Podróże małe i duże > Hiszpania 2010

Hiszpania 2010: przystanek pierwszy – Barcelona

La SardanaKiedy około południa, po prawie trzech godzinach lotu z Katowic, z olbrzymią ulgą opuszczam wraz z Jakubem „komfortową” kabinę samolotu linii Wizzair, Barcelona radośnie wita nasz dwuosobowy team czerwcowym słońcem i przyjemną, letnią temperaturą dwudziestu kilku stopni. Jakże miła odmiana. W porównaniu do naszej „kochanej”, szarej i chłodnej Polski, przez którą przelewają się właśnie kolejne fale potężnych powodzi, to prawdziwy raj. Przylecieliśmy na Półwysep Iberyjski z bardzo ograniczonym budżetem na dwutygodniowe wakacje. Pragniemy w przyszłym roku wrócić do Nepalu, co wymaga sporych oszczędności, więc tym razem postanowiliśmy wybrać się trochę bliżej. Hiszpania przekonała nas do siebie klimatem, wyjątkowo tanim połączeniem z Katowicami, jednak, jak zwykle w naszym przypadku, ostatecznym argumentem były góry. Barcelona jest w założeniu preludium wyprawy w Pireneje. Jeszcze nie zaplanowaliśmy dokładnie górskiej części podróży. Przewodnik i mapy spokojnie czekają na swoją kolej w plecaku, a my póki co wyruszamy na spotkanie z miastem, które od początku wydaje mi się – pewnie za sprawą filmów Almodóvara – dziwnie znajome. Chociaż spędzimy w nim zaledwie kilka dni – najbliższe 48 godzin i dwie doby przed powrotem do domu – mamy zamiar przyjrzeć mu się bardzo dokładnie.

Arc de TriomfNa hostelowym balkonieArc de TriomfWidok z hosteluPlaca de Sant JaumeWąskie uliczki Barri Gotic

Z lotniska (Aeropuerto de Barcelona, T2) do oddalonego o około 15 kilometrów centrum Barcelony docieramy bez najmniejszych problemów. Skorzystawszy z jednego z licznych, kursujących co kilka minut autobusów, już po pół godzinie wysiadamy na Plaça Catalunya i uzbrojeni w mapę ruszamy przed siebie. Do naszego hostelu nie powinno być daleko. Z dość sporymi plecakami, które w górach zapewnić nam mają samowystarczalność (mamy ze sobą m.in. namiot, palnik, śpiwory, całą masę niezbędnych drobiazgów a nawet raki), przeciskamy się ramię w ramię z tłumem turystów przez wąskie uliczki Barri Gòtic. To średniowieczne centrum Barcelony mimo, że zostało częściowo przebudowywane, zachowało swój historyczny charakter i niezwykły klimat. Spacer trwa zaledwie kilka minut, a mijamy niezliczoną wręcz ilość uroczych zaułków, przykuwających uwagę budynków oraz kilka zabytków, których bliższe poznanie mamy dopiero w planach. W połowie Carrer Avinyó odnajdujemy poszukiwany adres. Naszą pierwszą w Hiszpanii bazą jest Hostal Quartier Gothic. Skusił nas swoją lokalizacją w samym sercu starego miasta i względnie niską, jak na stolicę Katalonii, ceną (około 40 € za dwuosobowy pokój). By nie tracić zbyt dużo cennego czasu, noclegi tym razem zarezerwowaliśmy wcześniej przez Internet. Hostel mieści się na dwóch piętrach okazałej kamienicy. Kiedy stajemy przed recepcją, okazuje się, że przechodzi właśnie gruntowny remont. Później odkryjemy, że to w Barcelonie bardzo aktualny trend – rozkopane chodniki, wszechobecne rusztowania itp., to tutaj normalka. Całe szczęście nasz pokoik prace remontowe ma już za sobą. Jego przestrzeń bardzo przypada nam do gustu. Trochę ciasno, ale za to przytulnie. Zresztą i tak nie mamy zamiaru spędzać w nim zbyt wiele czasu. Gdybyśmy jednak chcieli przyjrzeć się życiu stolicy Katalonii nie ruszając się z miejsca, nasze lokum posiada malutki balkon. Stojąc na nim wydaje nam się, iż moglibyśmy podać rękę sąsiadowi z naprzeciwka – tak wąskie są ulice Barri Gòtic. Z góry przyglądamy się okolicy i w pełni doceniamy lokalizację naszego hostelu. Wygląda na to, że będziemy w samym centrum miejskich wydarzeń.

