Felietony

Wspomnienia o księgarniach

Jerzy lengauerKsiążki towarzyszyły mi od zawsze. Wydaje mi się, że to, co najbardziej lubię robić, to czytać i… pisać. Dlatego też od wielu, wielu lat darzę ogromną sympatią księgarnie i biblioteki.

Biblioteki przestałem odwiedzać wraz z zakończeniem studiów. Ale jakże były one ważne, gdy chodziłem do podstawówki i liceum! W mieście, w którym mieszkam od urodzenia, były i są dwie biblioteki publiczne. Z filiami. Dla dorosłych i dla dzieci. Nie pamiętam, dlaczego i kiedy zostałem zapisany do biblioteki dla dzieci. W każdym razie chyba od początku szkoły podstawowej byłem pilnym czytelnikiem. Parokrotnie na tablicy ogłoszeń biblioteki wywieszano moje nazwisko, jako najlepszego czytelnika miesiąca. Prawdopodobnie chodziło o liczbę przeczytanych książek. Stąd wspomnień mam raczej mało. Bardziej pamiętam bibliotekę szkolną. Pewnie dlatego, że stamtąd trzeba było wypożyczać lektury szkolne. Pamiętam „Plastusiowy pamiętnik”. Bardzo nie lubiłem tej książeczki. Aż wstyd się przyznać. Pomimo tego, że już w pierwszej klasie dość dobrze czytałem, prosiłem mamę, żeby czytała mi wieczorami tę lekturę. Ja sam wolałem czytać coś innego. Czy były to jakieś legendy, baśnie, czy już przygody Tomka Wilmowskiego? Nie pamiętam. Maria Kownacka przekonała mnie dopiero dwa lata temu, kiedy postanowiłem kupić swojej 5-letniej córce „Pamiętnik”. Czytam jej go do poduszki z przyjemnością.

Później przyszedł czas na bibliotekę dla dorosłych. Obie biblioteki mieściły się i nadal mieszczą w pięknym, średniowiecznym zamku. Obie są małe, ale w latach 70. i 80. ubiegłego wieku wywierały na mnie ogromne wrażenie. Cisza, miękka wykładzina, czasem jakiś szept pracownika lub czytelnika, szelest kartek przeglądanych przez czytelników książek. I ten zapach! Stare półki na książki, okładki z szarego papieru, strony książek… Tym zapachem się upajałem. W jakiś dziwny sposób wsiąkł we mnie. Gdy odwiedzam teraz księgarnie, to przede wszystkim dociera do mnie zapach. I nie ma dla mnie znaczenia, że to są nowe książki. Najpierw zapach całego pomieszczenia, potem intensywniejszy zapach przy regałach i ladach z książkami. Następnie zapach łączy się z dotykiem. Biorę do ręki coś, co mnie zainteresowało. Podniecenie sięga prawie zenitu. Jakże zmieniły się czasy! Na okładce można wyczuć wybrzuszenia wydrukowanego tytułu, autora. Kiedyś okładki były gładkie. Obracam i czytam recenzje. Potem nadchodzi czas, gdy otwieram książkę. Notki o autorze, powieści. Przeglądam prolog, epilog, jeżeli są. Koniecznie spis rozdziałów. Następnie dreptanie w miejscu i problem: kupić, czy nie? Za droga? I z żalem opuszczam tę świątynię. Tak jest za każdym razem.

