Powieści i opowiadania

Wiosenny dzień

wiosenny dzienMój trzyletni synek kaprysił, a powodem było to, że rano zabrakło ciepłego pieczywa na stole. Próbowałam go uspokoić, ale wszystko na próżno: protestował jeszcze bardziej, a jego zawodzenie przerodziło się w głośny płacz. Po czym zaczął rozrzucać po stole chleb, który mu podano.

– Zabierz tego upartego młodego człowieka sprzed moich oczu! – w jednej chwili wybuchł ojciec, który marszcząc brwi, obserwował nas w milczeniu.

Nie oczekując takiej reakcji ze strony taty, zamarłam na chwilę. Ale zaraz potem, nie zwracając uwagi na siebie i swoje odczucia, zaczęłam układać kawałki ciasta w jednym miejscu na kupkę, na przemian całując je i przykładając do czoła.

– Zabierz swojego syna i wyjdź z tego pokoju! Już! – teraz tata zbierał w dłoń okruchy chleba ze stołu.

Mały, który nigdy wcześniej nie widział dziadka tak nieustępliwego, rozpłakał się na dobre. I tak naprawdę, tata zawsze zachowywał się dyskretnie i z kurtuazją. Wzięłam synka na ręce i skierowałam się ku drzwiom.

Obrażona i zła zaczęłam drżeć, i będąc już na progu, powiedziałam:

– Tato, to jest jeszcze dziecko. Całkiem małe… Pomyśl o tym, ja też byłam niegrzeczna. I gdy czasami można wyjść z domu, żeby cię odwiedzić, to ty…

Ojciec wciąż milczał, za to wziął do ust okruchy chleba i połknął, na koniec popijając wszystko herbatą.

Z nieprzyjemnym uczuciem udałam się do innego pokoju, a po chwili wtuliłam głowę w poduszkę i gorzko zapłakałam. I tak leżałam, aż w końcu matka, brat i bratowa przyszli do mnie, aby zawołać mnie na obiad. Błagali i błagali, ale ja byłam niewzruszona. Tuląc synka, bez słowa, spojrzałam gdzieś w dal przed siebie. Kiedy zasnął, w drzwiach pojawił się ojciec. W jednej ręce trzymał miskę z jedzeniem, a w drugiej chleb.

– Córeczko, musisz jeść, kiedy przychodzi na to czas, inaczej zrujnujesz żołądek.

To powiedziawszy, położył chustkę na podłodze, a na niej ostrożnie chleb i jedzenie, które przyniósł.

– A wtedy możesz mieć wrzody w żołądku. Wiedz, że nie ma gorszej choroby niż one. One bywają bardzo bolesne.

Zobaczyłam, jak trzęsły się jego silne dłonie, całe oplątane nabrzmiałymi żyłami. Głębokie zmarszczki sprawiały, że jego twarz wyglądała jeszcze piękniej. Tata na chwilę skierował na mnie swój zmęczony wzrok. Widząc moją determinację, westchnął głęboko i usiadł na krześle w rogu pokoju.

– Jest niedziela – powiedział ze smutkiem i spojrzał na kwitnące drzewko brzoskwini, i moim zdaniem ożywił się trochę. – To wiosenny dzień! Wiosna przyszła! Ciepłe dni nadeszły, zakwitło drzewo. Kwiecień w ogrodzie. Matka Natura ukaże się w pełnej krasie. Czarujące zapachy wiosny przenikają każdą komórkę w naszym ciele…

To powiedziawszy, oparł jedną dłoń o parapet, a drugą otworzył skrzydło okna. Siedziałam nadal w milczeniu i bez ruchu, demonstrując swoje rozżalenie. Głaskałam puszyste włosy śpiącego synka, aby nie patrzeć na ojca.

