Powieści i opowiadania

Już wakacje!

Już wakacje!Co może zostać z niedużego samochodu rozpędzonego do stu kilometrów na godzinę, który za chwilę zderzy się czołowo z ciężarówką pędzącą tylko o dziesięć kilometrów wolniej? Nietrudno sobie to wyobrazić. Mnie pozostaje tylko wyobraźnia, gdyż nie mam już możliwości obejrzenia resztek mojego mg1. Strach pomyśleć, co się stało ze mną, a właściwie z moim ciałem. Jednak nie jest to już istotne.

Niczego nie poczułem, po prostu w jednej chwili zrobiło się ciemno i rozległ się trzask, a In the air tonight Collinsa, wydobywające się z głośników, ucichło po I've been waiting for this moment for all my life. Od razu znalazłem się w innym miejscu. Nie było żadnych tuneli ze światłami ani podobnych cudów. Stoję właśnie na korytarzu. Płytki podłogowe połamane, a w wielu miejscach w ogóle ich nie ma. Tynk się sypie, ale ogólnie jest w niezłym stanie. Powietrze jest tu ciężkie i to nie dlatego, że w tym korytarzu jest bardzo tłoczno, chociaż to na pewno ma jakiś wpływ na moje trudności z oddychaniem. Coś mi jednak mówi, że winny jest azbest. Mam na sobie garnitur, a pod szyją nawet znienawidzony krawat. Pozostali ludzie również są odświętnie ubrani. Przeważają dziewczyny, ale facetów też jest całkiem sporo. Wszyscy młodzi i wszyscy obłożeni zeszytami albo kartkami formatu A4. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozeznaję się w całej sytuacji. Z jednego z pokoi wychodzi dziewczyna. Zadowolona, rzuca się w objęcia koleżanek, po chwili mówi, żeby następna osoba wchodziła. Ktoś obraca się do mnie i przekazuje, że teraz moja kolej. Jestem nieco zszokowany, ale idę.

W pomieszczeniu stoi kilka biurek pod ścianami, jedno natomiast na środku. Za nim siedzi – nie, nie uwierzycie mi – sam ledwo jestem w stanie w to uwierzyć... za tym biurkiem siedzi Jezus Chrystus. Ubrany jest w białą szatę i w ogóle wygląda jak na obrazach, co mnie trochę – przyznam – dziwi. Blond włosy i niebieskie oczy nie świadczą bynajmniej o semickiej urodzie. Na Jego twarzy widać zmęczenie i znudzenie.

– Proszę, niech pan siada – mówi i pokazuje mi krzesło naprzeciw siebie.

Posłusznie siadam. Przyglądam Mu się przez chwilę, oczekując jakichś wyjaśnień.

– Poproszę indeks – mówi.

To wszystko coraz bardziej mnie zaskakuje. Zaczynam szukać po kieszeniach małej zielonej książki, boję się, że nie mam jej przy sobie, ale jednak znajduję. Unoszę brwi w pytającym geście – co to wszystko ma znaczyć? Podaję Mu książeczkę, a On ją przegląda.

– Ale pan Mnie nie wpisał – oświadcza z niesmakiem. – Proszę to zrobić. Oraz nazwę przedmiotu.

Nie bardzo wiem, co mam wpisać. Domyślam się, że przy nazwisku wykładowcy ma być „Jezus Chrystus”, ale jaki tytuł naukowy? A przedmiot to już w ogóle wielka zagadka. On świetnie zdaje sobie sprawę z mojego zakłopotania, dlatego każe mi wyjść i sprawdzić na tablicy przed salą, z kim mam do czynienia, a kogoś z oczekujących zapytać o przedmiot. Wychodzę i czytam napis na tabliczce obok drzwi:

Wydział neoteologii Instytut życia i śmierci Zakład pogrzebowy Kierownik zakładu: prof. dr hab. Jezus Chrystus

Pytam jakąś dziewczynę, która – co widać od razu – musiała podsłuchiwać, co mam wpisać w rubryce „przedmiot”. Odpowiada mi, że zwyczajnie – „życie”. Wracam do Niego, siadam i szybko uzupełniam indeks. Znowu Mu go podaję i tym razem wszystko jest okej. Mesjasz zaczyna wertować jakieś papierzyska, których ilość niemal Go przytłacza. W nagłówku wszystkich dokumentów zauważam swoje nazwisko. On kręci głową i wzdycha.

– Ciężka sprawa – zaczyna. – Do kościoła chodził pan tylko w święta, a spowiedź to... – zerka w papiery i łapie się za głowę.

