­niósł leżącą na ziemi rusznicę. Wachmistrz, nie czekając, wymierzył i po­ciąg­nął za spust. Zdążył tylko dostrzec, że tamten również unosi broń. Gruch­nę­ły dwa strzały. Olgierd poczuł delikatne muśnięcie powietrza na policzku. Strzał mu­siał przejść bardzo blisko. Przeciwnik natomiast runął na ziemię. Kula Brzo­zo­wicza trafiła go w piersi, pozbawiając życia od razu. Pozostał jeszcze jeden. Był to ten sam, który strzelał wcześniej do dziewczyny, więc jego pistolet był nie­nabity. Miał jednak szablę i siłę, by jej użyć. Wachmistrz nabrał głęboko po­wiet­rza i zmusił się, by przyjąć pozycję do walki. Szabla ciążyła tak, jakby dźwi­gał w ręku młodą sosnę. Oprych, widząc śmierć swych towarzyszy, wy­trzeź­wiał całkiem i uważnie obserwował Olgierda. Nie uszło jego uwagi, że z na­pastnikiem dzieje się coś dziwnego. Zrobił krok, potem drugi… Brzozo­wi­czo­wi pot zalewał oczy. Z ogromnym trudem stał wciąż na nogach. Nie wytrzymał w końcu. Opuścił szablę i podparł się na niej. „Ko­niec”, pomyślał. „Nie dam rady”. Spuścił głowę, przekonany, że za chwilę po­czu­je śmiertelny cios. Zamiast tego usłyszał znów rozdzierający wrzask Mykoły. Gdy podniósł wzrok, ujrzał zdumiony, że pachoł gna przez polanę, wywijając jakimś badylem, i drze się wniebogłosy. Zbir był nie mniej zdumiony. W os­tat­niej chwili odbił szablą spadającą na jego głowę zaimprowizowaną maczugę. My­koła, wytrącony z równowagi, poleciał prosto na Olgierda, wypuszczając swo­ją broń. Upadli obaj na ziemię. Chłopak błyskawicznie zerwał się i rzucił, by pochwycić swój badyl. Łotrzyk, biorąc porządny rozmach nogą, wydzielił mu potężnego kopniaka prosto w twarz. Pachołek niemal pofrunął w powietrze, po czym runął na ziemię. Zbir podchodził teraz powoli do Brzo­zowicza. Ten spróbował jeszcze raz się podnieść. Całe ciało pulsowało jed­nym wielkim bólem. Znów podparł się na szabli i w tej chwili poczuł, jak coś ude­rza w nią z impetem, wytrącając mu ją. Rzezimieszek, widząc już teraz łatwą ofia­rę, postanowił się z nią nieco zabawić. Wachmistrz, tracąc równowagę, zro­bił krok do tyłu i upadł. Jego ręka trafiła na ciało tego z bandy, którego zabił na po­czątku. Kątem oka dostrzegł wystający zza pasa pistolet. Zdążył jeszcze spoj­rzeć w górę i zobaczyć, jak przeciwnik robi zamach szablą do cięcia. Olgierd szarp­nął się, nadludzkim wysiłkiem chwytając rękojeść broni. Wystrzelił nie­mal w tej samej chwili, gdy opadająca z warkotem szabla trzasnęła o lufę pis­to­letu. Trafiony bandzior runął do tyłu. Brzozowicz leżał, nie mając siły już na nic.

Po jakimś czasie spróbował zrobić jakikolwiek ruch. Zacisnął i wy­pros­to­wał dłoń. Następnie podparł się ręką i usiłował podnieść. Nie udało się za pierw­szym razem. Skulił się i opierając głowę o ziemię, podciągnął nogi. Udało mu się klęknąć. Doczołgał się do Mykoły. Spojrzał na jego twarz i ze zdumieniem zo­baczył, że chłopak ma otwarte oczy. Przez chwilę pomyślał, że jest martwy, za­raz jednak usłyszał:

— Olaboga, jegomość, ja umarłem?

Wachmistrz zamknął oczy i nabrał powietrza.

— Rusz dupę i zobacz, co z dziewczyną. Jak żyje, to zabierz ją do wozu, bo ja nie dam rady. A potem wróć się po mnie. I radzę ci, pośpiesz się.