– I podczas wojny wiosna była taka – ciągnął on, w zamyśleniu wycierając dłonie. – Wiosenne przebudzenie natury łagodziło wojenny horror, pomagało przeżyć, zapomnieć o rzeczywistości, przetrzymać to, co działo się dookoła. W takich chwilach ukazywały się migawki z wczesnego dzieciństwa: ja między moimi kochanymi rodzicami i moja siostra, której dane było żyć zaledwie cztery lata. Wyraźnie widzę inteligentną twarz mojego ojca, dobrą matkę z pięknie zaplecionym czarnym warkoczem. Ale spadający na nas grad kul i pocisków, ciężki przejazd gąsienic czołgów i przenikliwe odgłosy nadlatujących samolotów przywracały mnie do rzeczywistości.

I wtedy pragnąłem wybiec z okopu i wykrzyczeć:

– Dlaczego rozlewamy swoją krew? Dlaczego tak się dzieje?

– Gorzka gruda w moim gardle dławiła mnie przez cały czas, próbując się wydostać wraz z moim głośnym krzykiem. A zarazem nie potrafiłem wyrazić swoich myśli, zapytać o to, co mnie męczyło. Jakiż ból i udrękę przynosiło uświadomienie sobie, że strzelam do całkiem obcej sobie osoby, która nie zrobiła mi nic złego.

W takich chwilach przed moimi oczami po jednej stronie stawali Niemcy – Karl, Sebastian, Paul – a ja wraz z towarzyszami po drugiej. Dlaczego zabijamy się nawzajem? Bo przed wojną mieszkałem w Margilon, a oni w Monachium albo Dreźnie. Nie przestawałem rozmyślać…

Tata pierwszy zaczął opowiadać o wojnie. Dawniej rozmawialiśmy z nim bardzo często na różne tematy, ale tego tematu zawsze starał się unikać. Rodzina, dzieci pojawiły się bardzo późno w jego życiu. Kiedy się urodziłam, miał ponad pięćdziesiąt lat, dlatego mój brat i ja byliśmy jak światełko w oknie: dosłownie trząsł się nad nami, dbał o nas najlepiej, jak potrafił.

W ciepłe wiosenne i letnie wieczory po pracy tata sadzał nas na swoim rowerze i jeździł dookoła miasta. A później siadaliśmy na ławce przed fontanną i jedliśmy ulubione lody czekoladowe. Wtedy to tata opowiadał nam ciekawe historie ze swojego życia, ale nawet wtedy nie było ani słowa o wojnie. Kiedy mój brat albo ja byliśmy ciekawi jego wyczynów wojennych, natychmiast zmieniał temat.

– …Na Ukrainie, niedaleko Lwowa, nasz oddział został schwytany. W pociągu wiozącym nas do Polski nie opuszczały mnie smutne myśli i refleksje. Zabrano nas na obrzeża Krakowa, do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu – najokropniejszego i najbardziej przeraźliwego miejsca na świecie. Niemcy nazywali go Auschwitz, miejscowa ludność – „obóz śmierci”.

Podzielony był on na trzy części. Wraz z moimi towarzyszami zabrano mnie do drugiej. Z każdym dniem coraz to więcej więźniów przekraczało bramy obozu, a Niemcy rozdzielali ich na cztery grupy. W pierwszej grupie znajdowali się ci, których uważano za niezdolnych do pracy: w pierwszym rzędzie chorzy, w zaawansowanym wieku, kaleki, dzieci, starsze kobiety i starsi mężczyźni, którzy dotarli tam schorowani, niewielkiego wzrostu i o wątłej budowie ciała. Biedacy od razu szli do komór gazowych, gdzie czekała na nich straszna, bolesna śmierć. Potem ich ciała palono w krematoriach. W drugiej grupie zdrowych, silnych więźniów wybierano do najcięższej, niewolniczej pracy w fabrykach na terenie zakładu. Trzecia grupa obejmowała bliźnięta, karły, osoby o nienaturalnych cechach fizycznych, zabierane następnie do wszelkiego rodzaju eksperymentów medycznych prowadzonych przez lekarzy Trzeciej Rzeszy. Grupa czwarta, w większości piękne kobiety, wybierana była na osobisty użytek Niemców: jako służące, albo do pracy w pralniach i stołówkach jednostek wojskowych.

