Górski rozdział naszej hiszpańskiej przygody poprzedził cały niemal dzień spędzony w autobusach. Podróż z Barcelony do Torla zajęła nam około ośmiu godzin i wymagała dwóch przesiadek – w Huesca i Sabiñánigo. Dystans jaki przebyliśmy nie był może imponujący, ale tak już po prostu jest w Hiszpanii – przemieszczanie się autobusami to przedsięwzięcie wymagające logistycznego zacięcia. W niektóre strony można dostać się wyłącznie z kilkoma przesiadkami, a do wielu wiosek i mniejszych miejscowości dociera tylko jeden autobus dziennie, na domiar złego, każdego dnia tygodnia o innej porze. By nie utknąć w połowie drogi lepiej dokładnie podróż zaplanować. Warto zajrzeć na stronę hiszpańskiego przewoźnika ALOSA. Znajdujący się tam aktualny rozkład jazdy pomoże uniknąć zbędnych przygód. Całe szczęście autobusy są punktualne, klimatyzowane i wygodne, więc podróż w naszym przypadku, choć długa, nie była bardziej męcząca niż to niezbędne. I tak oto, zgodnie z planem, pewnego pogodnego wieczora dotarliśmy do Torla, która stała się naszą pierwszą pirenejską bazą.
Torla to niewielka wioska liczącą nieco ponad trzystu stałych mieszkańców, leżąca u wylotu Doliny Ordesy (Vale de Ordesa), stanowiąca przedmurze Parku Narodowego Ordesy i trzeciego najwyższego szczytu Pirenejów – Monte Perdido (3355 m n.p.m.). Podobnie jak niemal wszystkie mijane przez nas aragońskie osady, prawie w całości zbudowana jest z kamienia. Większość zabudowy liczy sobie kilkaset lat, a nowsze budynki wznoszone są w tym samym stylu, co historyczna zabudowa. Wjeżdżając do Torla przez kamienną bramę miałam wrażenie, że czas zatrzymał się tutaj pięć wieków temu. Nic jednak bardziej mylnego. Ta urokliwa wioska doskonale przystosowała się do dzisiejszej rzeczywistości, zwłaszcza zaś do zaspokajania potrzeb często odwiedzających okolicę turystów. Jest tu dobrze rozwinięta baza noclegowa, sporo hoteli, pensjonatów i trzy kempingi. W miasteczku doliczyłam się też kilku doskonale zaopatrzonych sklepów ze sprzętem turystycznym, z podobnymi cenami jak w Polsce. W sezonie wakacyjnym (od lipca do końca września) z Torla odjeżdża autobus, którym w kilkanaście minut można dostać się do Pradera de Ordesa. Na znajdującym się tam wielkim parkingu swój bieg rozpoczynają niemal wszystkie szlaki penetrujące dolinę. Poza sezonem sprawa jest bardziej skomplikowana – odcinek z Torla do Pradera de Ordesa trzeba pokonać na własnych nogach, ewentualnie liczyć na dobre serce zmierzających w podobnym kierunku kierowców.
Urzeczeni urokiem miasteczka oraz zachwyceni majestatem otaczających go gór, postanowiliśmy na początek spędzić w Torla kilka dni i stąd rozpoczynać górskie wycieczki. Chcieliśmy dokładnie poznać Dolinę Ordesy i, jeśli tylko pozwoliłaby pogoda, ukoronować pobyt tutaj zdobyciem Monte Perdido. Na bazę noclegową wybraliśmy kamping Río Ara, który położony jest około kilometra od centrum, nad rzeką Ara. Skusił nas wysokim standardem, prawie pustym polem namiotowym oraz zapierającym dech w piersiach widokiem na pionowe ściany strzegące wejścia do doliny. Opłata za namiot i dwie dorosłe osoby to wydatek rzędu 12,5 € za dobę.
