Recenzje

Drogówka

Drogówka„Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego to smutny, gorzki i okrutny emocjonalnie hołd złożony współczesnej technice. Mieliśmy już w kinie co najmniej kilka tak skonstruowanych filmów, które pod płaszczem sensacyjnym czy dramatycznym, przemycały takową admirację. Wspomnieć choćby „Okno na podwórze”, „Powiększenie”, czy „Telefon”, nie zapominając oczywiście o wielu obrazach poświęconych innym drobiazgom służącym obserwowaniu, inwigilacji, szantażowaniu. Wraz z rozwojem techniki i sztuka filmowa próbuje się uporać z tym, co trzymamy w rękach, czym się bawimy, na co wydajemy pieniądze, co służy nam do czynienia dobra, zła, co robi z nas okrutników, co jest w końcu częścią nas. Co nas jeszcze czeka? GPS na przykład?

Nie ma szans, żeby połapać się w reżyserskiej intencji od razu. Smarzowski od pierwszych scen i przez wiele kolejnych zwraca uwagę widza na coś całkiem innego. W zasadzie, wkładając w dłonie bohaterów telefony komórkowe i nie wyjmując ich do końca, ba! nawet dokładając następne, cynicznie odwraca uwagę od tego jakże powszedniego gadżetu.

Oczywiście temat zasugerowany jest tytułem. I tuż po obejrzeniu filmu widz nie jest w stanie komentować, rozmawiać o niczym innym jak o kondycji polskiej drogówki. W policjantów bawi się znana już obsada poprzednich filmów Smarzowskiego. W ostatnim odcinku tetralogii o Polsce, jak zwykle odrobinę przenicowani, pojawiają się w większości ci sami aktorzy. Frazesem byłoby stwierdzenie, że każdy reżyser ma swoich ulubionych artystów, jest do nich przywiązany. Skłonny jestem napisać, że raczej mamy tutaj do czynienia z repetitio, albo uwieńczeniem (na razie oczywiście) wielkości aktorstwa. Być może z drobnym odstępstwem w postaci dyżurnego obecnie amanta polskiego kina, który do swojej wielkości nie przekonał w „Róży”, choć należy być pod wrażeniem jego gry w „Drogówce”. Może nawet i nie to. Jest coś więcej. Reżyser obsadza go w roli negatywnej, z twarzą, od której nie bije blask szlachetności, a aktor wywiązuje się z tego znakomicie, wręcz genialnie, godząc się na zejście ze sceny już w pierwszej części filmu, zaś wcześniej nie aspirując swoją grą do zajęcia pierwszego planu, ustępuje innym.

Wojciech Smarzowski, robiąc kolejne filmy, nie trzyma się konwencji w sensie następujących po sobie etapów historii Polski. Zacząwszy od Polski tuż popeerelowskiej, cofa się o kilkadziesiąt lat, żeby trzecim filmem zrobić jeszcze więcej kroków do tyłu. „Drogówka” z kolei to skok do czasów nam jak najbardziej współczesnych. Ze wszystkimi znanymi nam problemami obyczajowymi, społecznymi, zawodowymi, politycznymi, ekonomicznymi, rodzinnymi, kulturowymi, językowymi i jakimi jeszcze zdołamy sobie tylko wyobrazić. Stąd rzecz jasna w subkulturę drogówki wchodzą z butami sceny z naszego krajowego podwórka, które mogłyby stanowić kanwę tematu takiego samego filmu. Po prostu zmiana płaszczyka. Film w takiej sytuacji miałby tytuł nie „Drogówka” a na przykład: „Parafia”, „Urząd Miasta”, „Z ziemi polskiej do włoskiej”, „Wiejska”. Pamiętamy przecież dwie sceny z tym samym księdzem (jedna to krótkie, acz jakże znaczące, spotkanie w domu publicznym), byłego burmistrza, obecnie alkoholika, zeszmaconego do granic możliwości posła Ferdka Kiepskiego, biznes polsko-włoski w trakcie fellatio, gdy nie dało się nie usłyszeć pochwalnego toastu dla największego współcześnie europejskiego premiera, korupcjogennego erotomana, czyli osławione bunga, bunga!

