Powieści i opowiadania

Nicea

NiceaPani Elżbieta obrała mandarynkę i poczęstowała Marysię.

− Za dwie godziny powinniśmy lądować w Nicei. Czy twoi krewni wiedzą, że jesteś już niedaleko?

− Myślę, że tak. Mama obiecała śledzić w Internecie przebieg naszego lotu i kontaktować się z babcią Leonią w Antibes.

− Leonia? Piękne, poetyckie imię.

− Zgadła pani. Ona zajmuje się pisaniem prozy i poezji. Przepraszam, posłucham trochę muzyki. Marysia założyła ponownie słuchawki i zanurzyła się w dźwiękach bachowego trio. Leni i Jeremi z pewnością będą chcieli posłuchać jej interpretacji.

Nicea

Wzruszenie i radość, gdy oczekuje się przybycia ukochanej osoby. Nie wiadomo, których uczuć wypełniających serce jest więcej. Na świetlnej tablicy w holu przylotów nicejskiego lotniska zmieniły się numery, pokazując, że Air France z Nowego Jorku właśnie wylądował. Leonia ścisnęła rękę Jeremiego:

− Jest, przyleciała, zaraz ją zobaczymy! O, dzięki ci Boże!

W niezbyt szerokim przejściu ukazał się wreszcie tłumek pasażerów nowojorskiego lotu. Podróżni wychodzili, ciągnąc za sobą bagaże, witali się okrzykami radości, ściskając nawzajem, a oni ciągle wypatrywali Marysi…

− Nareszcie, kochanie, tutaj, tutaj!

Leonia zręcznie ominęła kilka osób oraz wysokiego księdza, za którym zauważyła smukłą sylwetkę Marysi. Powitania nie mogły trwać długo, bo choć wielki spodek nicejskiego lotniska zachwycał obszernością i wygodą, to tutejsze służby porządkowe niechętnym okiem patrzyły na blokowanie swobodnego przepływu pasażerów.

− Dziewczyny moje, poprzytulacie się w domu.

Jeremi sam z trudem hamował wzruszenie, ale musiał opanować radosny rozgardiasz.

– Idziemy do samochodu, proszę!

Wyjął z ręki Marysi uchwyt sporej walizki na kółkach i roześmiał się, widząc, jak cofa drugą rękę z futerałem skrzypiec.

− Wiem, wiem, nie zabiorę ci twojego instrumentu – śmiał się głośno. – Już słyszałem, że prawie nigdy się z nim nie rozstajesz.

Drugie piętro otwartego parkingu, gdzie czekał wygodny, choć nie najnowszy peugeot, którym zwykle jeździła Leonia, było prawie puste. Przed nimi szedł jedynie ksiądz, który również przyleciał z Nowego Jorku, a za nimi głośno śmiali się i rozmawiali trzej młodzi mężczyźni, szukający najwyraźniej pozostawionego tutaj auta. Nagle Marysi w jednej sekundzie wydało się, że świat eksplodował. Wszystko zdarzyło się jednocześnie. Obok nich z piskiem opon zahamował szary mercedes, z którego wyskoczyło dwóch pasażerów. Jednocześnie ksiądz odwrócił się i z przerażeniem dostrzegła pistolet, który trzymał w wyciągniętej dłoni. Czarny otwór lufy wydawał się ogromnieć i przesłaniać postać w sutannie. Krótki krzyk Leonii zlał się w jedno z podwójnym, głuchym uderzeniem. Dwa niebieskie vany zdecydowanie zablokowały szarego mercedesa, a z otwierających się gwałtownie drzwi wyskakiwały czarne, zamaskowane postacie w hełmach na głowach i uzbrojone w pistolety maszynowe. Bez ruchu, niczym zahipnotyzowana Marysia wpatrywała się w wymierzony w nią pistolet i, jak na zwolnionych kadrach filmu, zobaczyła ciemnoróżową chmurkę krwi, która trysnęła, gdy kula ukrytego strzelca trafiła dłoń zaciśniętą na broni. Ze wszystkich stron rozległy się krzyki męskich głosów:

− Police! Au sol! Au sol!