Zostałem odesłany do pracy w przemyśle ciężkim, wraz z częścią osób z drugiej grupy. Fabryka znajdowała się pół godziny drogi od obozu koncentracyjnego. Produkowano w niej części zapasowe do czołgów, praca tam była więc niesamowicie ciężka i szkodliwa. Pomieszczenia już do południa stawały się tak duszne, że więźniowie nie byli w stanie pracować. Przez cały dzień, jak niewolnicy, musieliśmy wysłuchiwać surowych obelg niemieckich strażników i znosić ich chłosty. Do jedzenia dostawaliśmy zupę z obierek ziemniaczanych i czerstwy czarny chleb.

Wieczorem, w drodze do baraków, wielu wynędzniałych więźniów kładło się z ogromnego zmęczenia, a wtedy wściekli Niemcy po prostu do nich strzelali. Jeden z nich zebrał całą odwagę i wszystkie siły i dotarł do ceglanych budynków, ale stracił przytomność, gdy usiłował wejść piętro wyżej. I on poszedł w ślady swoich towarzyszy, wprost na tamten świat.

Pracowaliśmy nawet w niedzielę. Tutaj życie i śmierć szły ręka w rękę. Kiedy maszyny miały awarię albo gdy miały być naprawiane, wtedy my, więźniowie, musieliśmy mieć dzień wolny od pracy, a tak było podczas wiosennych i letnich miesięcy. W takie dni zabierano nas na duży dziedziniec otoczony drutem kolczastym i tam trzymano pod gołym niebem, czy to deszcz, czy grad, czy upał nie do zniesienia.

W naszej części obozu były cztery komory gazowe i tyleż samo krematoriów. Pod koniec tygodnia patrzyliśmy, jak do tych komór prowadzono więźniów. Wśród nich widzieliśmy też bardzo młodych. Wszyscy wiedzieli, że po pewnym czasie zostaną spaleni. Podczas gdy otumanieni staraliśmy się przetrawić całą sytuację, z kominów krematoriów wydobywał się ogromny, odstręczający nas wszystkich swąd. I coraz to więcej prochów zmarłych przybywało obok krematorium, aż urosły tak, iż zamieniły się w wysoką górę. Ci, których przyprowadzono do pracy w krematoriach, układali na swoich pojazdach to, co pozostało z tych biednych ludzi. Gorzkie i bolesne jest uświadomienie sobie, że jeszcze niedawno żyli, pewni swojej rychłej śmierci.

Kiedyś, w kwietniu 1944 roku, jeśli się nie mylę, w kolejny wolny dzień zaciągnięto nas na plac. Więźniowie, wyczerpani przez głód i trudne warunki, przypominali żywe trupy. Zebrali się w jednym miejscu, poruszając się trudem. Więźniów ogarnął strach, bo był to czas Wielkanocy. Wszyscy wiedzieli, że w świąteczne dni Niemcy bawili się w najprzeróżniejszy sposób, wyszydzając przy tym więźniów.

Organizowali na przykład zawody w bieganiu: ten, który pierwszy dotarł do mety, zachowywał życie, zaś na pozostałych trzech od razu czekała śmierć pod gradem kul. Jeśli mieli ochotę na to, by posłuchać piosenki, rozkazywali kilkunastu więźniom ustawić się w szeregu wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. Jeden z nich występował jako solista, inni śpiewali w chórze. Nieszczęsnych artystów zmuszano do wyśpiewania piosenek na cześć nazistów. Najgorzej było wtedy, gdy przymuszano ich do biegania tam i z powrotem z prawą dłonią przy czole i głośnego wykrzykiwania „Heil Hitler!”, co Niemcom sprawiało ogromną przyjemność. Ta „rozrywka” wykorzystywana była szczególnie wtedy, gdy prowadzono Żydów do komór gazowych. Więźniowie, wznosząc wysoko prawe dłonie, ledwo łapiąc oddech, musieli pozdrawiać przywódcę nazistów, eskortując w ten sposób skazańców wprost w ramiona śmierci. Jeśli ktoś nie robił tego właściwie, szedł za Żydami do komory gazowej.