Film skonstruowany jest tak, że widz dzieli go na dwie części. Pierwsza zapowiada coś w rodzaju paradokumentu. Najpierw interesuje, następnie wzbudza trochę obrzydzenie, bo epatuje wulgaryzmami, typowo polskim stosunkiem do picia alkoholu i seksem na granicy pornografii, potem nudzi, w końcu ma się ochotę wyjść z kina. Gdy pojawia się sygnał tejże ochoty, w filmie następuje diametralny zwrot fabularny. Nie dotyczy to jednak konwencji. A konwencja jest zbudowana, o czym jestem przekonany absolutnie, na niezwykle trafnym odczytaniu przez Smarzowskiego standardów polskiego społeczeństwa. Odczytanych boleśnie. Czy krzywdząco? Przykładów jest mnóstwo. Zanim do tego obrazu widz dorzuci sobie księdza, burmistrza, posła, biznesmenów i burdele, co przecież nie jest niczym nieznanym, bo słuchamy, oglądamy i czytamy o tym w mediach, uderza w nas to, czym jesteśmy, czym byliśmy, co nas otacza. Nie mogę porzucić myśli, na ile reżyser przerysował takie sytuacje? Ile takich scen można jeszcze nakręcić komórką? Czy odpowiednie badania społeczne, socjologiczne pokazałyby spadek takich zachowań? Czy może jesteśmy od lat na tym samym poziomie? Zanim, zatem widz wejdzie w świat medialny, to musi przebrnąć przez świat dotykany własnymi rękoma. I pewnie okaże się, że drogówka bawi się podobnie jak inne zawody. Obściskiwanie się na pracowniczych party. Picie wódy, jako jedynego uznanego alkoholu, do upadłego. Seks, będący jednym ze składników takich imprez. A wyjazd na obstawianie wizyty papieskiej? Czyż nie przypomina to pracowniczych wycieczek?

Ach, jaki szacunek należy złożyć specjalistom od make upu! Jeżeli ktoś powiedział coś o realizmie u Smarzowskiego, to ten realizm bombarduje widza w twarzach aktorów. Nieprawdopodobna wręcz szarość, wpadająca w ziemisty brąz, twarzy, głębokie zmarszczki, podkrążone przekrwione oczy, podkreślające tę legendarną polską beznadzieję. Ale gdyby się na tym skończyło, to byłyby tylko twarze znane z wielu innych filmów. Nie kończy się, bo te twarze wpadają w kontrast z kolorowymi prostytutkami, wystrojem domów publicznych, autami (główny bohater ma czarne bmw, jego przeciwnik czerwone ferrari), gdzie rządzi czerwień, pomarańcz, prawie sterylna biel (fenomenalną sceną jest ta, w której dziwka siedzi na szpitalnym korytarzu, o blond włosach, w białym kusym futerku, cała we krwi po niefortunnie skończonej erotycznej zabawie w samochodzie).

Jakby czytać Houellebecqa. Z ekranu, w scenach seksu, alkoholowych, nawet w kiblach (nie przystoi w tym obrazie nazywać ich toaletami) coś przytłacza obrzydliwością. To dziwne, bo przecież nasze, ludzkie, niektóre codzienne. A opary wódy sączą się z ekranu. Czuć zapach nalewanej świeżej, czuć zapach przetrawionej, czuć zapach pomieszczenia przesiąkniętego jej odorem, pomieszanego z dymem papierosowym. Wraz z wylewającym się na widza potokiem czerwieni i pomarańczy, owija go gorzała, nikotyna wprost z ust aktorów. Pot, wyobraźnia podsuwa od razu zapach tanich dezodorantów, perfum. Zaś już bez wyobraźni prawie dochodzi między fotele sali kinowej zapach innych płynów ustrojowych. Gdy tylko się od nich na chwilę uwalniamy, zaraz trafiamy do kibla na komendzie, gdzie komisarz przy sikaniu, z papierosem w ustach, puszcza głośno wiatry, nie przejmując się, że jest w trakcie rozmowy z podwładnym.

