Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Kwiecień w kinie: „Tajemnica Filomeny”, „Kobieta w klatce”, „Borgman”, i „Snowpiercer: Arka przyszłości”

Tajemnica Filomeny

Tajemnica FilomenyKolejny oscarowy i kompletnie nieamerykański film, wszak wyprodukowany w kooperacji amerykańsko-francusko-brytyjskiej. O jego europejskości i odrzuceniu hollywoodzkiej maniery świadczy nazwisko reżysera, Anglika, tudzież dwójki wielkich angielskich aktorów, Judi Dench i Steve’a Coogana. Była M z Bondów otrzymała Oscara za rolę pierwszoplanową. Coogan za udział przy scenariuszu. Obie nagrody bardziej niż zasłużenie.

Przekład angielskiego tytułu na plakaty i terminarze kinowe w Polsce razi i nie zachęca. W oryginale to „Philomena”. Spolszczenie imienia i dodanie słowa „tajemnica” jest pretensjonalne. Właśnie zachowanie oryginału wyrażałoby zagadkę, nawet enigmę. A film przecież nie ma nic wspólnego z afektacją, egzaltacją. Rzecz dzieje się za rządów Blaira i pierwsze sceny filmu, gdy poznajemy, a wcześniej przeczytaliśmy tylko drobną notkę na temat fabuły, Philomenę i Martina, sprawiają, że nawet nie podejrzewamy, ale jesteśmy przeświadczeni o związku obu tych postaci. Nie ma wątpliwości, że to główni bohaterowie. Jednak aspekt jest inny. Owa tytułowa tajemnica ma właśnie ich dotyczyć. Inaczej: zostanie rozwiązana w początkach obrazu, zaś fabuła stanie się ciągiem rozwiązywania poplątanych relacji i stosunków matki i syna, które pięćdziesiąt lat wcześniej system fundamentalnie katolickiej Irlandii, jakże bliski obłudnym wiktoriańskim schematom, zawiązał w gordyjski węzeł. W dalszej części będziemy zapewne obserwowali, płakali, smucili się, denerwowali końcową niewiadomą. Radość czy nieszczęście? Będzie zakończenie hollywoodzkie, czy dramat? A może gorzki uśmiech?

Prawie, prawie… Bo stosunki między Philomeną a Martinem mają niemal właśnie taką podstawę. Bo co rusz dochodzi do głosu dramat psychologiczny między nimi. Bo akcja przybiera miejscami pozory omal sensacji. Bo gdybyśmy się jednak trochę zastanowili i mieli w czasie projekcji czas na racjonalne przemyślenie fabuły, to z logicznego punktu widzenia dotarlibyśmy do zakończenia wcześniej niż sam film. Cóż, Martin Sixsmith jest dokładnie taki, jakim przedstawia się go w początkowych minutach. Philomena Lee także. Gra zaś idzie o stawkę ich postaw, zasiedziałych w nich schematach, wrośniętych manierach, fundamentalnych zasadach. Tak, jak następuje zderzenie dwóch światów, tego sprzed 50 lat i tego z XXI wieku, tak dochodzi do konfrontacji obu postaci. Polityka, bo rzecznika w rządzie, dziennikarza, historyka, Martina z konserwatywną katoliczką, uważającą stosunki intymne niemałżeńskie za grzech bez możliwości odkupienia, kobietą o wykształconej postawie nienawiści do własnej seksualności, swojego ciała, o sprowokowanym wiele lat wcześniej poczuciu winy, poddaniu się karze, acz wyrobionym obowiązku przebaczania i nieobwiniania nikogo innego poza samą siebie. W zasadzie film dotyczy przenikania się obu tych postaw, nie tolerancji, ale docieraniu się, czy może prób spędzenia razem choć trochę czasu przy dość obłudnym uznaniu, że potrzeba koegzystencji wynika tylko i wyłącznie z nakazu zawodowego, jeśli chodzi o Martina, oraz szarpnięciu się na coś niebywałego, ostatniego, za wszelką cenę, gdy mówić o Philomenie. Tragedia jest właśnie tutaj. Zawarta w pojedynczych słowach, żachnięciach się, trudnych dialogach, próbach żartów nierozumianych przez ich adresata, smutnych oczach… W końcu w tuleniu. Okazuje się, że finał, który nadchodzi dość wcześnie, ale jest bardzo melancholijnie rozwinięty i trwa, i trwa, to szarzyzna życia, konsekwencja kolejnych zdarzeń, że nie mogło być inaczej, choć… daje zaskoczenie. Nie, nie publiczności, lecz przede wszystkim Philomenie, która najbardziej sobie na to zasłużyła. W czym owa zasługa? W ogromnej krzywdzie oczywiście. Krzywdzie sprawionej przez konserwatywne obyczaje, ortodoksyjną mentalność, potworny autokratyzm, nienawiść. Cóż, religię i kościół katolicki…

