Wyobraźcie sobie polskiego artystę znanego i docenianego bardziej za granicą niż w Polsce. Artystę zdobywającego muzyczne doświadczenia u boku Krzysztofa Komedy, zafascynowanego twórczością Milesa Daviesa, a nagrywającego swe płyty m.in. we wnętrzach świątyni Taj Mahal. Wyobraźcie sobie muzyka, który pomimo tego, że w szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach i fortepianie, uważany jest dziś za jednego z najlepszych, współczesnych trębaczy jazzowych. Ponadto wyimaginujcie sobie ikonę jazzu, która twierdzi, że zainteresowała się tą muzyką ze względu na to, że ma skłonność do wszystkiego, co anarchistyczne i gdyby przyszła na świat nieco później, to z równym powodzeniem mogłaby zostać gwiazdą rocka czy hip-hopu. Wyobraźcie sobie, że macie szansę doświadczyć występu takiego artysty na żywo. Mnie się udało.
Dzięki uprzejmości klubu Cosmopolite z Oslo, 9 kwietnia miałem okazję reprezentować Miesięcznik Libertas podczas koncertu Tomasza Stańki i jego nowego amerykańskiego kwartetu – Tomasz Stanko New York Quartet. Artysta już po raz piąty występował na tej scenie, jednak frekwencja na tegorocznym koncercie zaskoczyła nawet samych organizatorów – sprzedano prawie 500 biletów, natomiast klub mieści 520 siedzących miejsc.
Kilkakrotnie bywałem na koncertach w Cosmopolite, ale nigdy jeszcze nie widziałem tak długiej kolejki do wejścia na ponad godzinę przed występem. I tutaj niespodzianka – językiem najbardziej słyszalnym wśród oczekujących był język polski. Byłem tym spostrzeżeniem dość zaskoczony. Wiadomo, że Polonia w Oslo jest liczna i że specjalnie dla niej przyjeżdżają do Norwegii polscy artyści (jak np. Kabaret Moralnego Niepokoju), jednak Tomasz Stańko jest gwiazdą nieco innego formatu. Okazało się jednak, że polscy imigranci to nie tylko budowlańcy słuchający hip-hopu. Nasi rodacy oczekujący na występ reprezentowali swym wyglądem i zachowaniem bardzo różne typy osobowości – od wyluzowanych w jeansach i t-shirtach, przez eleganckich w marynarkach czy nawet garniturach aż po ekstrawaganckich w skórzanych płaszczach i różnobarwnych okularach.
Sam koncert był niepowtarzalnym doznaniem. Tomasz Stańko, liczący sobie już 74 lata, był w świetnej formie. Bardzo dobrze spisali się również jego koledzy, którzy zdawali się grać na instrumentach całymi swoimi osobami. Najbardziej przykuwał uwagę grający na kontrabasie Reuben Rogers, na którego twarzy widziało się prawdziwe emocje. On po prostu przeżywał to, co właśnie grał. Pianista David Virelles emanował natomiast niesamowitym spokojem. W chwilach, w których akurat nie grał, siedział po prostu wyprostowany i czekał na swoją kolej. Z kolei perkusista Gerald Cleaver był bardzo skupiony podczas całego występu. Natomiast sam Mistrz czuł się na scenie bardzo swobodnie. Zdawał się nie dostrzegać pół tysięcznego tłumu śledzącego każdy jego krok czy gest. Dla Niego liczyła się tylko muzyka i nic poza tym. Publiczność została zaczarowana ich grą. Widziałem ludzi w transie, kiwających się w rytm melodii. Byli tacy, którzy zapominali o niedopitych drinkach i zauroczeni patrzyli na scenę. Sporo osób po prostu zamykało oczy i słuchało. Ja czułem się bardzo nieswojo w chwilach, gdy robiłem zdjęcia. Wydawało mi się, że migawka w aparacie grzmi niesamowicie głośno i zakłóca to swoiste misterium. Koncert trwał ponad dwie godziny i składał się z dwóch części i półgodzinnego antraktu. Oczywiście nie obyło się bez grania na bis, jednak nawet po tym publiczność nie była w pełni usatysfakcjonowana i mało kto szykował się do wyjścia. Owacje trwały nieprzerwanie, a z widowni wciąż ktoś pokrzykiwał: „bis! biiis!” – już nieco zdartym głosem. Artyści nie za bisowali po raz drugi, ale jeszcze dwukrotnie wyszli na scenę i kłaniali się publiczności.
Po występie muzycy chętnie pozowali do zdjęć i dawali autografy. Koncert był naprawdę bardzo dobry. Wielkie brawa dla artystów i organizatorów. Jeśli będziecie kiedyś mieli szansę przeżyć koncert Tomasza Stańki na żywo – nie wahajcie się ani chwili.