Pewnego pięknego grudniowego przedpołudnia roku 999 999 p.n.e. Grr-Okk siedział sobie, jak zwykle, przed jaskinią i walił się z nudów maczugą po łbie. Po każdym uderzeniu czuł dziwną błogość i ciągle mu się zdawało, że wokół lata skowronek... Niestety, ten sielankowy nastrój zakłócił znienacka jego serdeczny druh, Bunga-Bunga, który nadbiegł zdyszany, stanął przed Grr-Okkiem i wrzasnął:
— Ma-mut!
— Yyyp? — zapytał uprzejmie Grr-Okk i miał właśnie zamiar zdzielić się ponownie maczugą, gdyż Bunga-Bunga zagłuszył mu głos skowronka.
— Zostaw tę cholerna maczugę, narkomanie jeden! Mamut! Rozumiesz? Ma-mut! K...wa, kiedy ty się mówić nauczysz? Patrz!
Bunga-Bunga, wytrąciwszy przyjacielowi maczugę, podskoczył, jak umiał najwyżej, z rozcapierzonymi rękoma i zawołał:
— O!
— Yyp? — zapytał ponownie Grr-Okk?
Bunga-Bunga skoczył więc jeszcze wyżej, zakreślając rękoma solidny łuk.
— Ma-mut! O!
Grr-Okk zaczął bardzo intensywnie myśleć, co można było poznać po otwartych ustach i ściekającej po brodzie ślinie. Bunga-Bunga tymczasem zmęczył się skakaniem i stał, wpatrując się w Grr-Okka z utęsknieniem wypatrując w jego oczach śladu inteligencji. Wreszcie palnął się dłonią w czoło, jakby coś sobie przypomniał, złapał kompana za rękę i pociągnął go do wejścia jaskini, przy którym widniało kilka rysunków.
— Widzisz to? Ma-mut! Czaisz bazę?
— Maaa... Maaa... Mut! — powtórzył Grr-Okk. — Maa... Mut... — Najwyraźniej coś wreszcie zaczęło mu świtać. — Mamut! — wrzasnął nagle i wskoczył do jaskini. Po chwili wybiegł z niej, trzymając oburącz dzidę zakończoną kamiennym grotem.
— No, nareszcie – sapnął Bunga-Bunga. — Idziemy na polowanie.
Na umówionym miejscu zbornym zebrała się już cała męska część plemienia w wieku poborowym. W centralnym punkcie zgromadzenia stał Szefunio i jako jeden z dwóch nie miał w ręku dzidy, ponieważ od dzieciństwa brzydził się przemocą. W ramach równowagi trzech jego przydupasów dzierżyło po dwie dzidy. Drugim wojownikiem nieposiadającym dzidy był Rzucający-Nieźle-Kamieniem. Ten akurat wychodził z założenia, że inwestowanie w drogą, nierzadko importowaną broń jest nieopłacalne, gdyż pod nogami jest w bród najprzeróżniejszych militariów dowolnego kalibru. Szefunio właśnie udzielał stosownego przeszkolenia, aby wyprawa po mamuta odbyła się w sposób nowoczesny i zgodny z obowiązującymi normami kontroli jakości.
— Znaczy, że tak... Idziemy po mamuta, nie? Jak dojdziemy, to rzucamy dzidami w mamuta. Potem bierzemy ubitego mamuta i ciągniemy go tu. Następnie przekazujemy go sekcji gospodarczej, czyli naszym żonom, które zajmą się przetwarzaniem surowca na wyroby gotowe. Przypomnę tylko, że oprócz żarcia mamut składa się jeszcze ze skóry, z której można se zrobić modny ciuch, i gnatów, z których można se zrobić, co tam kto chce. Wszystko jasne?
W tym momencie jak na komendę wszystkie głowy zwróciły się w stronę Grr-Okka, który stał sobie spokojnie z tyłu, przyglądając się własnej dzidzie i zastanawiając się, którą stroną byłoby lepiej palnąć się w łeb: czy tą z grotem, czy tą bez? Szefuniowi na widok Grr-Okka trochę zrzedła mina i jakby powietrze z niego uszło.