Kobieta w klatce

Kobieta w klatceFilm duński, choć w kooperacji niemiecko-szwedzkiej. W każdym razie skandynawski i północny. Zatem ciemny, błotnisty, mglisty, wietrzny. Bez uśmiechu. Wrzynający się w mroki duszy człowieczej. Podróż w głąb tego, co nie jest nami, ale odkryte może tylko przerazić. Gdzieś tam pobrzmiewa tymi okropnościami jak w kryminałach Krajewskiego. Nieznośnie burzy mit dokładnego, bezstresowego, acz zimnego społeczeństwa skandynawskiego. Takiego „Ordnung muss sein”, tyle że jeszcze dalej na północ i z męką odgrzebywania tego, co leży pod pokładami porządku i socjalnego „wszystko w porządku”, tudzież „jesteśmy zadowoleni”. Film mniej społeczny, mniej obyczajowy niż ekranizacje prozy Mankella. Ma to złą i dobrą stronę. Złą, bo jakby mniej w nim człowieka, spierania się z samym sobą, walki o własną duszę i prób naprawiania relacji z innymi, co takie charakterystyczne u inspektora Wallandera. Dobrą, bo to soczysty kryminał. W „Kobiecie w klatce” reżyser się jedynie po tej obyczajowości przesuwa. Bo ona istnieje. I miejscami wręcz drastycznie. Odtwórca głównej roli Nikolaj Lie Kaas nie dość, że jest brzydko-przystojny, gdzie w samym wyglądzie wyraża się smutek, nienawiść do świata, pogarda do innych, to na dodatek początek fabuły przygniata go ogromnym emocjonalno-zawodowym krachem, co daje poruszanie się w traumie przez dalszy ciąg akcji. Potem pojawiają się retrospekcje rodzinne. Robią wrażenie. Jedna sekwencja, jedna rozmowa telefoniczna a widzowi już dość. Rola Carla Mørcka jest bardzo dobra. Trzyma linię, świetny schemat do końca. Być może jest najlepszym z policjantów dotychczas odgrywanych w adaptacjach skandynawskich kryminałów. Wyłączając oczywiście Kennetha Branagha. Ale ich aktorstwo jest nieporównywalne. Wspaniałą paralelą jest swoiste przeniesienie wszystkiego, co spotyka Mørcka na sprawę, której się dotyka. Dzięki temu film oglądamy jakby w dwóch przenikających się wymiarach. Do tego należy dodać zabiegi igrania z czasem, który biegnie inaczej, ale tym bardziej interesująco dla widza. Jeżeli taki schemat mamy w książce, to zostało to zaadaptowane w sposób doskonały. Tajemnica sprzed lat. Wina, którą obarcza się dziecko. Szukanie zemsty przez lata. Zemsty, która z pewnością ma swoje argumenty. Straszne. Refleksji, przemyśleń o winie i o zemście zatem mnóstwo. Ale, ale! Jest Assad. Partner Mørcka, grany przez Faresa Faresa. To on w pewnym momencie przykuwa uwagę. Daje coś niewypowiedzianego. Delikatny, tolerancyjny, wyrozumiały. Taki, jaką chyba Dania chciałaby być. Nie można dostrzec ironii dotykającej spraw chłodnego skandynawskiego społeczeństwa i stosunku do imigrantów, tudzież tego, co wnoszą mieszkańcy Południa do północnych krain… Film na swój sposób wybitny, jeśli przestaniemy dostrzegać w nim tylko kryminał, a zbudujemy sobie na podstawie obrazów pewną historię i człowieczeństwa, i społeczeństwa, i państwa.