Biblioteka dla dorosłych była też pewną oazą spokoju od świata, którego nie lubiłem. Wbrew temu, co twierdzi moja rodzina, uważam, że nie miałem szczęśliwego dzieciństwa. Szczęścia szukałem w książkach. A że czytanie i szacunek do nich został mi wpojony dzięki mamie, babci, stryjowi, tam to szczęście znajdowałem. Książki, które przynosiłem z biblioteki były przedłużeniem tej oazy na świat domowo-szkolny. Jakże wiele tytułów tam odkryłem! Chociaż w domu nigdy nie żałowano mi pieniędzy na książki, a w rodzinie od zawsze kupowano i czytano książki, co dało pewien księgozbiór wydawnictw z lat 50., 60. i 70., to w bibliotece szukałem pozycji, o których usłyszałem w szkole lub przeczytałem w prasie. Dzięki liceum chociażby przeczytałem bardzo popularny w latach 80. „Obłęd” Krzysztonia. Ta powieść nie dawała mi spokoju przez około dwadzieścia lat, aż w ubiegłym roku udało mi się ją dostać dość przypadkiem w pewnym likwidowanym antykwariacie. Ale o tym później. Podobnie było z Gałczyńskim (aczkolwiek tutaj niebagatelną rolę odegrał mój stryj), Iwaszkiewiczem, Dostojewskim, o których usłyszałem dzięki polonistce z liceum, a mogłem czytać dzięki bibliotece. Z biblioteki brałem także literaturę prawie specjalistyczną. Chociażby „Mroki średniowiecza” Józefa Putka, też bardzo modna wówczas w liceum. To dziwne, że zamiast pochłaniać podręczniki z języka polskiego lub historii, wolałem czytać opowiadania Iwaszkiewicza, rozszerzać lekturę o Gałczyńskiego, bądź „Mroki średniowiecza” i czterotomową tzw. historię krakowską. Ale nie na tym koniec, bo do kanonu moich lektur weszły wówczas książki Posern-Zielińskich i Kroeberów, jako rozwijanie zainteresowań zasianych przez podsunięte mi w dzieciństwie przez babcię „Winnetou”, „Old Surehanda” i „Skarb w Srebrnym Jeziorze” Maya. Te książki w czasach licealnych kładłem pod podręcznikami, czytałem na kolanach na przerwach, chowałem pod poduszką głębokimi wieczorami. To ich później szukałem samodzielnie w antykwariatach, podczas samotnych spacerów po Warszawie, wydając na nie pieniądze otrzymane od stryja na drobne wydatki lub taksówkę. Wolałem wrócić na Starówkę piechotą, trzymając rozpadające się okładki w rękach.

A jakże, spacery po miastach służyły do odwiedzania księgarń. Nie wyobrażałem sobie i do dzisiaj nie wyobrażam, żeby podczas wizyty w jakimkolwiek mieście nie zajść do księgarni. Tak było w Warszawie, w Olsztynie, ostatnio w Poznaniu. Kiedyś to był swoisty szlak. W latach 80., kiedy mogłem już sam chodzić po względnie znanych mi miastach, jak Warszawa czy Olsztyn, zachodziłem po kolei do wszystkich księgarń i antykwariatów w znanych mi częściach miasta, według opracowanego planu.

W Warszawie bywałem często. Spędzałem tam wakacje, mieszkając na Starówce u mojego stryja. Czyż nie mogłem kochać książek, jeśli większość ścian jego mieszkania jest zabudowanych półkami z książkami? Zatem, jeśli była tylko okazja, wyruszałem w drogę. Najpierw księgarnie na Starówce. Rynek Starego Miasta. Księgarnia tuż przy Schodkach. Wejście do kamienicy. Chyba ciężkie, żelazne drzwi. Pomieszczenie ciemne, całe w drewnie. Swoista enklawa. Całkiem inny świat dla młodego człowieka z małego miasta, bo słyszało się tam większość języków europejskich, dzięki odwiedzającym księgarnię turystom. Potem wycieczka w stronę Rynku Nowego Miasta i o wiele nowocześniejsza księgarnia na Freta. Byłem w ubiegłym roku w Warszawie. Nie ma już tych księgarń. Nie ma części mojego świata. W czerwcu widziałem puste witryny księgarni przy Schodkach, a na Freta jest drogeria. Mimo ogromnego żalu z utraty czegoś bardzo ważnego, rozumiem. Sam kupuję często książki przez Internet. Zamieniłem antykwariaty na allegro. Tam można kupić wszystko. Ale czy tylko o kupienie tu chodzi? Ze Starego Miasta wyruszałem dalej. Księgarnia i antykwariat na Nowym Świecie. Potem zahaczałem o Świętokrzyską. Tam chyba był duży antykwariat między Jasną i Mazowiecką. Duża przestrzeń. Ogromne witryny. I właśnie tam kupowałem najwięcej. Pamiętam, jak wiele radości sprawił mi, znaleziony właśnie tam „Ishi – człowiek dwóch światów” Theodore Kroeber.

