Powieści i opowiadania

Narzeczona

NarzeczonaGrzebałem w błocie po kolana, bo szaleńczo wierzyłem, że ją znajdę, że jeszcze nie przepadła, że być może to, co się stało nie było wcale ostateczną katastrofą. Nadzieja powoli zaczęła mnie opuszczać, kiedy nagle wyłoniły się palce! Smukłe, blade palce oblepione kleistą mazią gliny. Podziwiałem jej długie, połamane paznokcie w kształcie nadgryzionych migdałów. Radość zapierała mi dech w piersiach! Po chwili ze zdwojoną siłą począłem zatapiać dłonie po łokcie, po barki – grzebałem w błocie, wierząc szaleńczo, że ona będzie oddychać!

W następnej kolejności wyłonił się jej wspaniały biust, potem brzuch i głowa. Miała oczy zamknięte, a usta lekko rozchylone, pełne szlamu, ale od razu je oczyściłem. Nie dbałem o wygrzebywanie nóg, przystąpiłem do reanimacji. Pięć ucisków na klatkę piersiową i usta-usta. Nie zważałem na przeraźliwy chłód jej ciała, tłumaczyłem sobie, że to zimno od gleby, że po prostu trochę zmarzła, w końcu każdy by trochę zmarzł spędziwszy tyle czasu w wilgotnej ziemi! Uciskałem jej klatkę piersiową z coraz większą energią, wydychałem w jej zimne płuca powietrze z moich rozgrzanych ust. Robiłem to wszystko, bo wierzyłem, że za chwilę się do mnie odezwie! Brzmiały mi w głowie jej wykrztuszone z trudem słowa…

-Mariuszu!

Zamarłem, a ona się rozkaszlała. Kaszlała tak strasznie i tak długo, aż bałem się, że zaraz umrze od tego okropnego kaszlu, że stracę ją ponownie, było w tym zresztą coś podniecającego. Zszokowany nie mogłem wykonać najmniejszego gestu. Trwałem tak zatem w bezruchu, jak w swoistej katatonii, oczy miałem otwarte szeroko i nie mogłem choćby mrugnąć. Usta zaciskałem z taką siłą, aż musiały zsinieć i poblednąć z wysiłku. Patrzyłem na nią oczarowany, umierający z radości, stężały z wysiłku sycenia się widokiem jej różowiejących powoli policzków. Miałem tylko szaleńczą nadzieję, że znowu coś powie, czekałem w bezruchu na kolejne słowa z jej pięknych ust, do których bardzo ospale napływała już krew.

-Mariuszu…

W jednej chwili całe napięcie uszło ze mnie jak z przekłutego materaca. Oklapłem na błocie, o mały włos nie wywracając się i upadając na twarz. Tak pięknie to powiedziała! Tak ciepło, tak miękko! Schwytałem jej słowa z powietrza i opatuliłem nimi zmarznięte palce moich dłoni, przykładając je sobie do brzucha. Oczy zamknąłem, a twarz skierowałem ku niebu, które było błękitne, po którym leniwie płynęły białe chmury. Moje usta szeroko otwarte w niemym grymasie śmiechu łapczywie chwytały chłodne zimowe powietrze. Czułem mróz na podniebieniu i w gardle, a jedyne, czego w tej chwili chciałem, to poczuć jej dotyk, tylko poczuć upragniony dotyk jej szczupłych palców!

-Mariuszu?

Krzyknąłem ze szczęścia, poczuwszy na wierzchu dłoni jej ostry, złamany paznokieć, po czym natychmiast rzuciłem się, by wyściskać ją całą, by wycałować jej zmarzniętą, pobladłą skórę! Czułem na niej słoność błota, wilgoć deszczówki, zapach zbutwiałych liści i kochałem ją za te niezwykłe doznania! Ona też mnie kochała, obejmowała za szyję, gładziła mój kark i płakała. Słyszałem jej głośny, urywany, drżący szloch tuż przy prawym uchu. Chciałem, by tuliła mnie tak jak najdłużej, by wzruszała się i szlochała w spazmach miłości do mnie. Ileż cierpień potrzeba, by dała mi miłość!