Po pierwszej upojnej nocy na błogo cichym kampingu w Torla przyszedł czas na górski rekonesans. Do Pradera de Ordesa dostaliśmy się stopem. Idąc piechotą moglibyśmy wprawdzie podziwiać piękne widoki, jednak na ten sześciokilometrowy odcinek trzeba by zarezerwować jakieś dodatkowe 1,5 godziny. Ze złapaniem „okazji” nie było problemu, bo jak w każdy letni weekend do doliny ciągnęły tłumy, głównie hiszpańskich turystów. Kiedy przybyliśmy na parking, doznaliśmy lekkiego szoku. Poczuliśmy się jak na Palenicy Białczańskiej. Z dziesiątek samochodów wylewał się tłum. Bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy więc w stronę Circo de Soaso (1880 m n.p.m.) – cyrku polodowcowego będącego zwieńczeniem Doliny Ordesy. Trzeba przyznać, że poprowadzony wzdłuż rzeki, z początku mocno zalesiony szlak jest wyjątkowo piękny. Niestety moją uwagę od gór odwracał hałaśliwy pochód turystów, których przez dłuższy czas bezowocnie staraliśmy się zgubić. Całe szczęście, gdy w końcu droga wyłoniła się z lasu, a naszym oczom ukazały się strome, mierzące ponad dwa tysiące metrów ściany, cała reszta poszła w zapomnienie. Nie śpiesząc się zbytnio, po około dwóch godzinach od wyruszenia z parkingu, dotarliśmy do Circo de Soaso, nad którym królują szczyty Monte Perdido oraz Pico de Añisclo (3259 m n.p.m.).
Circo de Soaso przyciąga w każdy weekend tłumy turystów. Dla wielu ludzi stanowi główny cel jednodniowych wypadów. Nic dziwnego – to miejsce ma naprawdę niesamowity klimat. Połacie zielonych łąk zachęcają do błogiego lenistwa a liczne, krystalicznie czyste potoki aż proszą się, żeby zanurzyć w nich stopy. Jak ulał pasowałby tu kosz piknikowy, butelka wina i obrus w kratę. Zwieńczeniem cyrku jest spory, kilkunastometrowy wodospad zwany „Końskim Ogonem” (Cola de Cabalo). Dodatkową atrakcję stanowią wypasające się na okalających dolinę, stromych stokach, krowy. Czyżby myślały, że są kozicami?
W Circo de Soaso, oczarowani jego urokiem, spędziliśmy kilka godzin, rezygnując tego dnia już zupełnie z dalszych wędrówek. Do pokonania pozostał nam tylko dystans do Pradera de Ordesa. Na parking wrócić można na kilka sposobów. Dno doliny już poznaliśmy, postanowiliśmy zatem skorzystać z jednego z wyżej położonych szlaków. Drogę powrotną wyznaczyła nam Faja de Pelay – ścieżka prowadzącą skalną półką ponad doliną. W Parku Ordesa takich ścieżek, o różnym stopniu trudności, znajduje się kilka. Ze zlokalizowaniem początku obranej trasy nie mieliśmy problemu. Ścieżka jest dobrze widoczna z Circo de Soaso. Gdy pokonaliśmy jakieś kilkadziesiąt metrów, naszym zdumionym oczom ukazała się tablica zakazująca wstępu ze względu na śnieżne lawiny. W ojczystych górach nie mamy zwyczaju łamać zakazów, jednak tym razem górę wzięła żądza przygody oraz obawa, że w najbliższym czasie możemy nie mieć okazji tu wrócić. Resztkę naszych wątpliwości rozwiał widok kilku zmierzających w interesującym nas kierunku turystów.
Faja de Pelay prowadzi na wysokości około 1900 m n.p.m.. Nad ścieżką wznoszą się pionowe, kilkusetmetrowe ściany Sierra de las Cutas. Droga jest długa, ale na pewno nie można nazwać jej nużącą. Miejscami prowadzi niemal skrajem urwiska. Roztacza się stąd spektakularny widok na przeciwległą stronę doliny, a w oddali widać Bramę Rolanda (Brecha de Rolando, 2807 m n.p.m.) – niezwykle charakterystyczną skalną wyrwę, przez którą poprowadzony jest szlak na stronę francuską.
Na Faja de Pelay spędziliśmy sporo czasu. Zanim szlak zaczął gwałtownie obniżać się w stronę Pradera de Ordesa, pokonaliśmy wiele kilometrów. Po drodze najpierw minęliśmy schron (Refugio de Calcilarruego), w którym można schować się na wpadek niepogody, później Mirador de Calcilarruego – wykuty w skale widokowy balkon, wznoszący się około 600 metrów ponad dnem doliny. Ostatni wiodący już bezpośrednio na parking odcinek prowadził ścieżką nazywaną Senda de los Cazadores – stromą, długą, masakrującą wręcz kolanowe stawy. Z mojego punktu widzenia był to najbardziej męczący odcinek całej wycieczki. Do Torla wróciliśmy stopem późnym popołudniem.