W kontekście likwidowanych księgarń i antykwariatów zawsze myślę o utracie kawałka dzieciństwa. Tak jakby były one świadkami mojego dojrzewania, jak bliscy ludzie, którzy umarli. To dziwne, bo nie myślę w ten sposób o książkach, a właśnie o sklepach. Ale jakich sklepach! To tak, jakby przedkładać oglądanie filmów na dvd nad wyprawę do kina. Do kina „się chodzi”. Tak samo „chodzi się” do księgarń.

Do Olsztyna od zawsze jeździło się „na zakupy”. Dla mnie jednym z celów były księgarnie i antykwariaty. Po pierwsze największa od lat olsztyńska księgarnia na 11. Listopada, naprzeciwko Ratusza. Duża, obecnie piętrowa. Tam można było kupić pozycje niewidziane tam, gdzie mieszkam. Niedaleko niej na 1. Maja był MPiK. Nie wiem czy jest do tej pory, bo dawne w nim wizyty zamieniłem na odwiedzanie MPiK-u w nowo wybudowanym centrum handlowym, gdzie z wielką przyjemnością odkryłem dział z czasopismami o bardzo szerokim asortymencie. Przy każdej okazji zaopatruję się w nim w „Midrasz” i „Literaturę na świecie”. Niebagatelna rolę w czasie studiów odegrała księgarnia na skrzyżowaniu Głowackiego i Kołobrzeskiej. Ale to wszystko księgarnie raczej nowe, które nie wywierały na mnie szczególnej atmosfery, poza oczywiście i tak moim bałwochwalczym prawie do nich stosunkiem.

Czymś naprawdę wielkim był antykwariat na 11. Listopada. Podobno był tam od zawsze. Odwiedzany przez mnie kiedyś bardzo często, potem jakby zapomniany. Może, dlatego, że odstraszały mnie wysublimowane woluminy na jego wystawie? Sprawiał wrażenia zakurzonego. Ale zakurzonego w dobrym tego słowa znaczeniu. Jakoś tak zakurzonego przyjemnie, książkowo, historycznie, przedwojennie… Antykwariat to jedno raczej małe, ale wysokie pomieszczenie, zabudowane od góry do dołu półkami. Parter starej kamienicy, duża witryna, wąskie wejście, z dzwonkiem ogłaszającym wizytę klienta. I właśnie trzy ubiegłoroczne wizyty w tym antykwariacie stały się pretekstem do napisania tego tekstu. Krótka historia z antykwariatem w roli głównej nie dawała mi spokoju od sierpnia. Wtedy zaszliśmy tam z ojczymem. Gdy szperaliśmy na półkach, ktoś zapytał właściciela, czy skupuje książki. Ten odpowiedział, że nie, bo likwiduje interes po sprzedaży wszystkich książek. Łza zakręciła mi się w oku. Czy to już koniec? Czy nie będzie już w Olsztynie ostatniej enklawy miłośników książek wśród zakurzonych półek? A właściciel? Co będzie z szalenie sympatycznym, jakby tworzącym jedność ze swoim biurkiem i buchalterią starszym panem w wełnianej marynarce, swetrze i koszuli z krawatem? Ach, cóż za wygląd! Prawdziwy księgarz. Jakbym widział siebie w przyszłości, gdybym mógł spełnić swoje marzenie. Mała księgarnia, może w połączeniu z antykwariatem? Marynarka, sweter. Trochę buchalterii przy biurku, układanie książek na półkach… Dlaczego ten szczęściarz, pewnie pasjonat, odchodzi? Wtedy niczego nie kupiliśmy. Może dlatego, że się śpieszyliśmy. Dostrzegłem jedynie stojącego na półce Krzysztonia. Nie wziąłem. Chyba byłem tak zaskoczony, że nie potrafiłem podjąć decyzji. Nagle, po dwudziestu latach „Obłęd” w zasięgu ręki. I to wszystkie tomy. Pewnie bałem się rozczarowania. Miesiąc później antykwariat jeszcze funkcjonował. Na półkach coraz mniej pozycji, ale Krzysztoń jakby na mnie czekał. Teraz nie ryzykowałem i wziąłem. Na pożegnanie. W Olsztynie byłem jeszcze w ostatnią sobotę września. Straszyła już tylko pusta, jeszcze bardzie niż zazwyczaj, zakurzona witryna.

