Są takie płyty o których napisano już wszystko, z doktoratami włącznie. Płyty, które stanowią fundament na którym zbudowana została cała dzisiejsza, szeroko pojęta muzyka popularna, od rocka przez jazz i muzykę symfoniczną, po pop i muzykę klubową włącznie. Płyty, które zawierają w sobie wszystko o czym możemy zamarzyć i jeszcze więcej.
Płyta o której dzisiaj chciałem napisać parę słów pierwotnie miała nosić tytuł Doll's House, jednak grupa zrezygnowała z niego, gdyż krótko przed premierą inna brytyjska grupa, the Family nazwała tak samo swój album. Płyta nagrywana w trudnym dla zespołu okresie, właściwie przez każdego z członków z osobna tak, aby unikać spotkania. Podczas nagrywania grupę na jakiś czas opuścił perkusista i część partii perkusji musiał nagrać basista.
Większość utworów powstała w Indiach, na kursie medytacji transcendentalnej, nieraz potajemnie, między długimi sesjami medytacyjnymi, wymagającymi odosobnienia i skupienia, a który to kurs członkowie zespołu finalnie opuścili przedwcześnie zdegustowani ekscesami seksualnymi prowadzącego kurs guru.
To właśnie podczas realizowania tego krążka rozpoczął się rozkład grupy, który osiągnął swój finał w 1970 r. W nagraniu płyty wziął udział z powodu licznych konfliktów również Eric Clapton, już wtedy uznawany największym z gitarzystów, choć wtedy jeszcze zaszczycony możliwością udziału w nagraniu na płycie Wielkiej Czwórki. Miało to i swoje dobre strony – słychać tu po raz pierwszy każdego z muzyków z osobna, już nie chłopców w błękitnych garniturkach, ani eksperymentujących z LSD freaków, lecz czterech dojrzałych, okrzepłych muzyków i kompozytorów, z których każdy w swój własny, indywidualny sposób właśnie na tej płycie chciał pokazać jak najszersze spektrum swoich możliwości. Wspierani przez najlepszych inżynierów dźwięku jakich miała wytwórnia EMI oraz najlepsze jak na tamte czasy technologie analogowe stworzyli White Album, dwupłytowe dzieło totalne, pierwsze w historii rocka tak eklektyczne i wysublimowane kompozycyjnie i aranżacyjnie. The Beatles czerpali całymi garściami z dotychczasowego dorobku muzyki popularnej, od muzyki tanecznej lat 30. na Honey Pie, przez muzykę kameralną na Piggies, czy tapetę muzyczną Muzak w Good Night po awangardowe muzyczne kolaże Johna Cage w Revolution 9.
Śmiem nieśmiało twierdzić że to na tej płycie znajduje się pierwszy utwór noszący znamiona stylistyki punkowej - Helter Skelter (w trakcie nagrywania którego Harrison biegał po studio z płonącą popielniczką na głowie). Co ciekawe, podczas Sesji medytacyjnej poprzedzającej powstanie płyty, jedynym zachodnim instrumentem, który mogli posiadać muzycy była gitara akustyczna, stąd wiele kompozycji na płycie to piękne, oszczędne w formie piosenki zagrane tylko przy akompaniamencie gitary, jak Rocky Racoon, I will czy moje ulubione Blackbird (z przeuroczymi odgłosami tupania butami w rytm piosenki przez McCartneya)i Dear Prudence.
Mało kto wiedział, że była to ostatnia tak płodna sesja kompozycyjna i nagraniowa, a wiele utworów, które powstały wtedy, trafiły na kolejne dwa albumy – przedostatni Abbey Road i ostatni Let it be, a nawet solowe albumy muzyków, jak Mean Mr. Mustard, The long and winding road, Something czy Hey Jude.
Krążek ukazał się w burzliwym 1968 roku, kiedy cały świat buzował od zmian, a młodzi ludzie poszukując zmian w skostniałym społeczeństwie wzniecali duchowe i społeczne rewolucje, poszukując leaderów wsłuchiwali się również w Beatlesów, doszukując się w ich tekstach ukrytych przesłań. Jednym z interpretatorów słów z tej płyty był Charles Manson, przywódca grupy, która dokonała masakry w domu przy 10050 Cielo Drive, obrał sobie przeinaczone „Helter Skelter” jako credo mającej nastąpić apokalipsy i wojny ras. Manson był przekonany, że Beatlesi są wieszczami. Przemawiali do niego swoimi piosenkami dając mu znać przez ocean, że śpiewają o tym, co ma się stać. Święcie w to wierzył... Ich teksty uważał za proroctwa; szczególnie nagrania z Białego Albumu...
Przyznam, że wsłuchiwanie się w teksty zawarte na płycie, odnajdywanie mnogości znaczeń stanowią nieodmiennie do dziś moją fascynację, a płyta stanowi dla mnie absolutne opus magnum w dokonaniach najważniejszego zespołu rockowego wszech czasów. Dopełnia efektu oszczędna w formie i w wymowie zaprojektowana prze Richarda Hamiltona okładka, która zdaje się mówić „niech za obraz przemawia muzyka”. To był, i takim pozostał, wstrząsający album, zawierający jedne z najlepszych i najdziwniejszych utworów Beatlesów. Trzydzieści piosenek - od miłosnych ballad, przez parodie utworów pop, po kakofonię dźwięków stworzoną drogą zmontowania skrawków rozmaitych taśm. Od niedawna dostępna zremasterowana, zmiksowana, jeśli ktoś z Was jej jeszcze nie słyszał i nie pokochał, niech szybko odrobi lekcje...
Białe Myszki, czyli płytoteka pleśnią porosła:
Nurse With Wound - „Soliloquy For Lilith” (LP - 1988)The Beatles – „White Album”Mellow Gold (1994)