Powieści i opowiadania

W małym miasteczku, wiosną – latem na początku XXI wieku

Ryszard MierzejewskiW dniu narodowego święta wywieszono w miasteczku biało-czerwone flagi, białe jak zakwitające kwiaty na drzewach, czerwone jak zapuchnięte od łez oczy. Powiewały smutno na wietrze, pomne niedawnej żałoby i chociaż odjęto im już czarne wstążki kiru, nie wyglądały radośnie, jak przystało na majowe święto.

Słońce z trudem przebijało się przez chmury, ciężkie i sine od deszczu. Łzy przyrody powitanej, tak srodze i boleśnie, wciąż się sączyły z zapuchniętego nieba. Kilka dni wolnych od pracy i codziennych obowiązków wlokło się ospale, bez wesołej muzyki, tańców i fajerwerków.

Jedyne zaciekawienie wzbudził w miasteczku samobójca, który wdrapał się na słup energetyczny i zawisł na nim żałośnie, niczym osamotniona biało-czerwona flaga, wywieszona na święto.

* * *

Od rana znów pada. Sąsiad piekli się, bo nie może pracować w ogródku. Dziewczynka płacze i dąsa się na matkę, bo ta chce ubrać ją do szkoły w niemodną pelerynkę. Bezrobotny, chwilowo zatrudniony przy robotach publicznych, znów zaleje robaka, bo ma dzień wolny (jego pracodawca oszczędza na zakupie odzieży ochronnej). Poeta patrzy przez okno i widzi to, czego inni na co dzień nie widzą.

W strugach deszczu łzy leją się z zapłakanego nieba i inne takie tam dyrdymały. Pisze nowy wiersz do swej kolekcji wierszy, rzadko lub nigdy, przez nikogo nie czytanych. A deszcz pada i pada, i przeobraża się stopniowo w rzęsistą ulewę.

Dzieje się to wbrew uświęconej tradycji, bo jeśli jest to w maju, to powinien raczej być deszczyk. A tu ogromna struga wody z zachmurzonej złości mieszkańcom miasteczka, bo zamiast majówki w roześmianym słońcu, oferuje i szare nudne dni przy rozmodlonym telewizorze.

A potem spada na miasteczko jeszcze większa katastrofa. Prawdziwy kataklizm niczym monsun lub wściekła trąba powietrzna. Nagle prądu nie ma, a przecież małe miasteczka połączone są ze światem kablem od telewizora. Kiedy więc nie ma prądu, przestają oddychać, trzepocą się bezradnie jak ryba wyrzucona z wody na brzeg.

W starych czynszowych kamienicach i nowszych blokach z betonu otwierają się drzwi. Mieszkańcy w swych celach, aby się upewnić, czy demiurg światła nie pominął przez przypadek sąsiada, odchylają firanki w otwartych oknach, wystawiają głowy, patrzą ze smutkiem na szare niebo bez gwiazd, liczą minuty, godziny pozbawione nagle sensu i celu, samotne bez najbliższych sercu bohaterów telenowel.

Małe miasteczka nagłym odcięciem prądu, pozostawione bez światła samym sobie, bez reklam, bez prognoz pogody, bez reklam i bez zapowiedzi reklam, umierają z bólem powoli, bez podłączenia do życiodajnego, energetycznego kabla.

* * *

Lato, kanikuła. Mimo że słońce wędruje wysoko po niebie i ptaki odlatują już w inne rejony swojego śpiewu, na ulicach miasteczka, przy krawężnikach i na przydomowych podwórkach śpią samochody, a w domach ich właściciele.