Port VellPort VellPort VellPort VellNabrzeże

Czynności kwaterunkowe mamy za sobą. Przed nami jeszcze cała połowa dzisiejszego dnia. Chcemy wykorzystać ją w pełni, czas dzieląc między przyjemności i kilka domagających się załatwienia formalności. Na początek wybierzemy się na dworzec autobusowy, by kupić bilety, dzięki którym pojutrze rozpoczniemy pirenejską część podróży. Z tego co wiemy musimy dostać się na dworzec Estación de Autobuses Barcelona Nord. Zapowiada się niezbyt długa przechadzka. Ruszamy przed siebie w spacerowym tempie. Po drodze mijamy Parc de la Ciutedella – prawdziwą oazę spokoju w centrum tego wcale nie małego przecież miasta. Znajduje się tu parlament kataloński oraz Arc de Triomf – barceloński łuk triumfalny. Po mniej więcej kwadransie docieramy do celu. Sprawa nieco się komplikuje, gdy miły pan w kasie informuje nas, że bilety do Huesca możemy dostać tylko na dworcu Sants Estacio, a to niemalże na drugim końcu miasta. Hm – ktoś wprowadził nas w błąd. Całe szczęście w podróży naprawdę nie wiele rzeczy jest mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Fundujemy sobie długi, nużący spacer przez ruchliwe centrum Barcelony. Pocieszam się, że inni mają gorzej – płacą za takie atrakcje, a my mamy wycieczkę krajoznawczą gratis.

Ratusz na Placa de Sant JaumeUliczni artyściUliczni artyściUliczni artyściUliczni artyści

Dworzec autobusowy Sants mieści się na tyłach dworca kolejowego i wygląda bardziej jak plac budowy, niż miejsce, z którego cokolwiek odjeżdża. Bilety kupujemy w małym baraku, który do złudzenie przypomina nasze polskie, prowizoryczne konstrukcje. Plan wykonany w stu procentach. Poza biletami zdobyliśmy solidną orientację w topografii miasta. Wracamy autobusem, dzięki czemu mamy okazję przekonać się, jak łatwe jest poruszenie się po Barcelonie środkami komunikacji miejskiej.

Manzana de la DiscordiaManzana de la DiscordiaCasa BatiloCasa Mila czyli La Pradera

Późnym popołudniem wybieramy się do Port Vell. Przemierzając to nowoczesne i tętniące życiem nabrzeże nie możemy uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno – przed Olimpiadą w 1992 roku – znajdowała się tutaj zrujnowana przemysłowa część miasta. Wrażenie robi na nas zwłaszcza ogromna przystań wypełniona po brzegi niezliczoną wręcz liczbą mniej bądź bardziej luksusowych jachtów i łodzi. Przez chwilę obserwujemy toczące się na ich bogatych pokładach życie towarzyskie, ale nasza uwaga szybko wybiega ku obiektom bardziej plebejskim – nadmorskie deptaki, podobnie zresztą jak wszystkie co ciekawsze barcelońskie zaułki, stają się areną dla chcących pochwalić się swoim repertuarem, a przy okazji zarobić trochę euro na nocne rozrywki, hiszpańskich muzyków. Następne godziny spędzamy przysłuchując się wielu ulicznym formacjom i nie możemy się nadziwić prezentowanemu przez nie, niemal bez wyjątku, niesamowicie wysokiemu poziomowi. Nie wiem, czy barcelońskie władze urządzają jakieś specjalne castingi i na ulicach pozwalają grać tylko najzdolniejszym artystom, ale naprawdę na to wygląda. Cudownie rozkołysani długo błąkamy się po mieście wabieni przez kolejne muzyczne atrakcje. Do hostelu wracamy grubo po północy.

