Powieści i opowiadania

W kopa

Gry podwórkowe - W kopaChyba nie od początku właśnie tam był trzepak. Pamiętam przynajmniej dwa inne miejsca. Ale ta bramka musiała być tutaj. Jak i sam śmietnik – lekko na górce, że piłka denerwująco ciągle uciekała w stronę boiska. O tyle jednak było to dobre miejsce, że tuż za trzepakiem była ściana śmietnika, więc kopnięta do bramki piłka i przepuszczona przez bramkarza nie uciekała gdzieś dalej. Po prostu wracała do nas. Ściana śmietnika była biała. Po prostu pociągnięta wapnem. Co jakiś czas w ten sposób „odnawiana”. Chyba niezbyt to wapno było gęste, bo ściekało i wokół śmietnika mieliśmy pięknie wyznaczoną białą strefę. Obrzydliwie to wyglądało. Ściekało pewnie tak szybko, że nie zdążyło, nie miało możliwości wsiąknąć w szczeliny między cegłami i wyglądało to tak, jakby każda cegła była oddzielnie, osobno pomalowana na biało. Do tego należy dodać piaskowe i błotne ślady od uderzeń piłką i masz śmietnik w całej okazałości. Jednak wzrokowe doznania estetyczne były niczym w porównaniu z doznaniami węchowymi.

Tamte dwa trzepaki stały też niedaleko śmietnika, ale nie przy nim. Cóż, w zasadzie to wszystko było w pobliżu śmietnika. Stanowił on swojego rodzaju pomnik, centrum podwórka. Wznosił się dumnie i wdzięcznie, przyciągając wzrok mieszkańców i przechodzących przez podwórko. Nie pamiętam, żeby te inne trzepaki służyły do gry w piłkę. To z nimi kojarzę trzepanie dywanów i wchodzące nań dziewczyny. Musiały stać na swoich miejscach od zarania dziejów, czyli gdzieś tak od lat sześćdziesiątych. Ten przy śmietniku musiał zostać wciśnięty w piasek trochę później. Pewnie był to początek lat osiemdziesiątych. Kopaliśmy już wtedy piłkę prawie zawodowo. Być może wówczas, a może nieznacznie później, trzepak służył za bramkę, wydłużając w ten sposób piaszczyste boisko. Zrezygnowaliśmy z tej strony z bramki z kamieni właśnie na jego rzecz. Z kolei z drugiej strony boisko też wydłużyliśmy i przenieśliśmy kamienie aż pod następny plac zabaw, anektując kawałek wydeptanej ścieżki łączącej dwie ulice. Tak to się kiedyś robiło. Jeżeli czegoś prawem kaduka nie zagarnąłeś, to nie miałeś. Uczyło się tego od dzieciństwa.

No więc byliśmy starsi i nie tylko bezładnie kopaliśmy. Niektórzy byli jeszcze starsi i nie mieli ochoty grać w nogę na takim marnym terenie. Spotykali się już na asfaltowych boiskach podstawówek czy ogólniaka, grając z innymi podwórkami. My jeszcze nie. Ale niebawem też do tego doszliśmy. Było nas zatem mniej, trudno było zebrać na podwórku dwie drużyny, ale trzeba było coś robić z piłką. Nikt nie chciał być bramkarzem. Chyba, że się jest Peterem Schmeichelem albo Oliverem Kahnem.

W każdym razie, żeby od początku gry nie stać na bramce-trzepaku, trzeba było popisać się żonglowaniem, czyli odbijaniem piłki nogą bądź inną częścią ciała z wyłączeniem rąk, jak najwięcej razy, nie pozwalając, żeby piłka dotknęła ziemi. Z reguły wystarczało odbić około dziesięciu razy, aby być bezpiecznym. Mistrzowie wychodzili z żonglerką ponad dwudziestkę, a nawet dalej. Kiepscy odbijali dwa, trzy razy. Bramkarz stał na bramce dopóki ktoś z pola nie spudłował, bądź nie obronił bramkarz. Wówczas ten z pola zamieniał się miejscami z bramkarzem. Bramkarz mógł grać bez ograniczeń. To znaczy, że bronił rękoma, nogami, mógł łapać piłkę w ręce. Ale wychodził przed bramkę tylko do pewnego miejsca. Jednakże granice nie były ściśle określone. To dziwne, bo nigdy z tym nie było kłopotu. Nie zaznaczaliśmy pola bramkowego. Przecież rysowanie linii bramkowej na piasku mijało się z celem. Tupot małych stóp w oka mgnieniu zlikwidowałby linie. Tak czy inaczej respektowaliśmy coś, co nie było oznaczone. Zadziwiające porozumienie… Gracze w polu, których mogłoby być nie wiadomo ilu, chociaż najlepiej, gdy było ich trzech, czterech, mogli tylko raz dotknąć piłkę. Chyba, że nie dotknęłaby ziemi. Ale trzeba znowu byłoby popisać się żonglerką. Większość to umiała. Więc dość często zdarzały się strzały z woleja. W każdym razie owo jedno dotknięcie mogło być strzałem na bramkę albo podaniem do innego gracza. Dotknięcie piłki kilkakrotne dyskwalifikowało, to znaczy: trzeba było iść na bramkę.

Liczyło się strzelone bramki. Wiadomo, że grało się, ile się chciało. Można było i cały dzień. Czasami było tak, że gracze podawali sobie piłkę bardzo ostrożnie, bardzo pewnie, bardzo celnie. Strzelali tylko wtedy, gdy udało się wymanewrować bramkarza i strzał do pustej bramki nie stanowił żadnego ryzyka spudłowania. Wówczas ten sam bramkarz bronił bramki przez wiele minut i w jego zachowaniu najpierw widać było nudę, potem zakradała się nerwowość, w końcu stawał się niezwykle skoncentrowany i próbował wykorzystać każdy błąd w zagraniu graczy z pola.

Miał też bramkarz swój atut. Chociaż nie zawsze się to stosowało. Po złapaniu piłki w ręce mógł rzucać nią w graczy z pola. Trafiony szedł na bramkę. Ale to raczej było dość dziecinne i wydaje mi się, że zostało przez nas, już starszych, szybko porzucone.

Bywało też tak, że chłopakom chciało się postrzelać, popisywać i nagminnie pudłowali. Bramkarze wtenczas zmieniali się jak w kalejdoskopie.

Sprytne, prawda? Jedna piłka, jeden bramkarz, jedna bramka, jedno dotknięcie. Bez potrzeby biegania. A dużo popisywania się piłką.

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.