Lecz tym razem pilnujący sprawiali wrażenie bardzo poważnych. Nie było śladu świątecznego nastroju, a na twarzach tych okrutnych strażników malowały się niesamowita czujność i rozwaga. Podejrzane było także to, że sam komendant przeprowadzał inspekcję. Esesmani z automatyczną bronią w dłoniach stali pokornie wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego. W oddali pojawił się czarny samochód. Na dźwięk nadjeżdżającego samochodu komendant i jego pomocnicy wyskoczyli z bloku i ustawili się w szeregu.

Auto zatrzymało się tuż przed nami. Ponieważ deszcz w nocy nie ustawał, całe pokryte było błotem i gliną.

– Heil Hitler! – komendant i żołnierze jednym głosem powitali gościa.

Przybyły urzędnik wojskowy przywitał się z wszystkimi i rozejrzał dookoła. Był zmęczony i ze smutkiem spoglądał na górę prochów obok krematorium i na szare, okropne baraki. Po czym podszedł do ogrodzenia i zaczął przyglądać się więźniom.

Był barczystym mężczyzną o posągowej budowie ciała i miał od czterdziestu pięciu do pięćdziesięciu lat. Jego wzrok padł przez przypadek w moją stronę i przywołał mnie do siebie gestami. W tym momencie do szefa podszedł tłumacz.

- Jesteś Żydem? – zapytał oficer, przyglądając się mi od stóp do głów.

Młody tłumaczył każde jego słowo.

- Nie, Uzbekiem – odpowiedziałem, nie podnosząc głowy.

- Czy widzisz ten samochód? – wskazał swoje auto.

- Tak…

- Ten samochód ma lśnić za pół godziny. Twój czas już mija…

Za pierwszym razem nie zrozumiałem jego rozkazu, dopiero gdy wyjaśniono mi po raz drugi, skinąłem głową, wyrażając tym samym zgodę. Kierowca auta oraz jeden z esesmanów przynieśli wiadro z wodą, szmatkę, i zabrałem się do pracy.

Po raz pierwszy w życiu stałem obok takiego cudu techniki, patrzyłem na niego własnymi oczami i własnymi rękami dotykałem. Do tej pory takie pojazdy widziałem tylko na pocztówkach. Mój ojciec miał słynny na całą okolicę zajazd dla karawan. Tam to musiałem spotkać się z Kokand arbami i faetonami rosyjskich oficerów. W czasie kolektywizacji odebrano go ojcu i potem już nigdy więcej nie widziałem nic podobnego. I oto przede mną stoi prawdziwy samochód – czarny, błyszczący, z miękkim siedzeniem i mnóstwem urządzeń. Z tyłu widniała nazwa „Mercedes”.

Mimo skrajnego wyczerpania, będąc bardzo słabym, wycierałem samochód, aż lśnił. Skończywszy pracę, wróciłem do stojących w szeregu więźniów. Usiadłem na ziemi i oparłem się o ogrodzenie z drutu kolczastego, łapiąc oddech. Szef, w towarzystwie komendanta, wyszedł z budynku i zaczął sprawdzać moją pracę. Okrążał auto, chodził, unosząc palec wskazujący do góry i był wyraźnie zadowolony. Po czym krzyknął coś do komendanta, który z kolei wydał rozkazy żołnierzowi stojącemu w pobliżu.

W tym czasie szef stał oparty o samochód i palił papierosa. Zaraz potem pojawił się żołnierz z talerzem pełnym białego świeżego chleba. Oficer wraz z żołnierzem podszedł do ogrodzenia i przywołał mnie do siebie. Kiedy znalazłem się obok nich, poklepał mnie po kościstym ramieniu i powiedział, że wszystko to, co znajdowało się na talerzu było teraz moje. Były na nim kromki białego chleba, których zapach sprawił, że serce zaczęło mi bić szybciej, a ja sam niemalże straciłem przytomność. Złapałem jedzenie i cofnąłem się pośpiesznie. Widząc trzydzieści par oczu, poczułem się nieswojo. W tym momencie chciałem tylko zamknąć oczy i jeść pyszny chleb, ale świadomość nie pozwalała mi zachować się tak samolubnie.