— Taaa... Czy ktoś mógłby mu przetłumaczyć to, co ja powiedziałem?
W tym momencie jak na komendę wszystkie głowy zwróciły się w stronę Bungi-Bungi. Stojący najbliżej Yapp Yerd ’Ole (syn skandynawskich emigrantów) wyseplenił przez brakujące przednie zęby, których mu brakowało... A to akurat jest ciekawe, więc zanim przejdziemy do tego, co wyseplenił, to zapoznajmy się pokrótce z historią postradania przedniego uzębienia przez Yappa Yerda ’Olego.
Pewnego pięknego grudniowego przedpołudnia 999 999 r. p.n.e. Yapp Yerd ’Ole wybrał się na ryby. W tym celu wziął ze sobą swój najnowszy sprzęt wędkarski, czyli maczugę ze specjalnie wydrążonej wewnątrz kości, która dzięki temu była lżejsza od zwykłych maczug i osiągała przy rozmachu prędkości nieporównywalnie większe niż wszystkie zwykłe maczugi. Gdy już znalazł się nad wodą, w pewnym momencie wydało mu się, że widzi jakąś większą rybę pomiędzy dwoma skałami. Niewiele myśląc, wpadł tam cały i zaczął walić maczugą w tak imponującym tempie, że normalnie... strasznie imponującym normalnie. Niestety nie była to ryba. Z jeziora wynurzył się Grr-Okk, który właśnie uczył się oddychać pod wodą. Z racji, że na ogół lubił brać maczugą po łbie, był pewien, że Yapp Yerd ’Ole przyszedł się z nim pobawić. Chcąc dobrze, zawinął się swoją maczugą z takim skutkiem, że Yapp Yerd ’Ole jeszcze pięć razy odbił się od okolicznych skał, zanim upadł na brzeg. Gdy po dwóch dniach przyszedł do siebie, zaczął coś bredzić o spotkaniu z brontozaurem. My w każdym razie wiemy już, jak to było, więc nie zdziwi nas specjalnie, że to właśnie Yapp Yerd ’Ole miał w tym momencie największe obiekcje:
— Ja tylko chcałbym miec pefnosc, ze ten troglodyta NA PEFNO fie, ze my idziemy na mamuta, i ze NA PEFNO fie, co to jest mamut. I ze mu nic durnego f trakce polofania do tego pustego łba nie sceli.
Bunga-Bunga poczuł w tym momencie potrzebę ujęcia się za towarzyszem.
— Panowie... Bez przesady! Nie róbcie z niego aż takiego kretyna. Chłopak może i jest lekko opóźniony w ewolucji (jakieś pół miliona lat), ale za to sam jest silny jak mamut. W zasadzie moglibyśmy go wysłać w pojedynkę i gwarantuję, że za godzinę zwierz leżałby tu przed nami. Proponuję następujący podział: 50% dla myśliwego i jego menedżera, 30% procent...
Nie dowiemy się niestety, dla kogo Bunga-Bunga przewidział 30%, gdyż Szefunio przerwał mu stanowczo.
— Zamknij się! Trzymaj tego neandertala gdzieś z boku i twoja w tym głowa żeby znowu czegoś nie spieprzył. Ruszamy!
Tak więc wyruszyli. Następnie szli. Potem się zmęczyli, więc postali chwilę, pogadali o przewidywanej pogodzie na jutro i ruszyli znowu. Nagle jeden z wojowników (o imieniu, które niestety nie utrwaliło się w historii), idąc skrajem urwiska, potknął się, poślizgnął czy coś w ten deseń, a następnie zniknął w przepaści. Nie cały jednak zniknął, albowiem posiadając niezrównany refleks łowcy, w ostatniej chwili zdołał złapać się jedną ręką wystającego progu skalnego. Idący tuż za nim Rzucający-Nieźle-Kamieniem patrzył się był akurat w inną stronę i przechodząc, nadepnął na tę rękę, rozpaczliwie utrzymującą nieszczęsnego wojownika po stronie świata żywych. Rozległo się przeciągłe „Aaaaaaaaaaaaaaaaaa...!!!”, które trwało i trwało... Rzucający-Nieźle-Kamieniem spojrzał ciekawie w dół. Okrzyk „Aaaaaaaaaaaaaaaa!!!...” wciąż jeszcze było słychać, a echo odbijało go po skałach. Rzucający-Nieźle-Kamieniem podrapał się po rozczochranej głowie, po czym rozejrzał się wokół i schyliwszy się, podniósł z ziemi kamień, który wydał mu się najwłaściwszy. Przez chwilę ważył go w dłoni ze skupieniem, a następnie wypuścił go w ślad za wojownikiem.