Wreszcie po bardzo długim czasie oderwała się od mego ciała, by rzucić pytanie:

-Co tu się stało, Mariuszu? Co tu się stało? Ja nic nie pamiętam!

Pochwyciłem jej dłoń i przycisnąłem do swoich ust. Całowałem i pieściłem z pasją, nie chciałem puścić, gdy próbowała się wyswobodzić z uścisku. Och, tu tak wiele się wydarzyło, kochana, tak wiele! Moja piękna, ty nie masz najmniejszego pojęcia, jak wiele się wydarzyło! Moja krucha i boska, łagodna istoto, wydarzyło się więcej, niż mogło się zdarzyć w całym twoim słodkim, dobrym życiu, sto razy więcej, najmilsza, sto razy więcej! Moje myśli biegały szaleńczo pod czaszką, ale nie pozwoliłem im wydostać się na zewnątrz.

-Ach nic, moja mała – powiedziałem jedynie – Nic nam się nie stało, na szczęście nic nam się nie stało.

-Czy był wypadek? – zapytała zlękniona.

-Wypadek, najmilsza, okropny wypadek, ale nie dręcz się tym, moja słodka, moja piękna!

Ponownie zbliżyłem się do niej i pocałowałem w usta z największą namiętnością. Po chwili pieszczot zaś wziąłem ją do domu wciąż jeszcze półprzytomną i omdlewającą. Wiedziałem, że trzeba wezwać doktora, tak, doktor był tutaj niezbędny, lecz najpierw opłukałem mą ukochaną ciepłą wodą pod prysznicem. Chciałem jedynie, by było jej ciepło, by rozgrzało się jej wątłe, oszołomione ciałko.

-Czy ciepło ci, moja miła? – spytałem, trzymając w dłoni wąż prysznica.

-Ciepło – odpowiedziała, przymykając powieki i zemdlała na chwilę, ale ocknęła się zaraz i popatrzyła na mnie z błogim uśmiechem.

Potem zaniosłem ją do łóżka i spała bardzo długo. Czuwałem przy niej bez przerwy. Dotykałem jej ust i nosa co chwila, by upewnić się, że oddycha. Oddychała cały czas, lecz płytko i niepewnie, jakby nie mogła się zdecydować, ile powietrza nabrać w płuca i ile potem z nich wyrzucić na zewnątrz. Widziałem, że sprawia jej to kłopot, ale nie wiedziałem, co mogę zrobić, więc tylko tuliłem się do jej piersi i szeptałem, by kochała mnie na zawsze, żeby już tu była, nie opuszczała, nie wychodziła, nie uciekała ode mnie…

Kiedy się obudziła, czekało już na nią pyszne, parujące śniadanie przyrządzone przeze mnie. Usmażyłem trzy jajka i upiekłem tosty. Wszystko dokładnie tak jak uwielbiała – białko ścięte i lejące żółtko, a pieczywo chrupkie i rumiane, ale w środku miękkie. Do tego ugotowałem kakao – koniecznie bez cukru, pół na pół z wodą i mlekiem. Otworzyła oczy bardzo powoli i popatrzyła na mnie. Twarz jej zastygła w błogim, delikatnym i bardzo słabym uśmiechu. Widząc go szalałem z radości, cieszyło się moje serce, że ona jest tutaj przy mnie i patrzy tak na mnie z niewyobrażalnym uczuciem miłości! Zjadła moje śniadanie z wielkim apetytem i powiedziała, że uwielbia, kiedy przyrządzam jej śniadania.