A w moim mieście? Cóż, na szczęście i tutaj zawsze były księgarnie. Najważniejsza była w przedwojennej kamienicy Sikorskiego centrum miasta. Do niej zachodziłem z mamą i babcią od najwcześniejszego dzieciństwa. Tam chodziłem sam po szkole. Tam wstępowałem, gdy czekałem na pobliskim przystanku na autobus do domu. Bardzo lubiłem do niej wchodzić. Miała swoją część antykwariatową. Jednak chyba nic w tej części nie kupiłem. Pewnie klienci nie zostawiali w niej nic ciekawego. Księgarnie pojawiały się też na parterach dużych powojennych bloków. Miały szerokie witryny, lady po środku sklepu z książkami, które można było wziąć do ręki. Krążyło się wokół nich, od czasu do czasu zbaczając w kierunku półek przy ścianach. Przez moment była też maleńka księgarenka w innej przedwojennej kamienicy, dalej od centrum. Maciupeńka, wąziuteńka. Żeby od wejścia przejść koło kasy i stojących przy niej ludzi do w miarę wygodnego miejsca na końcu sklepu przy ściennych półkach, na których stała literatura, należało się przeciskać bokiem. Ale ta księgarnia miała dla mnie swoje znaczenie z tego względu, że dla niej właśnie zrezygnowałem z jeżdżenia do domu miejskim autobusem. Była po drodze. Jakże cudownie było coś kupić, a potem nie śpiesząc się, przeglądając strony, zapomnieć o pracy i wolnym krokiem zmierzać ku domowi. Księgarnie na ulicach bliżej liceum i miejsca mojej pracy odwiedzałem równie często. Jedna z nich konkurowała w pewnym czasie z najstarszą księgarnią. Dla mnie była zwycięzcą. To tam zdobyłem większość „Panów Samochodzików” Nienackiego. Chociaż ta druga zapadła mi bardziej w pamięci. Tam nie było lady po środku sklepu. Tam trzeba było być cicho, stąpać prawie na palcach. Tam dziecko nie miało prawa dotknąć książki na ladach czujnie strzeżonych przez troje sprzedawców. To była świątynia! Tam w zgrzebnych latach przełomu 70/80 trzeba było odnosić się z prawie boskim szacunkiem do sprzedawców. To oni decydowali, czy zasługujesz na to, żeby kupić, wziąć do domu i przeczytać coś wartościowego. To oni z uśmiechem wyjmowali spod lady, lub przynosili z zaplecza wymodlone książki.

Dzisiejsze tutejsze księgarnie są nieco inne niż dawniej. Wprawdzie obie znajdują się w centrum miasta, obie są dość sympatyczne, wypełnione nowościami, jednak obok książek sprzedaje się tam mnóstwo długopisów, kredek, zeszytów, wstążek, papieru do pakowania prezentów. A w okresie lipiec – wrzesień nie można przecisnąć się pomiędzy rodzicami, kupującymi swoim pociechom podręczniki do szkoły. Rozumiem, ekonomia.

