Recenzje

„Haiti” – Marcin Wroński

„Haiti” – Marcin WrońskiZafascynowany, zauroczony i zakochany (choć absolutnie takie pozytywne określenia nie pasują do brudnej, tragicznej, mglistej i brutalnej prozy Krajewskiego) seriami o Mocku i Popielskim, długo nie zauważałem, że w polskim kryminale istnieją także inne pozycje retro, sygnowane mniej lub bardziej znanymi nazwiskami. Państwo je pewnie znacie, ale przypomnę, że obok Marka Krajewskiego są to: Krzysztof Maćkowski, Konrad T. Lewandowski, Piotr Schmandt, Jakub Szamałek i Marcin Wroński właśnie. Cóż, cokolwiek chcę teraz napisać o „Haiti” to klawiatura chce mnie wyręczyć i tworzyć pochwałę na cześć Mocka. Jednak on i jego lwowski przyjaciel Popielski kurzą się już na półce, zaś ja próbuję ułożyć swoje pierwsze emocje i uczucia po debiutanckim spotkaniu z Wrońskim.

Można być zwolennikiem teorii przypadku. Można uważać, że wszystkim rządzi wola bogów. W tej sprawie boginią przypadku, losu i sprawczynią okazała się nad wyraz sympatyczna pani z kętrzyńskiej księgarni Verso. Lecz wcześniej ile to czasu przesiedziałem przed ekranem, śledząc ceny w księgarniach internetowych! Ile szukania na przeróżnych portalach. Wroński, Marcin Wroński, Maciejewski, Zyga Maciejewski… Który tytuł to ta seria, który spoza cyklu. Gdzie taniej, gdzie nowa pozycja, gdzie twarda okładka… Absolutny dramat, tragedia i nieszczęście, jeśli chce się zacząć czytać pewne kryminalne kontinuum od początku, a na rynku dostępna już jest któraś tam część. Machnąłem w końcu ręką, odkładając sprawę Wrońskiego na kiedy indziej, choć Zyga Maciejewski w życiu by tak nie postąpił. Otóż właśnie, uratowała mnie ta pani. Tak, owszem, chciałem sobie zrobić na wakacje przyjemność jakąś sensacją retro. Przyznaję, przyglądałem się półkom. Nawet bacznie. Lecz to wyłącznie decyzja księgarki (czy słuszna żeńska wersja księgarza?), nacisk, namowa i… uśmiech spowodowały, że wyszedłem z Verso zadowolony z „Haiti” pod pachą. Nie czytałem okładkowej recenzji. Nie chciałem psuć sobie nastroju uciechy. Tego kolorytu, o dziwo, nie psuła, a przecież powinna, rzymska cyfra na okładce, wpisana w literkę „O” w nazwisku autora. VI, czyli szósta część cyklu. Zyga Maciejewski poznany przez czytelników od podszewki. Cóż, należy się pogodzić z porażką. Wszakże do tej porażki namówiła mnie owa kwintesencja uprzejmości i życzliwości, a ja nie śmiałem uczynić ruchu sugerującego „nie”, gdy w jej dłonie trzymały „Haiti”.

Pochwała… Klawiatura już skapitulowała, choć teraz ja sam zapragnąłem zabrać się za porównanie kryminałów Wrońskiego i Krajewskiego. Porównać Lublin z Wrocławiem i Lwowem. I rzecz jasna skonfrontować Maciejewskiego z Mockiem i Popielskim. Nie, nie! Nie będzie tego. To byłoby nieuczciwe. Dwóch na jednego?

W końcu do tego doszło. Spojrzałem na recenzję okładkową. I niestety przypominałem sobie jej treść w trakcie lektury. Błagam! Nie czytajcie Państwo tej oceny, opinii, zachęcenia, bo tylko się zdenerwujecie wprowadzeniem w błąd. Kryminał jest o niebo lepszy a „przedwojenna przeszłość”, która powraca, wcale nie odzywa się ponurym echem. Tuż powojenna przyszłość, czy raczej w przypadku Maciejewskiego teraźniejszość, służy czemuś innemu. I za to należy się ukłon pisarzowi. Zabieg porównawczy Polski przedwojennej do najlepszego z systemów ogłoszonego w formie Manifestu Lipcowego przez PKWN, którego siedzibą był przecież przez pewien czas Lublin. Wroński temu porównaniu nie poświęca zbyt wielu stron, nie wprowadza tam szczególnej akcji. Jest to wszakże majstersztyk ukazania degrengolady. Upadek komisarza to jak smutne, takie ostateczne, acz bezsensowne próby ocalenia klaczy. Jakby podrygi, jakby jeszcze jeden daremny wysiłek choćby uniesienia się nawet nie z kolan, ale pozycji nokautu międzywojennych etyk, morale, inteligencji, wiedzy ogólnej ozdobionej łaciną, greką (oklaski dla Marcina Wrońskiego, że nie popisywał się mocno swoją wiedzą!), z genialnym końcowym fragmentem o wyspie na Morzu Karaibskim. A i tak faceta w brudnej marynarce, palącego jednego papierosa za drugim i pociągającego co rusz łyk wódeczki, obserwującego ze stoickim na pozór spokojem nowy wspaniały ład przywróci ze wspomnień sanacyjnych do rzeczywistości kopniak obywatela komunisty, choćby był tylko metaforyczny.

A reszta? Jaka reszta? To przecież zdecydowana większość stron! Kryminał retro. Polska sanacyjna. Lublin międzywojenny. Książę. Błękitna krew. Stajnie. Szlachetne ogiery, klacze. Pozamiejskie włości. Kodeks złodziejski, kodeks policyjny i… kodeks cygański. Ksiądz, prostytutki, sztetle. A pośród tego tajemnica, której rozwiązaniem trudzą się niezwykle wyraziście odmalowany Zyga Maciejewski et consortes, czyli Zielny i Fałniewicz. Nie sposób poprzestać…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.