Zdążyła jeszcze zobaczyć, że ksiądz z krwawiącą dłonią zostaje powalony na ziemię zdecydowanym uderzeniem kolby, a mężczyźni z szarego auta leżą na betonowej podłodze twarzami do ziemi, przyciskani mocno kolanami czarnych postaci, w bojowych kamizelkach z wielkimi literami GIPN. Cały garaż rozbłyskiwał teraz niebieskimi światłami i roił się od uzbrojonych mężczyzn w czarnych mundurach i takich samych kominiarkach. Dwóch z nich stanęło po bokach Marysi, uniemożliwiając jakikolwiek ruch, a trzeci wyrwawszy jej futerał ze skrzypcami, zatrzaskiwał stalowe kajdanki na jej wykręconych do tyłu rękach. Było jej słabo i czuła, że może zaraz zwymiotować, gdy prowadzono ją do granatowego busa błyskającego niebieskimi światłami. Zbyt przerażona, nie przyjrzała się okrągłym plakietkom na ramionach każdego z nich, gdzie umieszczono dziwne, skrzyżowane rewolwery na tle sztyletu i jakiś napis, którego nie zdołała przecież odczytać. Zauważyła, że Leonia i Jeremi, otoczeni przez zamaskowanych ludzi również mają na rękach czarne kajdanki.

Biedna babcia i Jeremi, co się właściwie dzieje? Kręciło się jej w głowie, zaschło w ustach. Mamo moja, chyba nas tu nie zabiją?

Gdy w tej przerażającej eskorcie wsiadała do samochodu, usłyszała krótki krzyk Jeremiego:

− Nie bój się, to Groupe d’Intervention Police Nationale1 – to policjanci!

Jaki koszmar! Nie boję się, wcale się nie boję − myślała, ale przecież nie tak wyobrażała sobie przybycie i przejazd ulicami Nicei. Samochody mknęły szybko z wyciem syren, prawie spychając z drogi innych kierowców. Bez zmniejszania szybkości minęły otwierającą się bramę wysokiego, stalowego ogrodzenia i zahamowały ostro dopiero przed dwupiętrowym budynkiem, pilnowanym przez uzbrojonych wartowników. Czarnych postaci znów było wiele i nie zdołała już zobaczyć Leonii ani Jeremiego. Wprowadzono ją do pokoju, który był nowym zaskoczeniem. Pomieszczenie nie posiadało okien, a niebieskie oświetlenie sprawiało, że poczuła przebiegające po plecach mrówki strachu. Jedynym meblem było metalowe krzesełko z poręczami, do których teraz przykuto jej ręce. Obok stanął uzbrojony strażnik, milczący jak głaz.

*

Rodzinny dom od czasu powrotu Jeremiego do Prowansji, poślubienia Leonii i zamieszkania razem z nią w Antibes, stał się prawdziwą oazą wypełnioną szczęściem i wspomnieniami. Dla Véronique Leraine, która opiekowała się domem po śmierci matki Jeremiego, był miejscem równie szczególnym. Zadomowiona od lat i poproszona przez Leonię o pozostanie w nim, była prawie częścią ich rodziny. Teraz z satysfakcją obeszła pokoje, sprawdzając, czy wszystko jest przygotowane, zaglądnęła do kuchni, czy mięsne danie, które było jej specjalnością, jest gotowe, gdy rozdzwonił się telefon. Aparat zawieszony na kuchennej ścianie pamiętał czasy rodziców Jeremiego i nadal służył im jako jeszcze jedno wspomnienie dawnych lat.

− Alo?

− Hallo! Véronique?

− Oui!

− Ici2 Yvonne! Czy oni już przyjechali? Dzwoniłam do Leonii, ale jej komórka nie odpowiada. Sprawdziłam, że samolot wylądował w Nicei przeszło godzinę temu!

Ton głosu Yvonne wskazywał na duże zaniepokojenie.

− Ależ proszę się nie denerwować, myślę, że powinni niedługo już być. Może jej komórka się rozładowała?

− Jeremi też nie odpowiada, ani Marysia! – krzyknęła Yvonne. – Powiedz im, że czekamy na wiadomość, natychmiast po przyjeździe do Antibes! Adieu!

− Ależ oczywiście, przekażę! Z pewnością są w drodze do domu.

Véronique powiesiła słuchawkę i ją również ogarnęło dziwne uczucie. Wyłączyła piekarnik, w którym podgrzewała już przygotowany obiad, wyszła przed dom i usiadła na schodkach. Sally przyczłapała się do niej i tak czekały… Gdy oni wyjadą zza zakrętu, między wzgórzami, Véronique i pies pierwsze zauważą ich samochód.

*

W tym dziwacznym pokoju, w absolutnej ciszy mijały minuty, które Marysi wydawały się godzinami.

− Que fais-je ici? Pourquoi suis-je détenu3? – wybuchnęła.

− Rester assis et être tranquille4! – ostra komenda.

Przykute do krzesełka ręce uniemożliwiały jakikolwiek opór, ale czuła wzbierającą się w niej złość. − Nie ma co szaleć, muszę się opanować… i myśląc tak, skupiła wzrok na pustej, szarej ścianie naprzeciw niej, ze zdziwieniem dostrzegając maleńkie obiektywy kamer w narożnikach pokoju, obejmujących najwyraźniej swoim polem widzenia całe to pomieszczenie.