Gdy kończy się dokument o drogówce i o Polsce, do stołecznej komendy wchodzi „wewnętrzna”. „Drogówka. Part 2”, czyli „Pulp fiction” po polsku. Główny bohater zmienia odzienie, robi się zmiętolony jak we „Frantic” albo „Ściganym”. Zmiętolony, ale nie przez alkohol. Niesłusznie oskarżony zaczyna batalię o swoje uniewinnienie, o sprawiedliwość. Samotny, poszukiwany, szantażowany. Amerykański schemat aż do bólu. Wprawdzie trup się gęsto nie ściele, ale sam bohater jest odpowiednio do sytuacji poobijany. Oprócz sprawdzonych przyjaciół z komendy ma także za przyjaciół telefony komórkowe. To nie tyle dowody, co właśnie przyjaciele inaczej. Wrogowie, którzy zamienili się w przyjaciół. Komórka staje się jednocześnie nadzieją jak i nieszczęściem. To ona jest Bogiem, bo przywraca do pracy, jednocześnie burzy życie rodzinne.

Oprócz tego, że wulgarnością „Drogówka” przebija dwie części „Psów” razem wzięte i „Wesele” również, to mamy mnóstwo cytatów z ulicy, które, o dziwo, nie są mi obce, a po szmerze sali (takie z uznaniem) sądzę, że i innym też. Większość wie, że mogłaby tak ad hoc dorzucić parę swoich, które wpasowałyby się znakomicie w alkoholowo-seksualny słownik języka prawie polskiego. Ale, ale, jest także trochę bon motów, tak chętnie wprowadzanych do dialogów. Chyba dzięki Barei? Jeden z najlepszych, gdy mąż wchodzi do domu, żona pyta „To Ty, Kochanie?”, on odpowiada: „Nie, to ja, Twój mąż”.

Nie od parady porównanie do „Pulp fiction”. Pamiętamy scenę w samochodzie, gdy niezamierzony strzał rozwala mózg po szybie, tapicerce. W „Drogówce” mamy scenę dokładnie takiej samej miary. Zanim jednak o niej, to kilka słów o boskości. Tenże przymiot przypisuje Smarzowski nie tylko urządzeniu, ale obdarza nim siebie. Stwarza dwie postaci, pozwala im pogrzeszyć a potem bezwzględnie karze. Najgorsze, że te kary bawią widza. Czy mamy zatem potraktować to jako kwintesencję cynizmu i ironii? Czy może jako kompletną wizję upadku społecznego? Reżyser podsuwa seksoholika, erotomana, niewyżytego samca. Ów samiec zostaje ukarany utratą najcenniejszego organu, w sytuacji właśnie bardzo podobnie zobrazowanej jak w „Pulp fiction”. Z kolei bezprzykładnemu rasiście, wytatuowanemu głupkowi, nienawidzącemu wszystkich o innym kolorze skóry, ślicznie ucharakteryzowanemu tak, żeby przypominać z twarzy Hitlera, rodzi się czarnoskóre dziecko. Można dodać jeszcze jedno. Wprawdzie byłem przekonany, że film kończy się na szczęście źle, niehollywoodzko, to to przekonanie jakby już nie było takie oczywiste. Czyż główny bohater nie miał kochanki? Nie była w ciąży? Czy abstrahując od całej tej sensacyjno-politycznej fabuły, nie ciążyło na nim jakieś odium, które zapowiedział brat owej kochanki?

Jak i nie zachęcam do trzymania na półce książek Houellebecqa, tak i nie namawiam do postawienia obok dvd z „Drogówką”. Inną sprawą jest znać…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.