Brali ją po kolei, wierzgającą i wyrywającą się. Mogli ją wprawdzie związać lub ogłuszyć, ale podobało im się, jak wyginała swoje młode ciało. Olgierd Brzozowicz, wachmistrz w chorągwi Adama Kazanowskiego, który jako pierwszy zaspokoił swoje żądze, trzymał teraz wykręcone do tyłu ramiona dziewczyny, a drugą ręką zatykał jej usta. Jego towarzysz, Dyzma Jaskólski, skończył właśnie swą uciechę i sznurował hajdawery. Trzeci z kompanów, Damian Rogalski, stał u wejścia do szałasu, pilnując, czy nikt nie idzie. Teraz zrobili zamianę: Olgierd stanął na czatach, Dyzma złapał szarpiącą się dziewczynę, a Rogalski wziął się do dzieła. Kiedy już wszyscy pofolgowali swej chuci, Damian wyciągnął krócicę, mierząc w twarz ofiary.
— Dobrze ci było? To pośpij teraz…
Jaskólski błyskawicznie złapał go za rękę.
— Głupi! Alarmu narobisz!
Olgierd spojrzał obojętnie na dygoczącą, nagą i poobijaną Ukrainkę. Bez słowa wyciągnął zza pasa obuszek i zadał cios. Trafiona w głowę dziewczyna w okamgnieniu znieruchomiała.
— Idziemy!
Cała trójka po chwili zniknęła w ciemnościach.
Maj 1651 roku przyniósł stepom upały, a Ukrainie nędzę i głód. Wyniszczony ciągłymi wojnami kraj dogorywał niczym śmiertelnie ranny człowiek, który leżąc we własnej krwi, próbuje zatamować jej upływ słabnącą ręką. Wojska, prowadzone przez hetmana polnego koronnego Marcina Kalinowskiego, niewiele różniły się od otoczenia. Niedawni zwycięzcy spod Krasnego, dziś w najgorszych nastrojach próbowali przedostać się jak najbliżej kontrolowanych przez Rzeczpospolitą twierdz, czując na karkach oddech Chmielnickiego. Armia kozacko-tatarska szła za nimi krok w krok. A nie potrzebowała się spieszyć, korzystając z dobrodziejstw znalezionych w przejętych niedawno taborach Kalinowskiego. Polacy słabli z głodu i pragnienia. Kozacy i Tatarzy z pełnymi brzuchami szli za nimi i czekali. Całkiem jak wilki, które ścigają rannego byka, aż ten sam nie padnie.
Brzozowicz jechał w milczeniu, rozglądając się jak inni na wszystkie strony. Wiedział, że bitwa nastąpi wkrótce, bo nastąpić musiała. Jeżeli tylko znajdą dobre miejsce do obrony, to sami zaczekają na wroga. Nagle podjechał do niego, od czoła, jeden z żołnierzy.
— Mości wachmistrzu! Chorąży wzywa!
Olgierd spiął konia i dogonił jadącego w przodzie Kazanowskiego. Ten wydawał się czymś mocno poruszony.
— Brzozowicz! Wieści są!
Wachmistrz spojrzał na niego uważnie. Wieści? Tutaj? Od samego diabła chyba…
— Nie patrz tak na mnie! Do hetmana przybył goniec królewski. Jakim cudem się przedarł, nie pytaj. Armia zbiera się pod Sokalem! Król wzywa nas do powrotu.
Brzozowicz potoczył wzrokiem po okolicy i spojrzał znów na dowódcę.
— To jak nas psiajuchy nie ruszą do Tarnopola…
— …to potem łatwiej będzie posłać po pomoc — wszedł mu w słowo chorąży. — Tam już muszą chodzić nasze patrole. Słuchaj, każ zdwoić czujność. I niech mi nikt nie próbuje wypadów robić, choćby gołe baby wódką częstowały! Bo jak się dowiem, to końmi rozerwać każę!
Brzozowicz wrócił na swoje miejsce i zdał relację Damianowi i Dyzmie. Gdy przekazywał ostatnie słowa dowódcy, towarzysze spojrzeli po sobie znacząco, lecz żaden się nie odezwał.