Nie wiem, co mam odpowiedzieć, dlatego siedzę cicho, czekam, aż powie coś więcej. Ale póki co gapi się tylko w tę makulaturę.

– Końcówka też nie najlepsza – podnosi wzrok na mnie. – Nie można w ten sposób, to nie po chrześcijańsku – kończyć ze sobą.

– Ale to była tylko chwila – odzywam się w końcu. – Wie Pan, jak to jest. Przy takiej prędkości to tylko ułamek sekundy, nie zastanawiałem się za wiele. Żałuję tego, pewnie gdybym miał trochę czasu na zastanowienie...

– Teraz to już jest za późno. Pół biedy, gdyby w drzewo jakieś, ale nie! Pan wybrał ciężarówkę. A pomyślał pan o tym kierowcy, co nią jechał?

– No nie – mówię nieśmiało, ze spuszczoną głową. – A co z nim?

– Leży w szpitalu w stanie krytycznym. Ma żonę i czwórkę dzieci, ale pana to oczywiście nie obchodzi, tak egoistycznie się pan do tego zabrał.

– Przykro mi.

– Ale to jeszcze nie wszystko – Mesjasz podniósł nieco głos. – O swojej żonie i dwuletnim dziecku też pan zapomniał. Jak pan teraz sobie to wyobraża – jej życie? Wydaje się panu, że poradzi sobie sama? Nie wpadło panu do głowy, że może popaść w depresję, alkoholizm albo zacznie się narkotyzować?

Teraz właśnie sobie przypominam o mojej rodzinie i straszny smutek ogarnia moje serce. Mesjasz z pewnością to czuje.

– A czy tak będzie? – pytam nieśmiało. – Czy coś złego się z nią stanie?

Jego milczenie jest bardzo wymowne. Chce mi w ten sposób przekazać, że moja żona będzie miała problemy ze zdrowiem psychicznym albo popadnie w nałóg. W dodatku daje mi do zrozumienia, że to nie ja tu jestem od zadawania pytań.

– A te wszystkie kłamstwa przez tyle lat? – kontynuuje po chwili. – Od początku małżeństwa oszukiwał ją pan, że chodzi na treningi, a tak naprawdę korzystał wówczas z usług prostytutek.

Gapię się w biurko, tak żeby unikać Jego spojrzenia, i milczę. Strasznie głupio się czuję, ale nie odwrócę już tego wszystkiego, niczego nie mogę już naprawić. On bierze w końcu indeks, ale przegląda jeszcze raz wszystkie papiery. Widzę, jak wzrusza ramionami i drapie się po głowie. Coraz nią kręci.

– No i co Ja mam z panem zrobić? – powtarza to zdanie kilkakrotnie, rozkładając ręce w geście bezradności.

„Wstaw tę tróję i daj mi święty spokój”, myślę sobie. Doskonale wiem, że jest świadomy tego, co się dzieje teraz w mojej głowie, mimo to udaje, że nie słyszy. Zastanawiam się, czy nie zacząć się modlić, ale jeśli tak, to musiałbym do Niego, no bo chyba nie do Buddy... Głupio tak modlić się do wykładowcy.

– Proszę pana – zaczyna w końcu – dam panu tróję z minusem, ale wie pan – ten minus to jak stąd do Pałacu Kazimierzowskiego. Wiele braków.

Dziękuję i wychodzę. Przytrzymuję drzwi jakiemuś facetowi w jarmułce. Zanim wszedł do środka, zdążyłem mu życzyć powodzenia, był to raczej tylko frazes. Chociaż po tym, co mnie spotkało, nie powinienem z góry oceniać innych, w końcu nie taki ze mnie święty.

Natychmiast wokół mnie utworzyło się kółko dziewczyn. Zapachy ich perfum zmieszały się w jeden wielki smród, który dusił bardziej niż ten azbest. Nie miałem problemu ze sklasyfikowaniem ich – są z rodzaju tych, co to mając egzamin o dwunastej, siedzą przed pokojem wykładowcy już od dziewiątej i przez cały ten czas pieprzą, że nic nie umieją, powtarzają jakieś pojęcia, o których ty wcześniej nie słyszałeś, i tylko dodatkowo stresujesz się przez te kurwy. Potem, już po egzaminie, wyłażą i ogłaszają wszem wobec, że dostały piątkę. A teraz oczywiście wszystkie dociekają, o co pytał i czy zdałem.