W ubiegłym roku po raz pierwszy byłem w Poznaniu i w Szklarskiej Porębie. W Poznaniu tylko parę godzin. Między wizytą u lekarza a powrotnym pociągiem postanowiłem przespacerować się po Starym Rynku. Oczywiście księgarnia. Jakże piękna! Bardzo wysokie pomieszczenie. Półki z ciemnego drzewa na wszystkich ścianach. Tak wysokie, że trzeba by było drabiny, żeby dostrzec tytuły stojące już w połowie drogi między podłogą a sufitem. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie. Oczywiście po środku lady z nowościami, z których wziąłem „Nazywam się czerwień” Pamuka. Intrygowały mnie książki zakrywające ściany. Ile czasu potrzeba, żeby je wszystkie przejrzeć. Ile godzin… Obszedłem te półki w charakterystycznych dla odwiedzających księgarnie pozach. Mianowicie czasem schylony, czasem wyprostowany z podniesioną aż do bólu głową, ale zawsze z przechyloną, raz w prawo, raz w lewo, w zależności od tego jak odczytywałem tytuły.

Z kolei w Szklarskiej Porębie księgarnia jest w centrum na ulicy Jedności Narodowej. Bardzo sympatycznie położona. Na szlaku samochodów i pieszych turystów. Gwar, rozmowy, zapachy z restauracji, barów. Widok na Szrenicę i Śnieżne Kotły. Na witrynie ogłoszenie o poszukiwaniu sprzedawcy. Jak bardzo żałowałem, że nie mieszkam gdzieś w pobliżu. Oczywiście marzeniem byłaby sama Szklarska Poręba, ale i Jelenia Góra byłaby do zaakceptowania. Byłem gotowy do przeprowadzenia negocjacji z żoną: „Wiesz, Kochanie, nie mam teraz pracy, więc może tutaj zostanę i zatrudnię się w księgarni. To nie jest ciężka praca, a dla mnie to coś wspaniałego. Marzenie. No i góry. Przecież wiesz jak bardzo kocham książki i góry. Będę do Was co jakiś czas przyjeżdżał, wysyłał pieniążki. Będzie mi dobrze. Lekka praca, widok na góry”. Szaleństwo. Poniosło mnie w marzeniach. A córka? A mieszkanie? Sprzątaj mieszkanie, odprowadzaj córkę do przedszkola, rób zakupy, ucz się nadal angielskiego, odbieraj zasiłek dla bezrobotnych i pisz te swoje recenzje. Może ktoś to kiedyś przeczyta?

Przy okazji wakacji w Szklarskiej Porębie byliśmy w Jeleniej Górze. Podobno przez jakiś czas mieszkali tam moi dziadkowie z małymi tatą i stryjem. Odszukałem ulice, na których mieszkali. Posiedzieliśmy na Rynku. A tam niedaleko księgarenka. Taka normalna, malutka, sympatyczna. Może już była, gdy oni tam mieszkali? Może tam bywali? A że zbliżały się moje urodziny to zapłaciłem tam za „Gnój” Kuczoka, „Fado” Stasiuka, „Platformę” Houellebecqa, „Diabeł tkwi w serze” Andruchowycza i „Śnieg” Pamuka.

A kończąc ten tekst, zezłoszczony na chroniczny brak „Przy obieraniu cebuli” Grassa w pobliskiej księgarni zamówiłem ją przez internet. Dodałem do tego „Traktat o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego. Po obejrzeniu transmisji z przyznania Nike uznałem, że nie ma na co czekać. Myśliwskiego trzeba kupić i przeczytać. Za parę dni odebrałem zasiłek.

Wspominał Jerzy Lengauer.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.