Noc upłynęła spokojnie, lecz wszyscy bez wyjątku mieli pewność, że jest to cisza przed burzą. Olgierd, zbudzony przez pełniącego wartę żołnierza, wstał i zrobił kilka kroków, by ulżyć pęcherzowi. Naraz poczuł, że dzieje się coś niedobrego. Przyrodzenie zapiekło go jak wszyscy diabli. Zacisnął zęby i z wysiłkiem dokończył oddawać mocz. „Zawsze się musi coś przyczepić”, pomyślał, wracając po kulbakę.
Tego dnia przekroczyli Zbrucz. Straże podawały co rusz nowe wieści, tym razem głównie o tym, że nikogo nie było widać. Mogło się wydawać, że ścigające ich wojsko zaniechało dalszego pochodu. Było to jednak tak niewiarygodne, że chyba tylko świeżo upieczony rekrut mógłby się mamić taką nadzieją. Jednakże sama świadomość braku wrogiego wojska w zasięgu wzroku dodawała jakiejś dziwnej otuchy nawet starym weteranom. Zupełnie jakby wszyscy trzymali się w duchu tej myśli, że może coś naprawdę powstrzymało Kozaków i Ordę. A przecież jeszcze dwa miesiące temu każdy z ochotą modliłby się o takie spotkanie. Po krasieńskiej wiktorii wszystkim chciało się jeszcze więcej krwi, zwycięstw i chwały. Potem przyszła Winnica, odsiecz Chmielnickiego i nieustanny odwrót, który po stracie taborów zmienił się w marsz głodowy.
Wachmistrz już sam nie wiedział, jak ma usiąść w siodle. Całe podbrzusze było jednym, nieznośnym źródłem paskudnego bólu i pieczenia. W ciągu dnia, gdy oddawał mocz, z przerażeniem zobaczył, jak z jego przyrodzenia, zamiast znajomego żółtego strumienia, wydostaje się mętna i gęsta substancja. Żeby nie zakrzyknąć, zagryzł wargi, aż poczuł ściekającą po brodzie krew.
Ta noc była również dziwnie spokojna i cicha. Wszyscy, których natura obdarzyła zdrowymi, stalowymi nerwami, korzystali z tego, by wyspać się porządnie. Olgierd nie mógł zmrużyć oka aż do rana. Wiedział, że jest poważnie chory. Słyszał nieraz o takiej chorobie, co brała się ze spółkowania, teraz jednak doświadczał tego na własnej skórze. Przeklinał własną głupotę, która kazała mu na patrolu, gdy Rogalski i Jaskólski upolowali tę Ukrainkę, iść razem z nimi do szopy. Ale w takim razie oni też muszą być chorzy! Koniecznie trzeba będzie jutro z nimi pogadać. Tylko co to da? Marna to pociecha, jeżeli okaże się, że nie jego tylko to dopadło. Co robić, do diabła, co robić?! Im bliżej było do świtu, tym gorzej się czuł. Bolała go głowa, zaczynały targać nim dreszcze i w końcu dopadła go gorączka. Nad ranem, gdy z wycieńczenia przysnął, trzeba było wstawać. Półprzytomny, zataczając się, zabrnął w krzaki. To, co zobaczył po opuszczeniu spodni, sprawiło, że chciał zacząć wyć.
Jak pijany doszedł do konia. Bezwiednie zaczął go siodłać, lecz ręce miał jak z drewna. Po raz pierwszy w życiu zapragnął zginąć jak najprędzej. Rozejrzał się w poszukiwaniu Dyzmy i Damiana, ale nie było ich widać. Po chwili dotarło do niego, że jest wołany.
— Brzozowicz!
Chorąży był już na koniu i rozglądał się nerwowo, wypatrując wachmistrza. Olgierd zamknął oczy, opierając głowę o siodło. Kazanowski po chwili był już przy nim.
— Co ci jest? — zapytał, pochylając się.
— Nic. — Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było to, by zwierzać się dowódcy ze swych kłopotów.