Zbliżali się do Łucka. Brzozowicz musiał zrobić na dwukółce nieco miejs­ca dla dziewczyny, w której nodze tkwiły wciąż odłamki śrutu. Miała na imię Ludka i pochodziła z Łucka. Zbóje zabrali ją wprost z drogi, gdy powracała wraz z ojcem i bratem z Sokala. Brata i ojca zabili. Z początku, gdy pa­chołek usiłował ją zabrać z polany, okazało się, że dziewucha miała jeszcze cał­kiem dużo siły w zapasie. Zaczęła gryźć, kopać i wrzeszczeć i dość długo trwa­ło, zanim Mykoła zdołał jej wytłumaczyć, że nie chce jej gwałcić, tylko po­móc, i w ogóle — że uratowali jej życie. W końcu dała się przekonać i zażądała ja­kiegoś kawałka ubrania. Może gdyby chłopak od tego zaczął, zamiast usi­ło­wać ciągnąć ją gołą, to uwierzyłaby mu wcześniej. Potem Mykoła wrócił po Ol­gier­da. Wachmistrz, gdy odpoczął nieco, zaczął jako tako przebierać nogami i wspar­ty na ramieniu pachołka, dowlókł się jakoś do wozu. Mykoła na koniec prze­szukał jeszcze obóz zbójów i znalazł tam nieco gotówki. Zabrał również sporo innych rzeczy, włącznie z bro­nią. Teraz jeszcze należało odwieźć dziewczynę do jakiejś rodziny. Młody wieś­niak siedzący na koźle był zdecydowanie w najlepszym humorze z całej ich gro­mady. Humoru tego nie psuła mu nawet potężna śliwa pod okiem, będąca pa­miąt­ką po kopniaku, który otrzymał. Cała wyprawa do Sokala przyniosła mu znacz­ne profity: pomijając, że sprzedał szczęśliwie ze stryjem całą kapustę, to miał jeszcze udział w znalezionych przy zbirach skarbach, a ponadto obiecaną za­płatę za transport Brzozowicza. Przy okazji będzie miał o czym opowiadać przez pół życia. Pod warunkiem że mu nikt tego życia nie zdąży za szybko odebrać.

Ludka, pomimo wdzięczności za ocalenie, opłakiwała wciąż zabitych blis­kich. Olgierd z kolei, patrząc na tych dwoje, myślał o tym, co mógłby jeszcze zrobić, gdyby nie dopadła go ta przeklęta choroba. Zaczął błą­dzić myślami w różnych kierunkach. Przez moment ujrzał oczami wyobraźni, jak tych dwoje zostaje ze sobą na resztę życia, a on stoi na straży ich szczęścia i spo­koju. Zaraz potem pojawiły się wizje wszystkich rzezi, w których brał udział, bitych i zabijanych chłopów, którzy nie chcieli dać aprowizacji, mor­do­wa­nych od niechcenia bezbronnych ludzi, gwałconych kobiet…

Przed miastem Olgierd kazał pachołkowi zatrzymać wózek.

— Trzymaj to — powiedział, wręczając mu sakiewkę.

Mykoła rozdziawił gębę, nie mogąc uwierzyć. Zważył mieszek w dłoni i wy­krztusił:

— Mój jegomość… O Jezusie, aż tyle! Proszę pokornie, żeby jegomość ze mną do wsi raczył pojechać. Wykurujem jegomości, że hej! We dwie nie­dziele będzie jegomość jak nowo narodzony!

Wachmistrz uśmiechnął się.

— Nie gadaj tyle. Zawieź dziewkę do domu. Niech się nią tam zajmą, a o mnie się nie troszcz. I pamiętaj, że ocaliłeś jej życie. Doglądaj teraz, żeby cię na­groda nie minęła.

Ludka pewnie zarumieniłaby się na te słowa, ale akurat spała w najlepsze.

Zgramolił się z wozu, wszystkie siły wkładając w to, by nie krzywić się z bólu.

— No! Jedź!

— Niech Bóg prowadzi jegomości!

— I was też. Bywaj!

Odczekał kilka chwil, zanim dwukółka nie zniknęła za zakrętem. Potem skrę­cił w las i zaczął powoli iść wijącą się między drzewami ścieżką. Po jakimś cza­sie dotarł do niewielkiego strumyka. Zatrzymał się i usiadł na jego skraju. Od­piął sakwę i wyciągnął manierkę z gorzałką. Odkręcił korek i podniósł ją do ust, pociągając tęgi łyk. Odetchnął głęboko i rozejrzał się wokół. Miejsce było dob­re. Nawet bardzo dobre. Spokój, cisza… Nie musi się spieszyć. Ma jeszcze ca­łą manierkę…

Gdy wjeżdżali do Łucka, miejski gwar obudził Ludkę. Uniosła głowę i skrzy­wiła się z bólu. Zagłębiali się coraz bardziej w plątaninę ciasnych i głoś­nych uliczek typowego miasta na Wołyniu. Na tyle głośnych, że nie usłyszeli już hu­ku wystrzału.

Walter Bez Mienia
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.