Cisza panuje jak w gęstym lesie. O tej porze roku ulice miasteczka zaludniają się powoli. W drzwiach sklepu spożywczego kiwa się zaspana ekspedientka, ziewa, pali papierosa. Pustymi ulicami przemykają nieliczni przechodnie, po świeży chleb, mleko i drobne zakupy. Dopiero późnym wieczorem i nocą robi się gwarno. Wtedy wychodzi ze swych przyciasnych mieszkań, wszelkiego asortymentu dziupli, klatek i nor młodzież. Wolny czas młodzi mieszkańcy miasteczka wypełniają głównie

siedzeniem na ławkach i krawężnikach, z piwem w rękach i żołądkach, krzyczą, dowcipkują, śmieją się głośno, próbują coś śpiewać. Niektórzy popisują się jazdą na jednym kole roweru, zamożniejsi gnają po wąskich ulicach sportowymi motocyklami, z rykiem wysokoprężnych silników, budząc u jednych podziw u innych przerażenie, u innych jeszcze politowanie.

Wczoraj znów zbierali na ulicy jednego takiego śmiałka i jego motocykl.

Jak co roku, lato jest bardzo zajęte przy swoich śmiertelnych żniwach.

* * *

Motocykl był piękny, smukły, lśniący, pachniał świeżym lakierem i letnim wiatrem nad górskimi grzbietami. Dopiero co, przed paroma dniami kupił go jego kuzyn.

– Daj się przejechać – wyszeptał, nie odrywając wzroku od diabelskiej maszyny.

– Przecież ci nie wolno, nie umiesz, nie masz nawet prawa jazdy – odparł kuzyn

– Nie umiem? To zaraz ci pokażę, co umiem. Wskakuj na ten stary, to się pościgamy.

Dosiedli swoje stalowe rumaki, wyprostowali nogi, jakby chcieli kłuć je ostrogami po bokach.

– Załóż kask! – krzyknął kuzyn.

– Sam se załóż, ja nie potrzebuję – odkrzyknął zawadiacko.

Ryk silników w mgnieniu oka wypełnił podwórze, ulicę i sine od spalin niebo nad jeźdźcami. Ruszyli z impetem, pomknęli jakby nad chmurami, prosto do nieba. Wyjechali z miasteczka, pędzili w stronę starych, malowniczych gór. Miotali się na swych maszynach, skakali od krawężnika do krawężnika, zaanektowali całą szosę. Oni, tylko oni się liczyli, młodzi, dumni, nieustraszeni bogowie kosmicznych prędkości. Silniki ich motocykli wyły na najwyższych obrotach, a oni pochyleni, rozpłaszczeni jak zdeptane płazy na drogach, mknęli bez opamiętania.

Nagle huk potworny rozdarł stary las na części, rozrzucił we wszystkie strony ludzkie członki: urwaną rękę, głowę, zmiażdżony krwawy ochłap mięsa, skręcone niemiłosiernie nogi. Wszystko wymieszane z kupą żelastwa, bezużytecznego już złomu.

Jeszcze przez kilka dni będzie się mówiło o tym w miasteczku. „Szkoda,

taki był młody”. Może jeszcze koledzy w czarnych kombinezonach zagłuszą rykiem silników żałobnego marsza? Potem dosiądą swych rumaków i pomkną przed siebie. Może niektórzy dołączą wkrótce do niego, przynajmniej nie będzie tam taki samotny?

* * *

Nowy zakład pogrzebowy w miasteczku otworzono z zachowaniem tradycji wszelkich konwencji kulturowych. Miejsce – naprzeciw kościoła, w dawnej piwiarni, gdzie zawsze było tłoczno od smakoszy złocistego trunku, którzy jeszcze za życia wyglądem przypominali nieboszczyków. Przed zakładem Pani cała w bieli kontrastuje z żałobną czernią, a w kulturach orientalnych będąca też kolorem żałoby, budzi w podświadomości obraz czystości. Gdyż „życie po życiu” jest czyste jak biel śnieżna. Pani od organizacji pochówku lśni zatem bielą w słońcu niczym lekarz lub pielęgniarka, lodziarz, fryzjer i kucharka, siostra miłosierdzia – pani życia i śmierci. Stoi wyprostowana jak struna, patrzy w oczy przechodniom, udając, że nie patrzy, ćmi papierocha za papierochem, kremuje wzrokiem i mroźnym oddechem przechodzących obok potencjalnych klientów.