— Kłamiesz, widzę. Coś żarł?
Wachmistrz pokręcił tylko głową.
— Słuchaj — chorąży zaczynał być już zły — za chwilę będziemy przeprawiać się w Kopyczyńcach. Albo jesteś zdrów i jedź mi pozmieniać straże, albo…
W tej jednej chwili trąbki zagrały ze wszystkich stron. Wszystkie patrole zaczęły zjeżdżać się jednocześnie, podając z każdej strony jeden okrzyk: „Tatarzy!”. Od czoła przybyli gońcy z rozkazami hetmana. Kazanowski podjął błyskawiczną decyzję.
— Wynoś mi się na tył! Rosiński cię zastąpi! — Chorąży spiął konia i ruszył sprawiać szyk, wydając w locie rozkazy i płazując opieszałych. Brzozowicz dociągnął popręg i wsiadł na konia. Z trudem wytrzymał okropny ból w kroczu. Pojechał na wskazaną pozycję z mocnym postanowieniem znalezienia szybkiej śmierci. Za chwilę miało rozpętać się piekło. Siły kozacko-tatarskie najwyraźniej czekały na posiłki, a teraz otrzymawszy je, szykowały się, by zakończyć sprawę. Wachmistrz, pomimo że świadomość zbliżającej się walki nieco go otrzeźwiła, czuł, że jest zbyt słaby. Sięgnął po krócicę, rozglądając się w poszukiwaniu celu, i wtedy poczuł uderzenie w głowę. Bezwładnie odchylił się do tyłu, a potem ogarnęła go ciemność. Strzała, która go dosięgła, nie miała już impetu. Czapka dodatkowo złagodziła trafienie. Wystarczyło ono jednak, by pozbawić Olgierda przytomności.
Gdy się ocknął, bandażowano mu głowę.
— Obudził się! Dajcie znać chorążemu! — Wołanie zadudniło w głowie Brzozowicza niczym dzwon. Powoli zaczął rozróżniać kształty i dojrzał siedzącego na siwym dzianecie ubranego w srebrzystą zbroję rycerza, który zbliżył się i pochylił nad nim. Był to chorąży wielki koronny Aleksander Koniecpolski.
— Twardy macie sen, wachmistrzu. Taką bitwę przespać! — Roześmiał się i pojechał dalej.
Olgierd sięgnął dłonią do zabandażowanej głowy. Powoli przypomniał sobie, kim jest i co tu robi. Przypomniał sobie również o innych dolegliwościach.
— Brzozowicz! — To był głos Kazanowskiego. Wachmistrz uniósł się na łokciach. — Leż! Grunt, że żyjesz! Pierwsza strzała cię sprzątnęła. Masz ty szczęście. Ale ty się chyba dziś do bitwy zanadto nie nadawałeś. — Chorąży już zawracał konia, by pojechać dalej. Olgierd postanowił się rozmówić.
— Wasza miłość… — zaczął.
Kazanowski spojrzał na niego przez ramię.
— Masz co do mnie?
— Proszę… na słowo.
— Teraz nie mogę. Trzeba przeprawić się na drugi brzeg, bo nas tu zaraz robactwo zje od tych trupów. Później przyjadę.
Przeniesiono Brzozowicza do pozostałych rannych. Próbował wstać, ale dawał radę ledwie się czołgać. Nie pozostało mu do roboty nic poza rozmyślaniami. Wieczór już był, gdy cała armia znalazła się po drugiej stronie rzeki. Wokół zapłonęły ogniska. Niebawem przyszedł Kazanowski, przynosząc mu kilka sucharów i łyk gorzałki.
— Nie mam za wiele czasu. Mów, co cię boli.
Wachmistrz postanowił powiedzieć całą prawdę. Chorąży po usłyszeniu rzeczy najistotniejszej wstał i zrobił krok do tyłu. Przez krótką chwilę nie mówili obaj nic. Potem odezwał się Kazanowski.