Super – myślała, no to mamy specjalny pokój przesłuchań francuskiej policji. Diable5! Jak w filmie, tylko co ja tu robię? Zajęta czarnymi myślami nie usłyszała prawie bezszelestnie otwieranych drzwi. Podniosła wzrok dopiero wtedy, kiedy w polu jej widzenia pojawiły się eleganckie, cywilne półbuty.

Niebieskie, niezbyt jasne światło pomieszczenia utrudniało rozpoznanie postaci. Widziała jedynie cywilny garnitur i sinoniebieską, groźną twarz z oczami błyskającymi z głębokich cieni.

− Nom, nationalité6. – warknął krótko.

Marysię zdziwiło pytanie, bo widziała w jego dłoni swój paszport z orłem, którym stukał w zaciśniętą pięść drugiej ręki.

− Morelly, Pologne – odpowiedziała głosem grzecznej dziewczynki. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele wiedzieli, że taki potulny głosik jest u niej oznaką najwyższej złości i zwiastować może nieobliczalny w skutkach wybuch.

− Kałamarz – odezwał się za jej plecami nowy głos. Drugi mężczyzna w sportowej koszuli wysunął się w smugę niebieskiego światła i patrzył na nią wyczekująco.

− Kałamasz? – powtórzyła odruchowo polskie słowo tak dziwne przecież w pomieszczeniu, gdzie nie było żadnego biurka.

− Kałamasz – upierał się zawzięcie nowy – ja znać Polska.

Teraz Marysia najdokładniej zrozumiała, co znaczy „zbaranieć ze zdziwienia”. Odkryła, że facet próbuje rozmawiać w jej ojczystym języku, ale sensu pojąć nie mogła.

− Głuchy? – upierał się facet.

Poczuła powracającą falę złości. Nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć temu tumanowi, ale najlepiej byłoby teraz mówić w języku, którego starał się używać. Nagle ją olśniło… To przecież takie proste. On zapewne starał się wypowiedzieć trudne dla obcokrajowców słowo „kłamiesz”. Za trudne, bo wyszedł mu „kałamarz”. Teraz miała okazję się zrewanżować.

− Nie, nie jestem głucha Monsieur, ale zastanawiam się, czy długopis się panu zepsuł, jeśli chce pan pisać piórem? Pisać, a kartki nie ma? Oprócz tego zastanawiam się, czy francuską policję nie stać na wieczne pióra, że stalówek i kałamarzy używa, cholera jasna! Ostatnie zdanie nie było już wypowiedziane głosem potulnej dziewczynki, lecz młodej, zdecydowanie rozzłoszczonej kobiety.

Nawet w tym upiornym niebieskim świetle, jakie wypełniało pokój, widziała, że oczy mężczyzny robią się wielkie i okrągłe, a ze zdziwienia opada mu lekko podbródek. Najwyraźniej nie zrozumiał prawie nic, bo poruszał lekko wargami, powtarzając jakby jej słowa. Nagle coś musiał jednak pojąć, bo zamiast ostrej, zawziętej miny pojawił się na jego twarzy radosny uśmiech.

− Cholera jasna, cholera jasna – śmiał się teraz coraz głośniej – moja dziadka też kleła, cholera jasna, jak bardzo zła była. Ja chciał powiedzieć, że ty kłamiesz! To ty jednak Polska. – skonstatował ze zdziwieniem. – Morelly nie jest polska nazwa.

Tymi słowami rozbroił Marysię całkowicie. Gdyby nie ta fatalna sytuacja i jej ręce przykute do poręczy krzesełka, może roześmiałaby się razem z nim?

Dalszą rozmowę przerwało ciche stuknięcie drzwi za jej plecami.

− Cristopher, Paul, venez pour un moment7! – dźwięczny kobiecy głos wywołał mężczyzn z pomieszczenia, a w polu widzenia znów pojawiła się ciemna, uzbrojona postać strażnika. Tym razem jednak oczekiwanie nie trwało tak długo, jak na początku przesłuchania. Niebieskie dotychczas światła w pomieszczeniu zmieniły kolor na słoneczną jasność i wtedy okazało się, że pusta ściana naprzeciw niej, która dotychczas przypominała piwniczny beton, pokryta jest ładną fakturą żółtej, gruzełkowatej farby. Przy krzesełku znów stanął jeden z mężczyzn i dziwnie delikatnie odpinając kajdanki, uwalniał jej ręce.