Sagrada FamiliaSagrada FamiliaSagrada Familia
Sagrada FamiliaSagrada Familia

Rano budzimy się znacznie później niż planowaliśmy. Mamy za sobą w dużej mierze nieprzespaną noc. No cóż, lokalizacja w sercu Barcelony obok wielu zalet, ma także swoje gorsze strony. Na pewno nie sprzyja ciszy nocnej. Położyliśmy się bardzo późno, jednak miasto jeszcze długo tętniło życiem. Pod naszymi oknami niemalże do rana płynęła rzeka rozbawionych i rozkrzyczanych ludzi. Względna cisza nastała dopiero o brzasku. Był to jednak stan przejściowy, gdyż chwilę potem swój koncert rozpoczęły, starające się zatrzeć ślady wczorajszego wieczoru, śmieciarki i służby porządkowe. Udało nam się zaznać zaledwie kilka godzin spokojnego snu.

Kościół Santa Maria del MarSanta Maria del MarWnętrze kościoła Santa Maria del MarWitraż w Santa Maria del MarPlaca del ReiMirador del Rei MartiPlaca del Rei

Już jutro opuszczamy Barcelonę, a co za tym idzie – chcemy dziś na długie godziny zapuścić się w głąb miasta, by zobaczyć jak najwięcej. Wlewamy w siebie kilka łyków kawy i bez zbędnej zwłoki opuszczamy hostel. Na zewnątrz cisza i spokój. Dochodzi dziesiąta, a Barcelona wciąż jeszcze śpi. Na początek ruszamy wzdłuż Ramblas – głównego w Barcelonie turystycznego deptaku łączącego Plaça Catalunya z wybrzeżem. O tej porze jest to zwykła wyludniona i cicha ulica, co akurat bardzo nam odpowiada. Nie musimy walczyć o miejsce, przepychać się i opędzać od ludzi, którzy na tysiąc sposobów próbują wyłudzić od nas gotówkę. Pierwszym przystankiem na naszej drodze jest Bouqeria – ogromna hala targowa zaopatrująca miasto we wszelkiego rodzaju produkty spożywcze. Wegetariański raj! Przy stoisku z kilkudziesięcioma gatunkami pomidorów przychodzi mi do głowy, że w Barcelonie chciałabym zostać już na zawsze. Bez problemu odnajdujemy się w tym oszałamiającym, pełnym przepychu gastronomicznym królestwie. Zaopatrzeni w zdrowe śniadanie wyruszamy w dalszą drogę, by przez następnych kilka godzin podążać śladami Gaudiego. Mijamy znany nam już Plaça Catalunya i kierujemy się na północ wzdłuż Passeig de Gracia. Naszą uwagę przykuwa najpierw rząd domów przypominających bajkową scenografię. To Manzana de la Discordia, co przetłumaczyć można jako “kwartał (albo też jabłko) niezgody”. Kompleks składa się z trzech sąsiadujących ze sobą budynków, które zaprojektowali trzej sławni hiszpańscy architekci: Lluís Domènech i Montaner, Josep Puig i Cadafalch oraz Gaudi. Pierwszy z obiektów to Casa Lleó Morera. Obok stoi, wyglądający jak chatka z „Jasia i Małgosi”, Casa Amaller. Co zabawne, ta „piernikowa” budowla powstała na zamówienie człowieka zajmującego się handlem czekoladą. Na końcu znajduje się Casa Batiló. Wyróżnia się charakterystyczną ceramiczną fasadą i balkonami przypominającymi maski, chociaż ja widzę tam raczej trupie czaszki. Kilkadziesiąt metrów od Manzana de la Discordia stoi Casa Mila, nazywana też La Pradera. Wystarczy rzut oka na fantazyjne kształty, kute balkony i brak linii prostych, by rozpoznać rękę Gaudiego. To największy budynek mieszkalny, jaki zaprojektował ten najsłynniejszy hiszpański architekt. Gmach Casa Mila jest częściowo otwarty dla zwiedzających, ale my bez zwłoki ruszamy dalej. Kiedy docieramy przed Sagrada Familia doznajemy lekkiego szoku. Wcześniej sądziliśmy, że pustki na ulicach i zamknięte w większości sklepy, to wynik przypadającego na dziś święta (Boże Ciało). Teraz jednak zmieniamy zdanie. Wygląda na to, że ulice wyludniły się, bo wszyscy przybyli tutaj. Sama nie wiem, co robi większe wrażenie – olbrzymia, niezwykle oryginalna budowla czy otaczająca ją, wijąca się w nieskończoność, gigantyczna kolejka chętnych zobaczyć Sagrada Familia od środka? Na szczęście nie mieliśmy w planach zwiedzania wnętrza. Jakoś udaje nam się przepchnąć przez okalający budynek tłum. Po drugiej stronie ulicy odnajdujemy mały skwer, z którego, jak się szybko przekonujemy, jest najlepszy widok na świątynię. Ciekawe, że nie spotykamy tam prawie nikogo. Kilkadziesiąt kolejnych minut przyglądamy się dziwacznej, otoczonej zewsząd przez dźwigi bryle. Sagrada Familia, której pełna nazwa brzmi Templo Expiatoro de la Sagrada Familia to aktualnie monstrualny plac budowy. Niesamowite, że zaczęto wznosić ją w 1882 roku, a przewidywany czas jej ukończenia to dopiero rok 2041! Gaudi przez większą część swojego życia, aż do śmierci w 1926 roku, zaangażowany był w jej budowę, a mimo to dożył zaledwie chwili, gdy ukończona była tylko jedna fasada. Rozmawiając o tym pstrykamy kilka niedbałych zdjęć i po krótkiej sjeście udajemy się z powrotem w stronę Barri Gòtic.