— No to ładnie wam ta dziewka podziękowała. A wiesz co? Jaskólski i Rogalski nie żyją. Musieli mieć to, co ty, bo to przecież byłoby dziwne, żeby trzech takich zabijaków padło w jednej bitwie jak muchy. Wszystkich was niemoc dopadła. Lepiej im chyba teraz niż tobie. Gdyby nie to, żeś ty już karę dostał, to bym cię końmi kazał włóczyć. Oddaliliście się bez pozwolenia! Toż to maruderstwo jawne! — W oczach chorążego Brzozowicz dojrzał tłumioną wściekłość.
— Teraz do Sokala ciągniemy — mówił dalej Kazanowski. — Zbiera się tam wszystkie wojsko zaciężne i pospolite ruszenie. Pójdziemy na Ukrainę całą potęgą… Ale po co ja ci to mówię! Pojedziesz razem z rannymi, a w Sokalu rób, co chcesz. Do służby się już nie nadasz i ja cię zwalniam. Wachmistrzostwo weźmie po tobie Rosiński. Sprawił mi się dziś. No to… bywaj!
Zjechawszy do Sokala, zastali tam już rzesze potężne. Wydawało się, że cała Rzeczpospolita powstała, by cios ostateczny Kozactwu zadać. Szlachta witała tłumnie wkraczające do obozu wojska hetmana Kalinowskiego, wiwatując na cześć bohaterów. Rannych na rękach noszono i prześcigano się w niesieniu im pomocy. Zarówno wiktoria pod Krasnem, jak i kopyczyniecka wielkie na wszystkich robiły wrażenie. Zwłaszcza że polskich zwycięstw w tej wojnie było jak na lekarstwo i nie licząc radziwiłłowskich przewag na Białej Rusi oraz wiśniowiecczyków, to koronne wojska na ogół cięgi brały od rebeliantów. Jeden Brzozowicz nie dawał się na rękach nosić i tego tylko pragnął, by zejść wszystkim z oczu jak najprędzej. Ledwie kuśtykając, oddalał się powoli od zgiełku i wrzawy, zbywając półsłówkami każdego, kto go zaczepić próbował. Znalazłszy się na skraju obozu, odetchnął nieco i zaczął baczniej rozglądać się po ludziach. Kazanowski mu konia odmówił, tłumacząc, że ćwiczone konie w wojsku są potrzebne. Dał jednak trochę gotówki, za co Olgierd mógł nabyć jakąś szkapinę z wózkiem. Na samą myśl o podróżowaniu wierzchem Brzozowiczowi skręcało wnętrzności. Najgorsze, że nie wiedział zupełnie, co ze sobą począć. Jechać w rodzinne strony, do brata? Swojej rodziny nie miał, wiek życia w wojsku służąc. Ale pojedzie do brata i co? Zda relację ze swej przypadłości? Wstyd i hańba. Ano, jedno już chyba tylko pozostało… Olgierd westchnął i spojrzał na błękitne, pogodne niebo. Następnie podszedł do jednego z rozstawionych wzdłuż ulicy żydowskich kramów. Po chwili przechylał już manierkę z gorzałką, a rozchodzące się po całym ciele ciepło wprawiło go w odrobinę lepszy nastrój. A przynajmniej zapobiegło dalszym głupim rozmyślaniom.
Na koniec dostrzegł jakiegoś wiejskiego wyrostka, zaprzęgającego chudą kobyłę do pustej dwukółki. Zbliżył się do niego i zagaił.
— Skąd jesteś?
— Spod Łucka, proszę jegomości. — Chłopak pokornie ściągnął czapkę. — Ze stryjcem kapustę tu przedawalim.
— A stryjo gdzie?
— Pojechał, panie, do Zamościa, a ja doma wracam. — Po chwili namysłu pachołek dodał:
— Pieniądze stryk do Zamościa powiózł.
Brzozowicz uśmiechnął się mimo bólu.
— Nic mi do waszych pieniędzy, nie bój się. Dam ci jeszcze zarobić. Ja, widzisz, ranny jestem. Z wojny wracam. Na koń nie siądę. Powieziesz mnie do Łucka, to zapłacę.