Kolejną wyprawę urządziliśmy sobie dzień później. Pierwotnie planowaliśmy spędzić trochę czasu w Torla i odpocząć, jednak prognozy meteorologiczne na najbliższe dni nie napawały nas optymizmem. Doszliśmy do wniosku, że trzeba wykorzystać ostatnie chwile względnie stabilnej pogody. Wedle wszystkich bowiem znaków w przeciągu dwóch dni dotrzeć miał w nasze strony zimny i wyjątkowo deszczowy front. Kto by pomyślał, że w hiszpańskim czerwcu pogoda zacznie krzyżować nam plany.
Punktem startowym stała się ponownie Pradera de Ordesa i podobnie jak dzień wcześniej na parking dostaliśmy się stopem. Tym razem jednak nie było to wcale oczywiste. Weekend dobiegał końca, co przełożyło się na znikomą ilość kursujących samochodów. Już mieliśmy się poddać i wyruszyć na własnych nogach, kiedy los się do nas jednak uśmiechnął. Tego dnia chcieliśmy dotrzeć do schroniska Goriz (Refugio de Góriz, 2200 m n.p.m.), które stanowi bazę wypadową dla wspinaczy udających się na Monte Perdido. Liczyliśmy się z tym, że osiągnięcie celu może okazać się trudne, gdyż od rana pogoda była niepewna. Na horyzoncie zbierały się czarne, zwiastujące burzę, złowieszcze chmury.
Do Circo de Soaso dostaliśmy się innym niż dzień wcześniej, znacznie rzadziej uczęszczanym przez turystów szlakiem. Piękna widokowo ścieżka, zwana Faja los Canarellos, wytyczona dokładnie naprzeciw Faja de Pelay, po drugiej stronie kanionu, pozwoliła nam szybko osiągnąć cel. Po drodze do cyrku nie spotkaliśmy tym razem nikogo. Chwilę odpoczęliśmy przy „Końskim Ogonie” i zaczęliśmy rozglądać się za szlakiem do Refugio de Goriz. Z Circo de Soaso do schroniska prowadzą dwie trasy. Pierwsza znacznie łatwiejsza, ale też dużo dłuższa, druga, zwana Clavijas de Soaso, dość niebezpieczna, dostarczająca sporej dawki adrenaliny. Dla dreszczyku emocji wybraliśmy opcję trudniejszą. Przez prawie dwa kwadranse mierzyliśmy się z wymagającym podejściem, które przypomina ubezpieczone fragmenty tatrzańskich szlaków, tyle, że jest dłuższe i miejscami bardziej strome niż nawet mocno eksponowane fragmenty Orlej Perci. Było warto. Nie tylko szybko pokonaliśmy sporą wysokość i znacznie skróciliśmy dystans do Goriz, lecz także przeżyliśmy chyba najbardziej ekscytujące momenty całego naszego pirenejskiego wypadu. W drodze powrotnej do Circo de Soaso zmęczeni wybraliśmy już jednak trasę łatwiejszą.
Po kilku następnych, bardzo burzowych dniach w Torla przyszedł czas, by zadecydować, jak zagospodarujemy resztę przeznaczonego na Pireneje czasu. Wyprawa na Monte Perdido stawała się coraz mniej prawdopodobna. Aura nas nie rozpieszczała. Dwukrotnie byliśmy w Circo de Soaso i ani razu z powodu kłębiących się chmur nie było nam dane zobaczyć szczytu. Nic dziwnego, że nazwano go „perdido”, czyli po hiszpańsku „zagubiony”. Musieliśmy opracować plan „B”. Kryjąc się kolejny dzień w naszym małym, oblewanym niemal nieustannie przez ściany deszczu namiocie, postanowiliśmy na przekór pogodzie ruszyć z miejsca i przenieść się do pobliskiej Doliny Bujaruelo, by stamtąd z kolei spróbować dotrzeć do Bramy Rolanda.