Po pewnym czasie, gdy już wykąpała się porządnie, ubrała, nałożyła makijaż i uczesała włosy, zaczęła niestety zadawać pytania. Niewyobrażalne! Tak bardzo błagałem we śnie Najwyższego, aby jej odpuścił te cierpienia, aby tylko nie pozwolił jej dociekać i zgadywać, aby tylko ją ochronił! Ale ona, najsłodsza, najmilsza istota na świecie, otulona na swym całym gładkim ciele babim latem słodkiej naiwności – ona nie domyślała się niczego. Nieświadomość i niewiedza jej przyprawiała mnie niemal o erotyczne dreszcze podniecenia. Na Bóg miły! Niech mi Bóg wybaczy! To stanie się znowu.

-Ależ powiedz mi Mariuszu, cóż się zdarzył za wypadek? Taka słaba jestem i mdlejąca, to musiało być poważne, a ty sam się dobrze czujesz?

-Wyśmienicie, najmilejsza, czuję się wspaniale, mogąc być przy tobie i całować przeguby twoich ramion – to rzekłszy pochyliłem głowę, by faktycznie wycałować i wypieścić ukochane ręce. – Niech już ciebie nic nie niepokoi, obyś tylko była przy mnie i kochała tak jak teraz!

Ona skinęła głową tak słabo jak umierająca jaskółka; aż mnie serce zabolało z tej słabości mojej ukochanej, ale nic nie można było zmienić. To musiało zdarzyć się raz jeszcze, to musiało wciąż się zdarzać. Przebiegł mnie dreszcz i szybko odgoniłem od siebie złe myśli – przecież ona była tak blisko ze mną i czegóż chcieć więcej, na Boga?!

Zbyłem kolejne pytania, mówiłem jej, że jest słaba i musi odpoczywać, odwlekałem jak tylko mogłem ten nieuchronnie zbliżający się moment, bo ona z każdym momentem oddalała się ode mnie. Dzień mijał nam sennie, spokojnie. Tuliłem ją z uczuciem, a ona poddawała się pieszczotom, ale coraz słabiej je odwzajemniała, jakby ogarniało ją uczucie nudy. Tak bardzo chciałem poczuć jej mocniejszy dotyk! Byłoby tak wspaniale, gdyby to pierwsze uniesienie trwać mogło w nieskończoność! Żadne niepokoje by nie nawiedziły naszych progów, tylko byśmy tu tak trwali w słodkim naszym gnieździe miłości – oboje, lecz w jedności. Karmilibyśmy się ciepłotą naszych ciał i namiętnością pocałunków, tym mógłbym wypełnić całe moje życie, gdyby tylko ona również tego zechciała! Nigdzie nie odchodzić, nie opuszczać, choćby na sekundę, żebym musiał cierpieć te nieziemskie męki w samotności! A jednak oddalała się…

I niestety dnia kolejnego wydobrzała zupełnie moja milutka i spróbowała wstać z posłania. Pozwoliłem na to z drżącym sercem, śledziłem wzrokiem jej zgrabne, kocie ruchy, gdy szła jeszcze nieco chwiejnie przez salon. Patrzyłem jak ubiera się w piękną zieloną sukienkę, którą dostała ode mnie w prezencie drugiego dnia naszej znajomości. Bardzo lubiła tę sukienkę, co sprawiało mi ogromną radość. Żeby tylko zechciała pozostać w niej tak jak stała na miejscu na moją wyłączność! Ale ona powiedziała:

-Mariuszu, ja wyjdę na spacer, już czuję się dobrze.

I nie czekając na moją reakcję sięgnęła w stronę klamki drzwi wejściowych, a ja nie zdążyłem nawet zapłakać nad mym smutnym losem szaleńca. Zrodziła się we mnie furia.

-Nie! – krzyknąłem, nie panując już zupełnie nad zmysłami. Pojmałem ukochaną w silny uścisk ramion i szarpaliśmy się tak przez chwilę; ona chciała się wyrwać, przecież nadal nic nie rozumiała! Musiałem ogłuszyć moją ukochaną i, niestety, z powrotem zakopać.

Joanna Burgiełł
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.