– Bierz, Umar! – pierwszy podszedłem do mojego przyjaciela z Taszkientu. Nie od razu zebrał się na odwagę, by wyciągnąć dłoń, ale gdy zaproponowałem ponownie, oderwał kawałek i włożył do ust. Drugą zaś połowę odłożył na talerz.

– Patrz jaki chleb! – powiedziałem, kiedy podszedłem do młodego człowieka z Tadżykistanu. – Naufal, spróbuj! – I on wziął jedynie połowę kromki. Tak samo zrobili pozostali więźniowie. Ostatnia kromka przypadła kazachskiemu towarzyszowi.

Kiedy oddałem pusty talerz żołnierzowi, podszedł do mnie oficer.

– Zwariowałeś? – zapytał nerwowo. – To była nagroda za twoją pracę. A ty, zamiast zaspokoić głód sam, rozdałeś innym wszystko, co do ostatniego okrucha. Dlaczego to zrobiłeś?

Przed oczami, jak kadry z filmu, ukazali się: młoda żona Umara Islamabekova, która urodziła, zanim wzięto nas do niewoli, stara matka Naufala, ojciec Niyazova, który stracił jedną nogę, i wielu innych.

– Dlaczego to zrobiłeś? – powtórzył swoje pytanie.

– Ponieważ w ojczyźnie osoby im bliskie czekają na nich… A na mnie nikt nie czeka… – odpowiedziałem drżącym głosem.

Usłyszawszy moją odpowiedź, mężczyzna westchnął głęboko. I wtedy spojrzałem mu w oczy. W jego zmęczonym wzroku zobaczyłem coś innego, ludzkiego. Myślał przez chwilę, po czym rzucił niedopałek papierosa i rozejrzał się dookoła. Popatrzył ze smutkiem na krematorium, na górę prochów, i powiedział: „Got vergib uns, wir sind alle Geschöpfe”1.

Gdy już wydał rozkazy komendantowi, ruszył w kierunku samochodu. Popatrzył w moją stronę i powiedział coś szeptem do tłumacza. Kiedy czarny pojazd znikł z oczu, esesman, wypełniając rozkazy przekazane przez tłumacza, zaczął mnie prowadzić, sam nie wiedziałem dokąd. W tamtych chwilach moi przyjaciele, jakby czując się winni wobec mnie, opierali się coraz mocniej o kolczaste ogrodzenie. Ich wzrok pełen żalu towarzyszył mi na mojej drodze ku niechybnej śmierci.

– Islambekov, Chariev, Niyazov – nie wspominajcie mnie ze smutkiem.

Kiedy tak szliśmy, całe życie stanęło mi przed oczami. Mama, tata, siostra… Nasz dom… Ogród z brzoskwiniowym drzewkiem.

Ale świadomość, że nie było nikogo, kto by po mnie płakał, pomogła mi zaakceptować myśl o śmierci. Po drodze wszystko szeptało modlitwę, jaką nauczyłem się w dzieciństwie. Lecz stało się inaczej, żołnierz w końcu zaprowadził mnie do pomieszczenia, gdzie jadaliśmy posiłki. Szedłem za nim w ciszy, aż w końcu kazał mi usiąść przy stole. Wkrótce kucharz przyniósł jedzenie na tacy: parę kromek białego chleba, duży kawałek mięsa, a do tego brzoskwiniowy sok. Kiedy próbowałem pojąć to, co się dzieje, przede mną stanął tłumacz.

– Brigadeführer2 rozkazał mi ciebie nakarmić. Abyś usiadł, zjadł...

Wziąłem łyżkę w trzęsące się dłonie. Tłumacz, wyjąwszy notes z kieszeni, zaczął uważnie przyglądać się małej fotografii jakiejś kobiety.

– Smaczny chleb? – zapytał się z uśmiechem.