− Ja muszą panią przepraszać. Nadal nieprawdopodobnie kaleczył język polski, − bardzo przepraszać. Wszystko jest jasno. Pani zrozum. Taki praca moja. Sama zobaczy zaraz.

Czekają tam. Niech idziemy. Uprzejmie otwierał przed nią drzwi.

− Mówmy lepiej po francusku. Marysia nie mogła powstrzymać uśmiechu. – Chyba obojgu nam będzie łatwiej się porozumieć.

− Mon Dieu, merci – mężczyzna odetchnął z wyraźną ulgą. – Je n'ai pas parle polonais depuis long temps, mon grand-père etait polonais8 − powiedział jednym tchem. Je suis Christopher Bord.

− Ici, tout le monde nous attend9 − wskazał jej nieco większe od innych drzwi na końcu korytarza.

W dużym, jasnym pokoju, wśród kilkunastu nieznanych osób w mundurach i rozmawiających z ożywieniem po francusku, dostrzegła Leonię z Jeremim. Nie mieli już kajdanek na rękach, a wysoki oficer tłumaczył im coś z wyraźnym zażenowaniem. Marysia ze zdziwieniem zauważyła, jak kilkakrotnie kłaniał się Jeremiemu. Leonia z uśmiechem wyciągnęła do niej ręce.

− Chodź kochanie, panowie oficerowie mają nam coś do powiedzenia i powinnaś to usłyszeć.

Wysoki odwrócił się i wyciągnął do Marysi rękę.

− Nazywam się Peter Nguye Van Loc – uśmiechnął się lekko. – W stopniu Nadinspektora dowodzę jednostkami GIPN we Francji. Pani również musi nam wybaczyć sposób, w jaki musieliśmy potraktować waszą rodzinę. Wykonywaliśmy swoje obowiązki, a pani była dla nas groźną terrorystką. Ze względu na niebezpieczeństwo, jakie mogła pani stwarzać, moi ludzie musieli działać bardzo szybko. No, a później trzeba było ratować was przed postrzałem.

− Ja? Terrorystką? Skąd takie przypuszczenia? – zdziwienie Marysi nie miało granic.

− Tego nie można jasno wytłumaczyć, to trzeba pokazać. Proszę jednak pamiętać, że wszystko, co państwo zobaczą, musicie zachować dla siebie, bo jest kwestią bezpieczeństwa państwa. Nie moglibyśmy tego wam pokazać, gdyby nie Jeremi, gdyby nie pan Morelly – poprawił się szybko.

Podeszli do dużego stołu za którym, na ścianie wisiało kilka wielkich, płaskich monitorów. Stół okazał się wielkim ekranem dotykowym i każdy ruch ręki na nim powodował wyświetlanie na monitorach wymaganego obrazu. Stała przy nim zgrabna brunetka w czarnym mundurze.

− To Francis Voit, nasz snajper i informatyk.

Nadinspektor przedstawił policjantkę gościom.

− To jej zawdzięcza panienka dość dużo – uśmiechnął się do Marysi. – Przez prawie całą długość garażu, jakieś 150 metrów trafiła w pistolet, którym w panienkę celowano. Facet stracił tylko dwa palce. Pokaż nam laboratorium – odwrócił się do policjantki.

Dziewczyna wykonała kilka błyskawicznych ruchów dłońmi na stole – ekranie i na środkowym, największym monitorze pokazały się dziwne postacie, przypominające nadmuchane skafandry stojące przy stole laboratoryjnym.

− Mamy z nimi pełną łączność. Oni nas słyszą, my również słyszymy w głośnikach każde ich słowo. Oficer pochylił się lekko nad mikrofonem: – pokażcie, nad czym pracujecie.

− Paskudztwo – postać w skafandrze odsunęła się lekko i pole widzenia kamery objęło część stołu, na którym leżał… Marysia nie mogła uwierzyć własnym oczom! Tam leżał smyczek do złudzenia przypominający ten, który dwa dni temu wkładała do futerału swych skrzypiec! To był TEN smyczek, bo dalej na stole leżał futerał i sam instrument. To były jej własne skrzypce!10

Anna Strzelec
  1. Policyjna Grupa Interwencyjna.

  2. Tutaj.

  3. Co ja tu robię? Dlaczego jestem zatrzymana?

  4. Siedź spokojnie i bądź cicho!

  5. Do diabła!

  6. Nazwisko, narodowość.

  7. Przyjdźcie na chwilę!

  8. Mój Boże, nie mówiłem długi czas po polsku, mój dziadek był Polakiem.

  9. Tutaj, wszyscy na nas czekają.

  10. Fragment książki pt. Marysia wnuczka Leonii.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.