* * *

Schyłek sierpnia. Od rana chłodno i pochmurno, więc ptaki śpią jeszcze, nieskore do codziennego koncertu o piątej trzydzieści. Pustymi ulicami przemykają nieliczni skuleni i zaspani przechodnie. Spieszą do pracy, szczęśliwi, że ją mają. Inni szczęśliwi od lat, bezrobotni, też już na nogach. Ci nigdzie się nie śpieszą, stoją przed sklepem spożywczym, czekają na otwarcie, przyglądają się w milczeniu tym, co się spieszą. O czym myślą bezrobotni od lat o piątej trzydzieści przed sklepem spożywczym, niedospani, niedopici, niedomyci?

* * *

Przeraźliwy ryk syren wyrwał z leniwej drzemki ospałe miasteczko. Główną ulicą pędził wóz strażacki, rozgarniając po drodze zaciekawione spojrzenia mieszkańców. Potem drugi i trzeci szybko zamieniły ciekawość na ich twarzach na wyrazy niepokoju i lęku.

– Co się stało, kto się pali, kto woła o pomoc?. – pyta, nie wiadomo kogo, przerażona kobieta.

– Dlaczego tak dużo wozów i jeszcze ambulans, i drugi i trzeci, i znów straż pożarna, i jeszcze policja? – odpowiada jej serią pytań zdumiony mężczyzna.

Za sznurem samochodów ratunkowych pobiegły rozbawione dzieci. Ze starych poniemieckich domów, pamiętających więcej tragedii niż mieszkańców, które liczy sobie miasteczko, wybiegają podekscytowani ludzie. W oknach odsuwają się firanki, wyglądają zaciekawione głowy, bo to niecodzienne wydarzenie. Może wyjść z domu i popatrzeć z ulicy? Będzie bezpłatne widowisko i będzie o czym rozmawiać. Bo też ile można w kółko o tym samym, że sąsiad znów pijany i pobił swoją konkubinę, albo że młodzież pod oknami wrzeszczała przez pół nocy i spać nie dała?

I nagle miasteczko, uśpione prowincjonalną nudą, ożyło zaciekawione bliżej nieznaną tragedią. I tylko położone na jego obrzeżach osiedle domków jedno-rodzinnych, drzemiące dostojnie w swym przepychu i bogactwie, pozostało niewzruszone. Nikt stamtąd nie wybiegł, ciężkie zasłony i rolety w oknach zostały na swoim miejscu. Nie drgnęły nawet, nikt nie wyjrzał na drogę, nie zapytał, co się stało? Jakby życia tam wcale nie było. A przecież było. Tylko zamożność nie pozwoliła właścicielom i mieszkańcom tych pięknych wilii, wystawionych na pokaz, wypieszczonych wśród ogrodów, kwiatów kolorowych i zapachu lata, okazać zainteresowania dla niecodziennego nawet życia miasteczka.

Wieczorem w lokalnych wiadomościach wysłuchali komunikatu, że kilka ulic dalej, nieopodal ich twierdz rodzinnych, zawalił się Belweder. Tak miejscowi nazywali zrujnowany stuletni dom, w którym zbierały się na swoje libacje alkoholowe menele i kurwy w różnym wieku od niepełnoletnich po damy i dżentelmenów, mających już dorosłe wnuki, a w wygłodniałych ciałach puste miejsce na tanią wódkę, wyuzdany zwierzęcy seks i bezsensowną śmierć pod gruzami starego domu. No i jeszcze współczucie, ale tylko tych, którzy wegetują w podobnych ruinach, nazywanych niesłusznie domami.

A poza tym, nic w miasteczku ciekawego się nie działo.

Ryszard Mierzejewski
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.