Borgman

BorgmanZ jednej strony dobrze byłoby znać baśnie, bajki, mity i legendy stron niderlandzkich, czy w szczególe flamandzkich, fryzyjskich, limburgijskich. Z drugiej aż prosi się o porównanie do „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa. Tak czy inaczej satysfakcja murowana. Film niezwykły. Od zabawy, przez straszne baśnie na dobranoc, rozmowy o Dobru i Złu w kontekście Jezusa i Szatana, aż po kryminał społeczny rodem z „Mechanicznej pomarańczy” Burgessa. Cóż, wszem wobec wiadomo, że pod ziemią niderlandzką, w lasach, nieopodal jednak miast, od niepamiętnych czasów mieszkają złośliwe skrzaty, które sikając nocą do mleka, powodują, że kwaśnieje. Stąd nie wolno zostawiać pojemników z mlekiem w otwartych pomieszczeniach. Od złośliwości do zła droga jest krótka, więc widzimy jak miejscowa ludność (i tu piękna tego metafora: trzech osobników w tym pastor ze strzelbą) bierze w swoje ręce wypędzenie zła z okolic. Widz jest zbity z tropu, bo ze swojego mieszkania ucieka postać podobna do Jezusa. Chudy, długowłosy i brodaty. Aczkolwiek bardzo współczesny. Tym bardziej, że posługuje się komórką. Owa pewność i zbijanie z tropu to podstawa fabuły. Co rusz jest się przekonanym, że to baśń na dzisiejsze czasy, rozprawka filozoficzno-religijna, bądź thriller jak z Borgessa na walkę z kapitalizmem, konsumpcjonizmem, obłudą i globalizmem, tudzież masakra rodem z braci Coenów czy Tarantino, gdzie wiemy, że to tylko na niby. A zatem przekonanie, a za kilka minut zbicie z pantałyku. I tak w kółko aż do końca. A w głowie ciągle kołacze się motto z początku filmu. Warto je zapamiętać. Ono pewne sprawy może nie tłumaczy, ale z pewnością ułatwia. Wisi nad nami coś biblijnego? Film nie nudzi. Jednak nie trzyma też w napięciu. Po prostu interesuje. Jego zmienność i zaskakiwanie są niedościgłymi atutami. Żonglowanie fantastyką, baśniowością, filozofią, sensacyjnym realizmem aż do bólu i czarnym humorem powodują u widza zainteresowanie, jakie występuje u każdego dziecka podczas spektaklu cyrkowego. Za kalejdoskopem sekwencji nadążają, a nawet prześcigają je aktorzy. W zasadzie zmienia się tylko Camiel Borgman, bo i z imienia i nazwiska, i z wyglądu fizycznego, i z zachowania. Jest w tym jednocześnie i chrystusowy, i szatański, i jakiś mocno władczy, czarodziejski. Widać jego moc, władzę, szefowanie. Nie tylko swoimi współpracownikami, czy raczej podwładnymi (elfami jak u św. Mikołaja? Behemeotem, Korowiowem, Asasellem, Hellą jak u Wolanda? Apostołami jak u Jezusa? „Żołnierzami” jak w mafijnej strukturze?), ale przede wszystkim zwykłymi mieszczanami. Od dorosłych po dzieci. A każde z nich potraktowane jest inaczej. Bo w planie Borgmana ma odgrywać swoją odpowiednią, stosowną rolę. Rolę, której odegraniu nie zapobiegnie nic i nikt. Można się zastanowić, czy zwykłymi, czy sobie przypadkiem czymś nie zasłużyli? Czy plaga Borgmana, a może jego świętość – nieświętość, pogańska kara nie spadła na wybrańców?