Poranek przywitał nas aurą, która nie zwiastowała katastrofy, choć do hiszpańskiego lata trochę jej brakowało. Całe szczęście noc była sucha. Cieszyliśmy się bardzo, bo nie jest przecież żadną przyjemnością składanie w strugach deszczu przemoczonego namiotu. Szybko spakowaliśmy swój dobytek i ruszyliśmy w drogę.
Przez pierwsze kilometry pędziliśmy niemal truchtem. Tempo naszego marszu rosło wprost proporcjonalnie do przyrostu deszczowych chmur na niebie. Mieliśmy jednak przed sobą, przynajmniej teoretycznie, niespełna trzy godziny marszu, na dodatek asfaltową drogą, więc dobry nastrój nas nie opuszczał. W niezłym czasie dotarliśmy do Puente de los Navaros – miejsca, gdzie droga odbija w stronę Bujaruelo. Wydawało się, że jeszcze chwila i będziemy na miejscu, kiedy los nagle spłatał nam figla. Naszym oczom ukazała się blokująca drogę, wielka betoniarka oraz stado robotników wylewających na całej jezdni nową nawierzchnię. Przewidywaliśmy różne potencjalne trudności, ale coś takiego! Tej przeszkody naprawdę nie sposób było pokonać. Z jednej strony bowiem drogę ograniczała pionowa, skalna ściana, z drugiej – stromy brzeg Río Ara. Zdobycie informacji, jak długo droga będzie zamknięta, graniczyło z cudem. Nikt z robotników nie mówił po angielsku lepiej niż ja po hiszpańsku. Z trudem dowiedzieliśmy się, a może raczej domyśliliśmy, że zakończenie pracy przewidywane jest na godzinę siedemnastą. Tu dobry nastrój na chwilę nas opuścił. Zaczęliśmy jednak szukać innych rozwiązań. Mapa wskazywała, że po drugiej stronie rzeki biegnie alternatywny szlak, nie mieliśmy tylko pewności, jak daleko trzeba będzie wrócić, by się na niego dostać. Tymczasem czarne chmury gęstniały coraz bardziej. Na szczęście, wbrew naszym obawom, szybko znaleźliśmy wejście na główny w hiszpańskich Pirenejach, ciągnący się od Morza Śródziemnego aż do Zatoki Baskijskiej szlak GR11, który zaprowadził nas wprost do celu. Ostatecznie wyszło lepiej niż planowaliśmy. Gdyby nie zamknięto drogi, nie mielibyśmy pojęcia, że do Bujaruelo można dostać się znacznie ciekawszą, zapewniającą chwilami odrobinę adrenaliny (krótkie fragmenty ubezpieczone stalową liną) trasą. Gdy tylko dotarliśmy na miejsce, z nieba chlusnął deszcz i nie odpuścił przez następne 36 godzin.
Dolina Bujaruelo, nawet w szarej, deszczowej scenerii, jest miejscem niezwykłym. Kiedyś znajdowała się tutaj wioska, obecnie nie ma stałych mieszkańców. Po średniowiecznej osadzie pozostały jedynie mury trzynastowiecznego kościoła San Nicolás de Bujaruelo oraz kamienny most wznoszący się ponad turkusowym nurtem Río Ara. W dolinie usytuowane jest również ładne, nawiązujące stylem do historycznej zabudowy, schronisko oraz duże pole namiotowe. Liczyliśmy na tani nocleg pod namiotem, jednak przed sezonem kemping okazał się być zamknięty. Z ciężkim sercem i kieszenią uboższą o 18 € od osoby zainstalowaliśmy się w schronisku. Miejsce to bardziej niż górską bazę przypomina wygodny hostel.
Kolejną dobę spędziliśmy na spaniu, jedzeniu i rozgrywaniu setek partii w kości. Chwile, w których padało odrobinę lżej, wykorzystywaliśmy na odkrywanie okolic schroniska oraz sprawdzanie prognozy pogody przez Internet w komórce. Nie było to łatwe zadanie, gdyż zasięg występował tylko na okolicznych wzgórzach. Musieliśmy stanowić komiczny widok biegając wokół schroniska w strugach deszczu i wymachując owiniętym w foliowy worek telefonem.
