UWAGA! Poniższa relacja jest wytworem wyobraźni, przedstawione na niej osoby i wydarzenia całkowicie fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywiście istniejących zupełnie przypadkowe.
W dobrze pojętym interesie każdej firmy jest, by atmosfera w pracy była dobra, a normy produkcji systematycznie podwyższane. Aby ten szczytny cel osiągnąć nasz kolektyw postanowił się trochę zintegrować w bezpiecznej odległości od miejsca pracy, czyli za granicą, a konkretnie na terytorium bratniego narodu słowackiego.
Pierwszy przystanek na trasie naszej wycieczki to wznoszący się na wysokiej skale, uważany za jeden z piękniejszych na Słowacji, Zamek Orawski (Oravský hrad). W zamierzchłych czasach stał tu zamek drewniany w miejscu, którego w połowie XIII wieku rozpoczęto budowę murowanej twierdzy. Miała ona strzec ważnego szlaku handlowego z Węgier do Polski. Strzegła dzielnie i nigdy nie została zdobyta! Aż do dzisiaj.
My zdobyliśmy zamek z biegu, bez rozbijania obozu, bez wielogodzinnego obstrzału artyleryjskiego. Naparliśmy na bramę, która pod impetem naszych wojsk od razu skapitulowała. Mężowie chyba gdzieś się rozpierzchli, bo przywitała nas tylko jakaś Słowaczka, której jedyną bronią były słowa wyrzucane z ust z prędkością karabinu maszynowego. Prawdopodobnie recytowała w pośpiechu akt kapitulacji. Kapitulacja została oczywiście przyjęta, a nam po tym błyskawicznym zwycięstwie pozostało już tylko zabezpieczyć zdobycz. Rozpoczęliśmy zwiedzanie, a przechadzając się po obszernych komnatach recytowaliśmy z generałem Sławomirem słowa poety: Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało
.
Nic dziwnego, że poszło gładko. Jak się okazało Słowacy zamiast w zbrojowni, trzymają cały swój oręż na ścianach i w innych wyeksponowanych miejscach. Zaskoczeni naszym atakiem po prostu nie zdążyli dobyć miecza! Niestety nie mogliśmy sobie w spokoju ich broni pooglądać, bo wspomniana wcześniej Słowaczka postawiła sobie za punkt honoru cały zamek pokazać nam w rekordowym tempie.
Podczas błyskawicznego marszu przez zamek, dokonaliśmy rozlokowania naszych wojsk. Jak się okazało, pokoi na zamku nie brakowało, ale żeby nikt nie czuł się samotny, to przydzielaliśmy po jednym na dwie osoby. Mojej rodzinie przypadł np. w udziale piękny, jasny pokój ze stylowymi wykuszami. Rozsiedliśmy się wygodnie i już nawet zaczęliśmy snuć plany, jak to będziemy tutaj spać do południa, ale generał Sławomir natychmiast zapowiedział, że codziennie o 6 rano będzie nas budził salwą z armaty! Piroman!
Na średnim zamku obejrzeliśmy kolekcję upolowanych w okolicach zwierząt, a także etnograficzną i archeologiczną część ekspozycji. Dzieciakom najbardziej podobały się zwierzęta, mnie bardziej pociągała archeologia, a kobiety żarliwie dyskutowały na temat wygody drewnianych kołysek i ich ewentualnego wpływu na późniejszy rozwój dziecka.
Przegląd łupów zakończyliśmy w kaplicy na zamku dolnym. Po wstępnych obliczeniach wyszło nam, że wyprawa została zakończona sukcesem. Zero zabitych, zero rannych, bogate łupy, piękne widoki i pyszne, tanie piwo w zasięgu ręki. Prawem zwycięzcy w zamku oczywiście od razu wprowadziliśmy nasze zwyczaje. Na początek - koedukacyjną ubikację!
A więcej zdjęć z Zamku Orawskiego można zobaczyć w oddzielnym artykule: Zamek Orawski.
Zamek zdobyty, a nie ma jeszcze nawet południa! Może by tak iść za ciosem i jeszcze coś zawojować? Teoretycznie nasz kolektyw powinien wsiąść teraz na koń i pogalopować w dalszą drogę... Ale niestety mamy wiek XXI i nie tak łatwo o dobrego wierzchowca... a co dopiero w ilości wystarczającej dla całej naszej armii. Pozostajemy przy autobusie. Kierunek: Demianowska Jaskinia Wolności.
W autobusie trochę zdążyliśmy ochłonąć i dotarło do nas, że w jaskini raczej bogate łupy na nas nie czekają, nie ma więc sensu organizować na nią szturmu. Pospolite ruszenie zwołane z potrzeby chwili, by zdobyć zamek, zostało więc rozwiązane, generał Sławomir stracił swoje gwiazdki, a swoim ostatnim rozkazem przeformował nasz kolektyw w speloe, spelele... znaczy się w jaskiniowców.
Zanim jednak wyszliśmy naprzeciw nowej, okrytej tajemniczymi ciemnościami przygodzie, zezwolono nam na kilkuminutowy odpoczynek. Można było kupić pamiątki, zregenerować siły na jakiejś drewnianej ławeczce i odetchnąć świeżym powietrzem. Ja postanowiłem zapolować z aparatem na moich współtowarzyszy tej słowackiej przygody. Niektóre bardzo skromne koleżanki początkowo zawstydzone, a może nawet trochę przestraszone, spuszczały lub odwracały wzrok. Na szczęście udało mi się je przekonać, iż nieprawdą jest rozgłaszana przez niektóre indiańskie plemiona plotka, jakoby aparat kradł duszę fotografowanego. Wygląda na to, że pomogło, bo później już tylko radośnie do mnie machały.