Chłopakowi zaświeciły się oczy.
— A imię masz jakieś?
— Mykoła, panie.
Brzozowicz dał mu parę groszy i wysłał po prowiant. Kierunek był mu w zasadzie obojętny. Chciał po prostu oddalić się od tego zbiorowiska ludzkiego.
Zostawili w końcu za sobą Sokal, z którego gwar ponad stu tysięcy ludzi ścigał ich jeszcze przez dobrą milę. Na drodze początkowo również panował duży ruch. Jedni, jak Mykoła, wracali do domów, pozbywszy się towaru. Inni spieszyli do obozu, by zdążyć jeszcze coś sprzedać przed wyjściem wojsk. Pojawiały się również patrole i podjazdy, którym Brzozowicz się opowiadał, a oni, widząc rannego weterana wojsk koronnych, przepuszczali ich bez problemów. Pachoł wymościł dwukółkę sianem i gdyby nie choroba, to Olgierd nie mógłby na nic narzekać. Choroba jednak nie odpuszczała. Brzozowicz nie chciał już nawet patrzyć na to, co dzieje się z jego podbrzuszem. A to, co wydostawało się wraz z moczem, przyprawiało go niemal o torsje, choć w życiu napatrzył się na wiele okropieństw. Do tego czuł się coraz słabszy. Promieniujący ból rozchodził się po wszystkich członkach. Siły w ręku pozostało mu tyle, że na szable pewnie by go Mykoła położył.
Przed nocą skręcili z drogi do lasu, by znaleźć dogodne miejsce na biwak. Pachoł rozpalił małe i dobrze ukryte ognisko i zaczął przyrządzać wieczerzę. Olgierd jednakże nie miał apetytu. Powiercił się chwilę na sianie i dość szybko zasnął. Ze snu wyrwało go szarpanie za ramię.
— Jegomość! Zbudźcie się, jegomość!
Brzozowicz odruchowo wyszarpnął z siana krócicę i wycelował prosto w twarz pachołka.
— Olaboga, panie, to ja, Mykoła! Jegomość, my tu nie są sami. Tamój się cosik złego dzieje!
Olgierd położył palec na ustach i zaczął nasłuchiwać. Z lasu dolatywały jakieś dźwięki. Po chwili zaczął rozróżniać chrapliwe męskie głosy oraz coś jeszcze. Wachmistrz zacisnął powieki. Głosy na przemian to przycichały, to rozbrzmiewały na nowo ze zdwojoną mocą. Brzozowicz dźwignął się z wozu.
— Idź za mną i ani słowa. — Chłopak pokiwał skwapliwie głową i posłusznie zaczął skradać się za nim. Noc była ciepła i bezwietrzna. Tamci tak hałasowali, że Olgierd nawet nie starał się iść cicho. Gdy uszli kilkadziesiąt kroków, zauważyli nikłe światło między drzewami. Podeszli jeszcze bliżej. Na polanie płonęło małe ognisko. Wachmistrz zaległ na ziemi, wśród paproci, gestem nakazując pachołkowi, by ten zrobił to samo. Gdy rozsunął dłońmi liście, ogarnął wzrokiem całą polanę, a w szczególności to, co działo się wedle ogniska.
Brzozowiczowi świat nagle zawirował przed oczami. Na polanie stał Damian Rogalski. Obok niego Dyzma Jaskólski trzymał za włosy dziewczynę — TĘ DZIEWCZYNĘ! — w poszarpanej i częściowo zdartej już sukni, a drugą ręką bił ją po twarzy. Trzeci mężczyzna doskoczył nagle i szarpnął za zwisające strzępy sukni, zdzierając ją z ofiary całkowicie. Tym mężczyzną był on — Olgierd Brzozowicz!
Wachmistrz obrócił się na plecy i zaczął ciężko oddychać.