– Wszystko w porządku – mówię. – Tylko wiece może, co teraz mam zrobić, dokąd iść i tak dalej?

Właściwie spodziewałem się, że automatycznie zostanę przeniesiony do Nowego Jeruzalem albo pod tron Allaha, ale nic takiego nie miało miejsca. Mam nadzieję, że może one mi pomogą, ale je obchodzi tylko sam egzamin i jego przebieg. Po chwili z pokoju wychodzi ten koleś w jarmułce i one doskakują do niego, wszystkie naraz, jak na zawołanie. Również i ja podchodzę.

– I co, i co? – wrzeszczą jedna przez drugą.

– Co „co”? – odpowiada facet w jarmułce.

– Zdałeś? – pyta któraś.

– Nie – odpiera zniesmaczony.

– A mówił ci, co masz teraz zrobić? – pytam.

– Nie. Tylko tyle, że pod koniec tygodnia wywiesi kartkę z informacją o dyżurach we wrześniu.

Idę schodami na parter. W dużym korytarzu przypominającym dworzec, szpital albo lotnisko przemyka się kilka osób w eleganckich strojach, a na ławce pod oknem siedzą dwie dziewczyny i powtarzają materiał. Zastanawiam się, czego oni wszyscy się uczą, mi nie zadawano pytań, na które znalazłbym odpowiedzi w książkach czy wyniósł w formie notatek z wykładów. Przechodzę przez drzwi i jestem w małym holu, gdzie mijam zepsute automaty z napojami. Wychodzę na zewnątrz. Po drugiej stronie ulicy jest mały park, pewna grupka w białych dresach ćwiczy tam jogę czy coś podobnego. Spoglądam wyżej, na budynki kampusu stojące na wzniesieniu, którym kończy się park. Ten widok hipnotyzuje mnie na chwilę, ale z transu wybija mnie dźwięk, jaki wydaje otwierana puszka piwa. Na schodach siedzą moi kumple. Dość dziwne, że spotykam ich tutaj, po drugiej stronie. Nie pytam jednak, skąd się tu wzięli – chyba nie wypada. Oni też ubrani są w garnitury.

– Chcesz piwko? – pyta okularnik z fryzurą „na Jezusa”.

– Dawaj – biorę puszkę, chociaż nie lubię piwa.

– To co? Zdałeś? – pyta drugi w okularach, który sprawia wrażenie kolesia z obcej planety, żyjącego we własnym świecie.

– Ta – mamroczę.

– Ostatni egzamin, to już wakacje! – woła ten z fryzurą pańską.

– I widzisz, zawsze marudzisz i zawsze zdajesz – dołącza się trzeci, taki trochę jurny byczek, z torbą na laptopa, której zawartość świetnie znam – skserowane notatki z całego roku, kilka długopisów Deutsche Post AG i dwie ładowarki do samsunga.

– Zjadłbym coś – oznajmiam, ponieważ czuję skurcze w żołądku. – Idziemy na kebab albo do maka?

– Tu nie ma ani kebabu, ani maka – odpowiada ten z fryzurą jezusową.

– To co jest? – marszczę czoło.

– Tylko ryby. A do picia piwo dla facetów i cola light dla lasek. Podobno raz do roku je się barana, ale nie załapaliśmy się i musimy czekać do kwietnia.

Dopiero teraz dostrzegam gitarę za nim. Nowiutki fender stratocaster, model american special.

– Twoja? – wskazuję na nią.

– Dostałem w prezencie, każdy dostaje tutaj coś fajnego.

– Ja nic nie dostałem – mówię z wyrzutem.

– Jeszcze ci dadzą – pociesza byczek, trzymając w jednej ręce torbę, w drugiej butelkę z alkoholem.

– Idziemy nad rzekę? – rzucam propozycję, pijąc piwo.

Rzeka jest niedaleko, przechodzi się tylko obok biblioteki uniwersyteckiej i przez skwerek. Po drodze wyciągam indeks z marynarki i chowam go do kieszeni w spodniach, a samą marynarkę wrzucam do kubła ze śmieciami. Gdy docieramy na miejsce, krawat ląduje w wodzie – nie znoszę krawatów. Podwijam rękawy koszuli.

– Już wakacje! – woła teraz drugi w okularach.

– Ta, wakacje – szepczę. W myślach wracam jednak do żony oraz dziecka i wyobrażam sobie, że inaczej prowadzę morris garages.

Łukasz Ługowski
  1. Samochód marki MG (Morris Garages).

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.