— Aaaaaaaaaaa...!!! Aap...
Leżący dwa metry poniżej, na przygniecionym kaktusie, z ustami zatkanymi kamieniem, spoglądał na niego z niemym wyrzutem w oczach. W tym momencie zjawił się obok Szefunio, z wyrazem wściekłości na twarzy, i oświadczył:
— Jeżeli ktoś miał w planach wypłoszyć wszystkie mamuty w promieniu siedemdziesięciu rzutów maczugą, to najprawdopodobniej właśnie mu się to udało! Cisza ma mi być od tej pory. Mamut gdzieś tu jest...
Zaczęli więc posuwać się bardzo cichutko, w milczeniu, powoli, czujnie, prężąc mięśnie, węsząc, skradając się... Słowem — profesjonalizm w każdym calu. Mamut tymczasem stał sobie spokojnie na pagórku, obserwując ich z góry i nie mając bladego pojęcia, o co chodzi. Wojownicy okrążyli pagórek jeden raz, następnie drugi raz, po czym przystanęli, by się naradzić.
— No, gdzies tu był, jak boga kocham... Chyba ze jus sobie posedł — wyseplenił Yapp Yerd ’Ole.
— Ja mam pomysł! — pisnął ktoś z tyłu.
— Jaki? — zapytał Szefunio.
— Obejdźmy jeszcze raz pagórek.
— Ech... — Szefunio pokręcił z dezaprobatą głową. — Czy ktoś ma jeszcze jakiś pomysł?
Niestety, nikt nie miał dalszych pomysłów, więc na wszelki wypadek okrążyli jeszcze raz pagórek, żeby nie stać bezczynnie. Wtedy odezwał się Bunga-Bunga:
— No dobra. To teraz ja mam pomysł. Trzeba wdrapać się na ten pagórek i popat... — tu przerwał, trzymając rękę wyciągniętą w stronę pagórka, bowiem wydało mu się, że nagle coś jakby... znaczy... jakby... No, czego oni tak wszyscy gęby pootwierali? Spojrzał więc tam, gdzie się gapili, czyli w kierunku wyciągniętej dłoni.
— MAMUT!!! — wrzasnęli wszyscy naraz. Po chwili u stóp pagórka stali już tylko Bunga-Bunga i Grr-Okk... jak zwykle zresztą.
„Jak zwykle zresztą”, pomyślał Bunga-Bunga, patrząc na tuman kurzu pozostawiony przez dzielnych wojowników.
— Tchórze! — wrzasnął Szefunio, ukryty za jedną z dalszych skałek. — Wracać! Walczyć! Za ojczyznę! Na mamuta!
— Sam se walcz! — pisnął ktoś zza jeszcze dalszej skałki.
— Przydupasy, do mnie! — ryknął Szefunio. W tym momencie tuż przy nim wylądowało sześć nowiutkich, importowanych dzid. Jednakże bez właścicieli.
Tymczasem Bunga-Bunga usiłował naświetlić Grr-Okkowi swój plan taktyczny:
— Słuchaj, zrobimy tak: ja podejdę z tej strony i ściągnę na siebie jego uwagę. Ty obejdziesz pagórek, staniesz za mamutem i rzucisz w niego dzidą. Tylko, na miłość boską, w niego, nie we mnie! Albo wiesz co... Dobra, to nie. Zrobimy tak: ty podejdziesz z tej strony i ściągniesz jego uwagę. W końcu jesteś większy, to ciebie łatwiej zauważy. A ja pójdę od tamtej strony i...