Widok z MontjuïcWidok z MontjuïcWidok z MontjuïcPort w BarceloniePort

Pozostała część dnia mija nam szybko. Najpierw, chcąc w pełni wykorzystać piękną pogodę, wyruszamy na spotkanie z morzem. Spacerujemy po wybrzeżu, na Platja Barceloneta i Platja Sant Sebastià – miejskich plażach – raczymy się słońcem i piwem, pozwalamy sobie na pierwszą w tym roku morską kąpiel. Następnie wracamy do centrum, by przez kilka godzin całkowicie oddać się poznawaniu kolejnych atrakcji Barri Gòtic. Zwiedzamy katedrę świętej Eulalii i kościół Santa Maria del Mar, odważnie rzucamy się w labirynt uliczek błądzących między urokliwymi barcelońskimi placami: Plaça del Rei, Plaça de Sant Jaume, Plaça Reial oraz Plaça del Pi. Słowem – mnóstwo wrażeń. Po powrocie do hostelu ledwo trzymamy się na nogach. Kładziemy się stosunkowo wcześnie myśląc już o czekającej nas następnego dnia podróży. Przed nami, mimo stosunkowo niedużej odległości do pokonania, prawdziwa autobusowa wyprawa. Wiele godzin jazdy, przesiadki w Huesca i Sabiñánigo, ale najważniejsze, że na końcu tej katorgi czekają na nas Pireneje. Nasza związana z tym radość jest tak samo wielka jak żal z powodu pożegnania z Barceloną. Na szczęście za 10 dni wrócimy jeszcze do stolicy Katalonii. Tym razem nie będziemy nocować w Barri Gòtic, lecz na ulokowanym w odległości około 15 kilometrów od centrum kampingu „3 Estrellas” w Castelldefels. Ta ekonomiczna opcja (niecałe 20 € za dwie osoby i namiot) pozwoli nam nie tylko sporo zaoszczędzić, ale też cieszyć się spokojem i zaskakująco pustą plażą. A do centrum kursować będziemy autobusem (pojedynczy przejazd to wydatek 1,2 €). Zdążymy więc zobaczyć jeszcze niejedno – m.in. przemysłowy port, kompleks olimpijski, Museu Nacional d’Art de Catalunya, twierdzę Castell de Montjuïc – i rozkochać się w Barcelonie znacznie bardziej.

Castell de MontjuïcCastell de MontjuïcCastell de MontjuïcPlaza w CastelldefelsCamping 3Estrellas w CastellsefelsPlaza w Castelldefels
W towarzystwie Barcelonę podziwiała Basia Saternus.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.