W odpowiedzi skinąłem głową. Z drżeniem ust przegryzłem chleb i zacząłem jeść mięso. Natychmiast poczułem przypływ energii.

– Nie wstydź się. Jedz, proszę bardzo – już pora na obiad. I twoi przyjaciele wkrótce dostaną posiłek. Od dziś będziecie karmieni, jak należy. Zamiast gotowanych ziemniaczanych obierków będziecie jeść ziemniaki w mundurkach. To rozkaz Brigadeführera.

Położywszy łyżkę na talerzu, przez chwilę ze zdumieniem utkwiłem w niej wzrok. Wtedy on, nie zwracając uwagi, zapytał pogodnie:

– Jak masz na imię?

Po raz pierwszy widziałem tłumacza tak blisko. Miał chyba tyle lat co ja, około dwadzieścia pięć. Był miłym, uprzejmym mężczyzną.

– Mam na imię Odil – odpowiedziałem.

– A ja – Richard. Uczyłem języka rosyjskiego na Uniwersytecie Berlińskim. Niestety, nie dane mi było go ukończyć. W 1938 roku zaciągnięto mnie w szeregi armii i pozostałem w niej, gdy wybuchła wojna.

Richard był ze mną wciąż przez krótką chwilę, wstał i ruszył w kierunku drzwi. Odwróciwszy się, spojrzał najpierw na mnie, a potem na martwą naturę wiszącą na ścianie.

– Już za niedługo wasze wojska dotrą i na te tereny. Niewiele zostało… Wkrótce będzie po wszystkim.

Dziewięć miesięcy później, pod koniec stycznia 1945 roku, armia radziecka otworzyła bramy obozu koncentracyjnego Auschwitz. Umar Islambekov nie doczekał tego dnia, na krótko przed tym zmarł na tyfus. Ale był bardzo młody, ożenił się, mając 18 lat, a gdy miał 19, wyruszył na front. Naufal powiesił się późną jesienią. Wielu moich przyjaciół i towarzyszy nie mogło znieść ciężkiego obozowego życia i to okropne miejsce było ich ostatnim schronieniem. Jedynie ja, Niyazov i tylko paru jeszcze zdołaliśmy przeżyć obóz śmierci.

...Wiele lat minęło od tamtego czasu, ale te dni są nadal żywe w mojej pamięci. Zwłaszcza w takie wiosenne dni pamiętam tę magiczną niedzielę 1944 roku i opowieść o białym chlebie, kiedy szczęśliwe twarze więźniów, którzy skosztowali po kawałku najpyszniejszego przysmaku, stoją mi przed oczami. Pamiętam swoich nieprzyjaciół – Brygadiera oraz tłumacza Richarda, którzy na przekór wszystkiemu okazali litość i współczucie. Być może byli wśród nich tacy sami, nieumiejący znaleźć odpowiedzi na wiele pytań, które ich dręczyły. Ale widząc dookoła siebie tyle krwi i śmierci, budzili swoje zatwardziałe dusze. To tłumaczy postępowanie urzędnika.

Tata milczał. W końcu wstałam i podeszłam do okna. W pokoju zrobiło się zimno, więc je zamknęłam. Stałam tam przez chwilę, po czym podeszłam bliżej do ojca. Chciałam mu coś powiedzieć. Zapatrzony gdzieś w dal, trzymał się trzęsącymi się dłońmi poręczy krzesła.

– Wybacz mi, tato... – rzuciłam się mu w ramiona.

Rozpłakaliśmy się obydwoje.

– Wiesz… Wiesz, córeczko… Każdy kawałek chleba, każdy, najmniejszy nawet, znaczy dla mnie bardzo wiele. Wciąż chciałbym dzielić chleb z nimi…

Sherzod Artikov
Z języka angielskiego przełożyła Anna Sprzęczka.
  1. Got vergib uns, wir sind alle Geschöpfe – Boże, zmiłuj się nad nami, zwierzętami, które zatraciły cechy ludzkie.

  2. Brigadeführer – szczególny stopień wyższego rangą oficera SS, odpowiadający stopniowi majora generała w wojsku.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.