Twarz Grr-Okka przedstawiała właśnie jego iloraz inteligencji, wyrażony cyframi rzymskimi w postaci dwóch strumyków sączącej się po brodzie śliny z otwartych ust. Bunga-Bunga na ten widok postanowił jeszcze raz zmienić taktykę.
— OK, zapomnij, o czym mówiłem. Plan jest taki: ty idziesz i załatwiasz mamuta, a ja czekam tu z posiłkami i osłaniam tyły. Ma-mut! — wrzasnął Grr-Okkowi do ucha. — Tam!!! — wskazał ręką na stojąca na wzniesieniu zwierzę. — Idź i zrób mu z dupy jesień średniowiecza!
I wtedy, ku jego niebotycznemu zdumieniu, Grr-Okk pociągnął nosem raz i drugi, po czym... poszedł. Bunga-Bunga zamrugał z niedowierzaniem.
— Rany boskie, ten chłopak jest z dnia na dzień mądrzejszy. Tylko patrzeć, jak zacznie mówić.
Grr-Okk zaczął obchodzić mamuta nieco bokiem, by po chwili zniknąć za garbem pagórka. „Chce go jednak od tyłu zajść, spryciula”, pomyślał Bunga-Bunga z uznaniem. Po krótkim czasie do jego uszu doszło głośne mlaskanie. „Już go je???”. Mamut jednak stał wciąż niewzruszony i dostojny, jakby fakt, że jest właśnie konsumowany, nie robił na nim żadnego wrażenia. Nagle do uszu wszystkich wojowników dobiegł jeszcze inny głos, doskonale zresztą im znany.
— A pódziesz, złodzieju, huncwocie, lebiego jedna! Gruszek mu się zachciało!
W tej samej chwili rozległo się donośne „FLAMP!” i zza pagórka wyłonił się Grr-Okk, pokonując drogę powrotną lotem balistycznym, szczęśliwy jak nigdy dotąd, gdyż wokół niego krążyło całe stado skowronków. Chwilę później spoza wzniesienia wyłoniła się słuszna sylwetka Grzmotyldy, żony Szefunia, jedynej istoty w całym plemieniu zdolnej przyłożyć Grr-Okkowi. W jej ręce tkwiła potężna maczuga, z którą właśnie miał, przed momentem, bliskie spotkanie Grr-Okk. Spoza wszystkich okolicznych skałek rozległo się w jednej chwili zgodne: „O-ooo...”. Grzmotylda, stojąc obok mamuta, który najwyraźniej wcale jej się nie bał, potoczyła badawczym spojrzeniem po okolicy, po czym zawołała:
— Szefuniu! Słoneczko moje! Wystaw no swoją kudłatą mordę zza skały!
Szefunio, który był święcie przekonany, że jego ukochana małżonka znajduje się jeszcze u swoich rodziców, do których wybrała się w odwiedziny trzy księżyce temu, niepewnie wychylił się spoza swej osłony.
— Już wróciłaś, Grzmotysiu?
Maczuga zafurkotała w powietrzu i na sekundę uczyniła jedność z zarośniętym łbem Szefunia, który w tym momencie również ujrzał stado skowronków, tyle że w 3D.
— Wróciłam, cymbale jeden! I nie waż mi się tknąć tego mamuta ani nasyłać na niego swoich warchołów, bo on jest mój! Dostałam go od tatusia! Pikuś, chodź, idziemy — to mówiąc, złapała mamuta za cios i pociągnęła za sobą, a potulne bydlę poczłapało grzecznie za nią.
Wojownicy, ukradkiem, jeden po drugim zaczęli pośpiesznie opuszczać swoje stanowiska, chcąc jak najszybciej znaleźć się poza strefą zagrożoną zasięgiem działania Grzmotyldy. Bunga-Bunga zaklinał się później przed żoną wodza, że jego tam nie było, bo akurat w tym czasie sprzątał piwnicę. Co ciekawe, podobnie twierdziła reszta plemienia...