Demianowska Jaskinia Wolności jest najdłuższym (liczącym ponad 8 km długości!) systemem jaskiń na Słowacji. Położona jest w Dolinie Demianowskiej, na północnej stronie Niżnych Tatr, 13 km na południe od Liptowskiego Mikulaszu. Jaskinia powstała w okresie środkowego triasu i słynie z ogromnej różnorodności kolorów i kształtów oraz unikalnych form nacieków.
Podobnie jak zamek, również jaskinia nie została wybrana na cel naszej wycieczki przypadkowo. Jak powszechnie wiadomo, w jaskiniach jest ciemno, wilgotno i zimno, a to zawsze sprzyja zbliżeniu, w końcu żaden płaszcz nie ogrzeje człowieka tak jak kolega czy koleżanka z pracy! W dodatku w jaskiniach bardzo często zamieszkują duchy, wiwerny i inne bazyliszki. Krótko mówiąc bezpiecznie nie jest, więc zawsze lepiej mieć przy sobie kogoś, kto nas obroni lub kogo będzie można przynajmniej podsunąć takiej potworze do zjedzenia zamiast nas. Jednym słowem: jeśli chcecie zintegrować kolektyw, to jaskinie są bardzo dobrym pomysłem!
Kolejnym, bardzo ważnym atutem takiej jaskini, są fantastyczne kształty wytworzone tutaj przez naturę. Co ciekawe, pomimo, że kształty, wielkości i kolory były więcej niż różnorodne, to i tak wszystkim naszym paniom i panienkom kojarzyły się tylko z jednym. Chichotom i szeptom nie było końca, a ich śliczne lica ani na moment nie pokryły się przy tym pąsem, z czego wnoszę, że kadra nasza bardzo nowoczesna i postępowa. Zresztą, najwyraźniej nie tylko nasze koleżanki chętnie by zostały w jaskini dłużej, żeby dokładniej zbadać te intrygujące stalagmity, a kto wie, może nawet stalaktyty... niektórzy koledzy wykazywali równie wielką ciekawość...
A więcej zdjęć z jaskini w mini-przewodniku: Demianowska Jaskinia Wolności.
W planie wycieczki była jeszcze Lewocza, ale pogoda się popsuła i uznaliśmy, że szkoda tracić dwie godziny tylko na to, żeby zmoknąć akurat tam, kiedy równie dobrze możemy zmoknąć po drodze - w Liptowskim Mikułaszu (słow. Liptovský Mikuláš), a pozostały czas wykorzystać bardziej przyjemnie, na przykład na słowacki obiad popijany słynnym słowackim piwem marki Złoty Bażant!
Potem jeszcze szybkie zakupy pamiątek (czyli trochę Złotego Bażanta na zapas) i biegniemy do autobusu, gdzie już czeka na nas generał Sławek, który macha rękami i pogania, bo takie spóźnienia są oczywiście w wojsku nie do pomyślenia! No ale rozkazy rozkazami, a przecież bez zapasu piwa nie mogliśmy wyjechać! Jak wiadomo morale armii bez piwa i kobiet szybko spada i wtedy nie ma mowy o wojaczce!
Liptowski Mikułasz opuściliśmy może kilka minut po czasie, ale za to w świetnych nastrojach. W autobusie dowcipy sypały się jak z rękawa, kierowca puszczał z głośników największe hity disco polo, dziewczęta tańczyły na fotelach, a nawet na autobusowych rurkach i tylko dzieci, a właściwie jedno dziecko, czyli Jeremi grzecznie sobie spał! Impreza była tak szalona, że sąsiedzi z samochodów obok zgłaszali na policję zakłócenia ciszy nocnej w rezultacie czego my - zdobywcy Orawskiego Zamku - musieliśmy się salwować ucieczką! Pomimo zgranej akcji słowackiej policji, użycia helikopterów, transporterów opancerzonych, zapór i innego ciężkiego sprzętu którego nazw nie pamiętam, udało nam się jednak przedrzeć przez granicę! Dopiero tutaj mogliśmy na parkingu chwilę odpocząć od nadmiaru wrażeń.
Gdy wróciliśmy na miejsce, z którego rano wyruszyliśmy na tę pełną przygód wyprawę, było już ciemno i tylko gwiazdy przyglądały się naszym wzruszającym pożegnaniom. Każdy zarzucił na plecy swoją część łupów i oczywiście niezatarte wspomnienia z całego dnia.
Reasumując, wyjazd należy uznać za wyjątkowo udany. Na polu integracji kolektywu pracowniczego osiągnęliśmy iście przodowniczy wynik 205% normy, a oprócz tego przywieźliśmy jeszcze imponujące łupy, doświadczenie bojowe no i komplet załogi, bo trzeba podkreślić, że nikt się nie zgubił, nie zaginął w czasie akcji i nie zdezerterował u naszych kuszących tanim, złotym trunkiem sąsiadów. Wszystkim uczestnikom gratuluję i do zobaczenia na kolejnej wyprawie.
Ciąg dalszy nastąpi... po następnej wycieczce!