Powieści i opowiadania

Wigilia w górach

Agata RakŚnieg z furią zaatakował moją twarz, gdy tylko opuściłam ciepłe wnętrze autobusu. Wiatr schwycił w objęcia, potargał włosy i o mało nie wyrwał mi torby z rąk. Zachwiałam się i momentalnie zdrętwiałam z zimna. Miękki puch wirując, pracowicie zasnuwał wszystko wokoło – nawet ciemna ściana lasu po drugiej stronie drogi prawie ukryła się za kurtyną bieli. Pociąg miał opóźnienie, przez co i ja spóźniłam się ponad godzinę. Nic dziwnego, że sąsiada rodziców – pana Staśka, który miał na mnie czekać w saniach, już nie było. Z pewnością pomyślał, że z powodu kiepskiej pogody zrezygnowałam z podróży i w tej chwili już wygrzewał się przy piecu. Tata oczywiście po mnie nie mógł wyjechać, gdyż zasypana droga stała się nieprzejezdna dla jego fiata, który miał już swoje lata i krztusił się oraz charczał na górskich wertepach nawet w czasie bardziej sprzyjającej aury, a dziś nawet zimowe opony i łańcuchy niewiele by pomogły.

Do chaty, którą rodzice nabyli kilka lat temu i wyremontowali, miałam jeszcze około siedmiu kilometrów i dwa wyjścia albo przebyć je pieszo, grzęznąc w śniegu prawie po kolana, albo wrócić ponad kilometr do miasteczka i poszukać transportu, co było z góry skazane na niepowodzenie, ewentualnie noclegu, co też łatwe nie będzie, bo w końcu w wigilie kwatery pewnie będą zajęte. No i co pomyślą sobie rodzice, gdy nie przyjadę. Zamartwią się przecież na śmierć. Z tych ponurych rozważań wyrwał mnie odgłos dzwoneczka i parskanie konia. Sąsiad opatulony w kożuch, w grubych rękawicach i walonkach, nadjeżdżał właśnie od strony mieściny w czymś, co przypominało sanie, ale było z pewnością wykonane przez jakiegoś domorosłego cieślę. To coś miało deski zamiast płóz i dwie jakby niskie ławki bez oparć przycupnięte jedna za drugą na platformie z desek. I jak tu zaufać temu czemuś i czego się uchwycić w czasie jazdy. Na dodatek potężny kary koń, rżał i niespokojnie wierzgał, zarzucając zadem, a „sanki” tańczyły po drodze jak oszalałe.

– Wsiadaj – rzucił lakonicznie sąsiad, pociągając jednocześnie z butelczyny, pewnie na rozgrzewkę – nie ma czasu, bo do domu daleko, a zaraz zrobi się całkiem ciemno.

– Dzień dobry – odpowiedziałam, starając się zyskać na czasie, wystraszona nie na żarty.

– No już, już – odburknął pan Stasiek – nie marudź koń się niecierpliwi.

Rozejrzałam się wokoło, rzuciłam okiem na pustą drogę, czarne świerki, na tarczę księżyca, który raczył na moment ukazać się na niebie, w końcu spojrzałam na konia, który faktycznie niecierpliwie grzebał nogą w śniegu i wsiadłam z duszą na ramieniu. Ławka za plecami woźnicy była wymoszczona jakimś kożuchem, który okropnie cuchnął, ale była też i zaskakująco wygodna. Usiadłam na niej, chwyciłam mocno za jej brzeg i po „Z Bogiem” – wymamrotanym pod nosem przez pana Staśka, ruszyliśmy.

Wypoczęty koń rwał rześko do przodu i wnet wiata przystanku i odległe światła miasteczka zostały daleko w tyle. Śnieg przestał sypać i podróż zapowiadała się nawet przyjemnie, co ze zdziwieniem musiałam przyznać w duchu. Zmrok zapadał niepostrzeżenia, oblekając w szarość majestatyczne, rozłożyste świerki rosnące tuż przy drodze, wąska droga wiła się i ginęła w mroku. Księżyc wyjrzał zza chmur, oświetlając białe połacie okolicznych łąk i łagodne stoki wzgórz. Co jakiś czas naszym oczom ukazywały się światła mijanych domów, a ja prawie słyszałam kolędy śpiewane przez mieszkańców, wszak pierwsza gwiazdka zabłysła już jakiś czas temu. Jechaliśmy w milczeniu, pogrążeni każde z nas, we własnych myślach. Pan Stasiek, ponury jak zawsze, nie kwapił się do rozmowy, a i zajęty był butelką, którą co jakiś czas z zapałem, przykładał do ust, nie przejmując się ani moją obecnością, ani poczynaniami konia. Podróż przebiegała spokojnie – drzewa, zabudowania, przydrożne kapliczki to pojawiały się, to ginęły w mroku, koń parskał, śnieg chrzęścił. Sanie sprawdziły się doskonale, pokonywały drogę bez przeszkód, tak że cel podróży przybliżał się coraz bardziej. Pozostał nam jeszcze do przebycia ostatni około 2 kilometrowy odcinek drogi, dość trudnej, biegnącej zakosami pod górę wzdłuż potoku, wezbranego teraz i huczącego, gdy nagle z zarośli po prawej stronie drogi wychynął jakiś ciemny kształt przypominający dużego psa i przebiegł drogę tuż przed koniem. Koń zwolnił, wspiął się do góry, po czym szarpnął sankami i wyrwał do przodu szybko, jakby go goniło stado demonów. Spojrzałam w bok na łąkę pod lasem i dostrzegłam kilka podobnych ciemnych kształtów skupionych wokół czegoś leżącego na ziemi i w tym momencie dotarł do mnie, jęk pana Stasia – „Jezu wilki”. Zdrętwiałam, a płodna wyobraźnia natychmiast zaczęła pracować, przypomniały mi się też wszystkie przeczytane i zasłyszane wiadomości o wilkach, te bardziej mrożące krew w żyłach oczywiście. Nie tylko ja się bałam, bo pan Stasiek smagał konia batem, oglądając się co chwilę do tyłu, a i koń biegł szybko jak na wyścigach. Na szczęście wilki, chyba zajęte zdobyczą, nie zwróciły na nas większej uwagi, choć kto wie, może jednak, skoro z tyłu dobiegało przeciągłe wycie. Nie miałam czasu na dalsze karmienie wyobraźni strachem, gdyż za moment moim oczom ukazał się domek rodziców i tata stojący w furtce. W sekundę później utonęłam w jego ramionach, a już po chwili grzałam się przy kominku, opatulona chustą mamy z filiżanką gorącej herbaty w dłoniach.

Po kilku dniach, już po świętach przeczytałam w lokalnej gazecie o wilkach podchodzących z powodu ostrej zimy pod domy i niepokojących gospodarzy.

Agata Rak
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.