Snowpiercer: Arka przyszłości

Snowpiercer: Arka przyszłościOkazuje się, że Joon-ho Bong jest znanym reżyserem. W zasadzie tworzy filmy od kilkunastu lat. Jego „Zagadka zbrodni” została nagrodzona w San Sebastian, „Matka” była nominowana do nagrody FINDIE w Santa Monica, zaś „The Host: Potwór” zdobył ogromną popularność kinową. A było to wszystko już ładne lata temu. Reżyser zatem nie jest znikąd, ale polskiej publiczności jego twórczość jakoś chyba umykała. Film wpisuje się w nurt kina katastroficznego, science-fiction, fantasy, czy jakkolwiek je nazwać, w każdym razie opowiadającego o Ziemi przyszłości, po katastrofie ekologicznej, rozprawiającego jak wyglądać miałaby, czy raczej odrodzić się, cywilizacja ludzka po zniszczeniu planety przez globalne ocieplenie, kolejne zlodowacenie, bądź w wyniku działalności sił kosmicznych. Rozprawianie o tym jest zrozumiałe, nurtuje to, martwi ludzkość od lat, jest wdzięcznym przez to tematem filmowym i literackim. Trochę ten nurt przejął pałeczkę po filmach opowiadających o katastrofie nuklearnej (pokłosie Zimnej Wojny), ataku obcych, wirusów (tajemnicze eksperymenty wielkich tego świata). Pewnie coś będzie następne… Tematy same się pojawią. W każdym razie ani najbardziej znany „Pojutrze”, ani „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”, „Dzień zagłady”, „Arktyczny podmuch”, „Armageddon”, „Jądro ziemi” nie umywają się do „Snowpiercer”. Nie ten kaliber, nie ten artyzm, nie te refleksje, analizy, podteksty. Najbliższym filmem jest chyba tutaj „Melancholia”, ale… Porównanie dotyczy raczej tylko kwestii sztuki.

Otóż właśnie. W filmie Joon-ho jest sztuka mimo tego, że wpisany jest bardzo w konwencję popkulturową. Z jakiego dziwnego powodu Azjaci potrafią tak kręcić filmy gatunków popularnych, że przemycają w nich coś o wiele więcej niż tylko prostotę stosownego gatunku. „Snowpiercer” dzieje się w bardzo niedalekiej przyszłości. Bohaterami są ludzie, którzy doskonale pamiętają obecne czasy. Aczkolwiek od kilkunastu lat żyją w warunkach zgoła odmiennych, ekstremalnych. Owym ekstremum jest pociąg, którego historia zostanie w trakcie fabuły wyjaśniona bardzo dokładnie, tak jak i jego twórcy. Tenże pociąg to oczywiście metafora Arki Przymierza. I nie jest to metafora zbyt wymagająca. Jasna, przejrzysta i na dodatek już w tytule wyjaśniona. Pierwsza zaś część tytułu tłumaczy z kolei w jakich warunkach klimatycznych rzecz się dzieje. Przy tym więc się nie zatrzymujmy. Oprócz odniesień katastroficzno-ekologiczno-biblijno-mitologicznych mamy coś o wiele ważniejszego. Mianowicie rozprawkę o polityce i rodzeniu się cywilizacji w ogóle. Reżyser opowiadając historię garstki, choć dość sporej, co się okaże w trakcie filmu, ludzi, historię krwawą, smutną, tragiczną, z głodem, brudem, śmiercią, karami, zbrodniami, rewolucją, buntami, opowiada równocześnie jakie mechanizmy tworzą każdą cywilizację, jak rodzi się polityka, na jakie ustępstwa, układy idą władcy, skąd się biorą, jak „wychowuje” się społeczeństwo, poddanych, potem być może wyborców. W pewnym sensie jest to epos filozoficzny o manus manum lavat (ręka rękę myje) w skali ogromnej. Majstersztyk polega na tym, że nawet nie dostrzegamy tej historii, bo akcja toczy się niezwykle szybko. Jesteśmy wciągnięci w opowieść sprawną, energiczną, wpisaną w duchotę klaustrofobii, z nieźle narysowanymi postaciami, pięknymi obrazami miejscami bardzo przypominającymi zdjęcia z filmów Tarantino. Przypomina się na ekranie John Hurt. Jest wspaniale ucharakteryzowany. A monolog Eda Harrisa to majstersztyk. Polscy spin doktorzy niech się uczą! Cóż, nie brońmy się rękoma i nogami przed kinem azjatyckim. Często warto…

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.