— O Jezu! Jegomość! Co oni robią! Ubiją ją, zamęczą, jegomość…
— Zamknij się! — Olgierd przełknął ślinę i ponownie spojrzał na polanę. Tym razem zobaczył zupełnie obcych mężczyzn. Zwykłych obdartusów, pospolitych łotrzyków albo maruderów. Nawet dziewczyna nie była podobna do TAMTEJ. W tym momencie ofiara jakimś trafem wyrwała się swoim oprawcom — widocznie byli już dobrze pijani — i zaczęła biec przed siebie. Huknął strzał i dziewczyna upadła. Olgierd ocenił, że musiała dostać w nogę, bo potknęła się, a leżąc, próbowała jeszcze wstać i odbiec, lecz rana odebrała jej siłę.
— Jegomość… Zróbmy coś — jęczał Mykoła.
Brzozowicz złapał go za kudły i zaczął mu mówić wprost do ucha.
— Pójdziesz w tamtą stronę — pokazał mu przeciwległy koniec polany — i będziesz odmawiał zdrowaśki. Tylko normalnie odmawiaj, jak w kościele, nie śpiesz się. Jak zmówisz cztery, zacznij się drzeć, jakby cię ze skóry obdzierali, rozumiesz? Jak odwrócisz ich uwagę, to ja spróbuję się nimi zająć i może ocalimy dziewczynę. Jak mi się nie uda, to uciekaj.
— Dobrze, jegomość, idę, o Jezu… — Mykoła odczołgał się kawałek i zaczął przekradać się między drzewami. Wachmistrz ruszył w drugą stronę. Czuł, jak bardzo jego ruchy są niepewne. Ból i osłabienie nie pozwalały mu przyjąć otwartej walki, a przecież niedawno jeszcze poradziłby sobie i z pięcioma takimi. Gdy podkradł się bliżej, jeden z maruderów klęczał przy dziewczynie, a drugi zaczynał rozpinać spodnie. Wtedy Mykoła rozpoczął koncert. Darł się jak zarzynana świnia. Łotrzykowie jednocześnie zwrócili się w stronę dochodzącego wrzasku. Widać było, że zbaranieli całkowicie, nie wiedząc, co począć. Olgierd, nie kryjąc się teraz zupełnie, zaczął iść w stronę najbliższego z nich, powoli wydobywając szablę z pochwy. Po chwili stał już za jego plecami. Klinga świsnęła w powietrzu, zatapiając się w karku mężczyzny. Zbir upadł, ale Brzozowicz poczuł, że zamach wyczerpał jego siły. Krzyki Mykoły wciąż odwracały uwagę dwóch pozostałych, ale to nie mogło trwać wiecznie. Wachmistrz zrobił dwa kroki w kierunku kolejnego marudera, czując, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Podparł się na szabli i wyciągnął zza pasa krócicę. Wówczas jeden z rzezimieszków spojrzał w jego stronę. Jednocześnie dojrzał swego kompaniona, leżącego z twarzą w ziemi. Krzykiem ostrzegł drugiego i teraz obaj zaczęli powoli zbliżać się do Olgierda, starając się jednocześnie nie tracić z oczu miejsca, z którego wydzierał się pachołek. Ten zresztą, widząc, co dzieje się na polanie, i że wrzask jego już niczemu nie służy, zamilkł i przerażony patrzył tylko. Jeden ze zbirów schylił się i podniósł leżącą na ziemi rusznicę. Wachmistrz, nie czekając, wymierzył i pociągnął za spust. Zdążył tylko dostrzec, że tamten również unosi broń. Gruchnęły dwa strzały. Olgierd poczuł delikatne muśnięcie powietrza na policzku. Strzał musiał przejść