Trzeciego dnia w mokrym Bujaruelo postanowiliśmy, że czas najwyższy coś zrobić. Opcje były dwie – wyjście bez względu na pogodę w góry i zejście na jeszcze jedną noc do tutejszego schroniska, ewentualnie marsz powrotny do Torla. Zdecydowaliśmy się na rozwiązanie pierwsze, a los się do nas trochę uśmiechnął. Poranek nie przywitał nas wprawdzie bezchmurnym niebem, ale przynajmniej przestało lać. Ruszyliśmy na długi, dość trudny szlak prowadzący do schroniska Refugio de Sarradets (2587 m n.p.m.) i dalej w stronę Bramy Rolanda. Chcieliśmy pokonać chociaż część tej trasy. W Bujaruelo widzieliśmy zdjęcia ze szlaku na Bramę sprzed kilku dni, które powinny studzić nasz zapał. Droga była zasypana śniegiem po pas. Mimo to puściliśmy się przed siebie z nadzieją, że dotrzemy przynajmniej do Sarradets.
Jak się szybko okazało, po dwóch dniach bezustannego deszczu szlak zmienił się w regularny potok. Powoli pięliśmy się pod górę skacząc, tam gdzie tylko było to możliwe, z kamienia na kamień. Tam gdzie kamieni zabrakło sprawdzaliśmy wodoodporne właściwości naszego obuwia. Gdzieś przeczytałam, że po francuskiej stronie Pirenejów pogoda jest zwykle gorsza niż po hiszpańskiej. Tym razem rzeczywiście okazało się to prawdą. Im bliżej byliśmy granicy, tym bardziej czerniało niebo i gęstniała mgła.
W okolicy murowanego schronu Cabaña de Eléctricas drogę odcięła nam rzeka. Zwykle jest to niewielki strumyk, tym razem jednak, po kilkudniowych ulewach, przemienił się w groźny żywioł. Pokonanie suchą stopą sięgającego ud nurtu okazało się niemożliwe. Przy kilkustopniowej zaledwie temperaturze nie mieliśmy najmniejszej ochoty zrzucać z siebie całej dolnej części garderoby. Tym bardziej, że znowu zaczynało kropić. Po krótkich negocjacjach postanowiliśmy zweryfikować plany. Pora była nadal wczesna, a po ostatnich leniwych dniach sił nam nie brakowało. Obraliśmy więc alternatywny cel – Puerta Bernatuara (2300 m n.p.m.).
Zgodnie ze wskazaniem mapy rozpoczęliśmy dość długą wędrówkę nieoznakowaną ścieżką w kierunku północnym. Szlak okazał się bardziej wymagający niż się pierwotnie wydawało. Przez kilka godzin pokonywaliśmy kolejne, pokryte zielonym dywanami, wzgórza, na których dosłownie roiło się od nieprzejętych zupełnie naszą obecnością świstaków. Musieliśmy także przeprawić się przez kilka rwących potoków. Im wyżej wchodziliśmy, tym bardziej pogoda przypominała tatrzańską jesień albo wczesną zimę. Przez moment z nieba sypnęło nawet gradem. Mimo wszelkich przeciwności w końcu jednak dopięliśmy swego. Niestety ze względu na szybko zbliżającą się burzę nie mogliśmy zostać na Puerta Bernatuara zbyt długo. Szkoda, bo to zupełnie bezludne miejsce ma naprawdę sporo uroku. W pobliżu znajduje się między innymi staw - Ibón de Bernatuara oraz dwa łatwo dostępne przy dobrej pogodzie szczyty – Carpera (2463 m n.p.m.) i Pico de Bernatuara (2515 m n.p.m.).
Zadowoleni, że mimo wszelkich pogodowych przeciwności udało nam się zaliczyć jakikolwiek górski cel, ruszyliśmy w drogę powrotną i po mniej więcej dwóch godzinach szybkiego marszu stanęliśmy przed naszym schroniskiem. Gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi niebo otwarło się ponownie. Wieczorem raz jeszcze sprawdziliśmy prognozę pogody, która, jak się okazało, ostatecznie pozbawiała nas szans na jakiekolwiek poważniejsze wędrówki. Lekko zawiedzeni postanowiliśmy opuścić wysokie góry i poszukać słońca w jednej z wielu urokliwych, podpirenejskich wiosek.
Na tematy związane z artykułem można porozmawiać na forum w wątku Hiszpania.