bardzo blisko. Przeciwnik natomiast runął na ziemię. Kula Brzozowicza trafiła go w piersi, pozbawiając życia od razu. Pozostał jeszcze jeden. Był to ten sam, który strzelał wcześniej do dziewczyny, więc jego pistolet był nienabity. Miał jednak szablę i siłę, by jej użyć. Wachmistrz nabrał głęboko powietrza i zmusił się, by przyjąć pozycję do walki. Szabla ciążyła tak, jakby dźwigał w ręku młodą sosnę. Oprych, widząc śmierć swych towarzyszy, wytrzeźwiał całkiem i uważnie obserwował Olgierda. Nie uszło jego uwagi, że z napastnikiem dzieje się coś dziwnego. Zrobił krok, potem drugi… Brzozowiczowi pot zalewał oczy. Z ogromnym trudem stał wciąż na nogach. Nie wytrzymał w końcu. Opuścił szablę i podparł się na niej. „Koniec”, pomyślał. „Nie dam rady”. Spuścił głowę, przekonany, że za chwilę poczuje śmiertelny cios. Zamiast tego usłyszał znów rozdzierający wrzask Mykoły. Gdy podniósł wzrok, ujrzał zdumiony, że pachoł gna przez polanę, wywijając jakimś badylem, i drze się wniebogłosy. Zbir był nie mniej zdumiony. W ostatniej chwili odbił szablą spadającą na jego głowę zaimprowizowaną maczugę. Mykoła, wytrącony z równowagi, poleciał prosto na Olgierda, wypuszczając swoją broń. Upadli obaj na ziemię. Chłopak błyskawicznie zerwał się i rzucił, by pochwycić swój badyl. Łotrzyk, biorąc porządny rozmach nogą, wydzielił mu potężnego kopniaka prosto w twarz. Pachołek niemal pofrunął w powietrze, po czym runął na ziemię. Zbir podchodził teraz powoli do Brzozowicza. Ten spróbował jeszcze raz się podnieść. Całe ciało pulsowało jednym wielkim bólem. Znów podparł się na szabli i w tej chwili poczuł, jak coś uderza w nią z impetem, wytrącając mu ją. Rzezimieszek, widząc już teraz łatwą ofiarę, postanowił się z nią nieco zabawić. Wachmistrz, tracąc równowagę, zrobił krok do tyłu i upadł. Jego ręka trafiła na ciało tego z bandy, którego zabił na początku. Kątem oka dostrzegł wystający zza pasa pistolet. Zdążył jeszcze spojrzeć w górę i zobaczyć, jak przeciwnik robi zamach szablą do cięcia. Olgierd szarpnął się, nadludzkim wysiłkiem chwytając rękojeść broni. Wystrzelił niemal w tej samej chwili, gdy opadająca z warkotem szabla trzasnęła o lufę pistoletu. Trafiony bandzior runął do tyłu. Brzozowicz leżał, nie mając siły już na nic.
Po jakimś czasie spróbował zrobić jakikolwiek ruch. Zacisnął i wyprostował dłoń. Następnie podparł się ręką i usiłował podnieść. Nie udało się za pierwszym razem. Skulił się i opierając głowę o ziemię, podciągnął nogi. Udało mu się klęknąć. Doczołgał się do Mykoły. Spojrzał na jego twarz i ze zdumieniem zobaczył, że chłopak ma otwarte oczy. Przez chwilę pomyślał, że jest martwy, zaraz jednak usłyszał:
— Olaboga, jegomość, ja umarłem?
Wachmistrz zamknął oczy i nabrał powietrza.
— Rusz dupę i zobacz, co z dziewczyną. Jak żyje, to zabierz ją do wozu, bo ja nie dam rady. A potem wróć się po mnie. I radzę ci, pośpiesz się.
Zbliżali się do Łucka. Brzozowicz musiał zrobić na dwukółce nieco miejsca dla dziewczyny, w której nodze tkwiły wciąż odłamki śrutu. Miała na imię Ludka i pochodziła z Łucka. Zbóje zabrali ją wprost z drogi, gdy powracała wraz z ojcem i bratem z Sokala. Brata i ojca zabili. Z początku, gdy pachołek usiłował ją zabrać z polany, okazało się, że dziewucha miała jeszcze całkiem dużo siły w zapasie. Zaczęła gryźć, kopać i wrzeszczeć i dość długo trwało, zanim Mykoła zdołał jej wytłumaczyć, że nie chce jej gwałcić, tylko pomóc, i w ogóle — że uratowali jej życie. W końcu dała się przekonać i zażądała jakiegoś kawałka ubrania. Może gdyby chłopak od tego zaczął, zamiast usiłować ciągnąć ją gołą, to uwierzyłaby mu wcześniej. Potem Mykoła wrócił po Olgierda. Wachmistrz, gdy odpoczął nieco, zaczął jako tako przebierać nogami i wsparty na ramieniu pachołka, dowlókł się jakoś do wozu. Mykoła na koniec przeszukał jeszcze obóz zbójów i znalazł tam nieco gotówki. Zabrał również sporo innych rzeczy, włącznie z bronią. Teraz jeszcze należało odwieźć dziewczynę do jakiejś rodziny. Młody wieśniak siedzący na koźle był zdecydowanie w najlepszym humorze z całej ich gromady. Humoru tego nie psuła mu nawet potężna śliwa pod okiem, będąca pamiątką po kopniaku, który otrzymał. Cała wyprawa do Sokala przyniosła mu znaczne profity: pomijając, że sprzedał szczęśliwie ze stryjem całą kapustę, to miał jeszcze udział w znalezionych przy zbirach skarbach, a ponadto obiecaną zapłatę za transport Brzozowicza. Przy okazji będzie miał o czym opowiadać przez pół życia. Pod warunkiem że mu nikt tego życia nie zdąży za szybko odebrać.
Ludka, pomimo wdzięczności za ocalenie, opłakiwała wciąż zabitych bliskich. Olgierd z kolei, patrząc na tych dwoje, myślał o tym, co mógłby jeszcze zrobić, gdyby nie dopadła go ta przeklęta choroba. Zaczął błądzić myślami w różnych kierunkach. Przez moment ujrzał oczami wyobraźni, jak tych dwoje zostaje ze sobą na resztę życia, a on stoi na straży ich szczęścia i spokoju. Zaraz potem pojawiły się wizje wszystkich rzezi, w których brał udział, bitych i zabijanych chłopów, którzy nie chcieli dać aprowizacji, mordowanych od niechcenia bezbronnych ludzi, gwałconych kobiet…
Przed miastem Olgierd kazał pachołkowi zatrzymać wózek.
— Trzymaj to — powiedział, wręczając mu sakiewkę.
Mykoła rozdziawił gębę, nie mogąc uwierzyć. Zważył mieszek w dłoni i wykrztusił:
— Mój jegomość… O Jezusie, aż tyle! Proszę pokornie, żeby jegomość ze mną do wsi raczył pojechać. Wykurujem jegomości, że hej! We dwie niedziele będzie jegomość jak nowo narodzony!
Wachmistrz uśmiechnął się.
— Nie gadaj tyle. Zawieź dziewkę do domu. Niech się nią tam zajmą, a o mnie się nie troszcz. I pamiętaj, że ocaliłeś jej życie. Doglądaj teraz, żeby cię nagroda nie minęła.
Ludka pewnie zarumieniłaby się na te słowa, ale akurat spała w najlepsze.
Zgramolił się z wozu, wszystkie siły wkładając w to, by nie krzywić się z bólu.
— No! Jedź!
— Niech Bóg prowadzi jegomości!
— I was też. Bywaj!
Odczekał kilka chwil, zanim dwukółka nie zniknęła za zakrętem. Potem skręcił w las i zaczął powoli iść wijącą się między drzewami ścieżką. Po jakimś czasie dotarł do niewielkiego strumyka. Zatrzymał się i usiadł na jego skraju. Odpiął sakwę i wyciągnął manierkę z gorzałką. Odkręcił korek i podniósł ją do ust, pociągając tęgi łyk. Odetchnął głęboko i rozejrzał się wokół. Miejsce było dobre. Nawet bardzo dobre. Spokój, cisza… Nie musi się spieszyć. Ma jeszcze całą manierkę…
Gdy wjeżdżali do Łucka, miejski gwar obudził Ludkę. Uniosła głowę i skrzywiła się z bólu. Zagłębiali się coraz bardziej w plątaninę ciasnych i głośnych uliczek typowego miasta na Wołyniu. Na tyle głośnych, że nie usłyszeli już huku wystrzału.