Recenzje > O filmach piórem bibliofila

Lipiec w kinie: „Wichry Kołymy”, „Blue ruin” i „Mandarynki”

Wichry Kołymy

Wichry KołymyZrobiłem to, do czego nigdy nikogo nie namawiam. Mianowicie, obejrzałem „Wichry Kołymy” nie przeczytawszy wprzódy „Stromej ściany”. Film z 2009 roku (premiera polska rok później) jest albo na motywach wspomnień z obozu Kołymy, albo adaptacją książki „Stroma ściana” Eugenii Ginzburg. Nie dowiem się tego, dopóki nie przeczytam. Sześćset stronicowe świadectwo kołymskie stoi na półce i czeka na swoją kolej. Tuż obok „Opowiadań kołymskich” Warłama Szałamowa. Tuż obok moich myśli zajmujących się innym świadectwem obozowym, czyli „Książki o Kołymie” Anatola Krakowieckiego. Myśli o tym, gdzie ją dostać. Ale czytam jakiś wstęp do tych wielkich wspomnień, „Żonę enkawudzisty” Agnessy Mironowej. Co mogę zrobić dzisiaj? Jedynie porównać słowa Mironowej do „Wichrów Kołymy”. Obiecuję, że nadrobię jak najszybciej.

Filmowa Żenia ma piękne, wiecznie zdziwione niebieskie oczęta. Oprócz zdziwienia jest w nich taka infantylna pewność siebie. I poczucie, że ich właścicielka robi to, co zawsze chciała. Że jest z tego zadowolona i więcej niczego nie chce w życiu. Profesor na uniwersytecie w Kazaniu. Wykłada literaturę rosyjską. Pisze artykuły do partyjnej (jakże by inaczej) prasy. Jest zatem pracownikiem akademickim, działaczką partyjną. Bez dylematów i problemów, ponieważ spełnia postawione przed nią wymagania i cele. Chyba nie bardzo wychodzi poza wkłady uniwersyteckie i indoktrynację prasową. Bez szemrania odczytuje apel stalinowski w jakimś sowchozie. Ona, profesor, uznaje, że jest to rzecz normalna i należy do jej obowiązków. Nie dostrzega niczego na zewnątrz. Wieczorami zajmuje ją dwójka dzieci. Bezpieczeństwo zawodowe, społeczne, rodzinne, finansowe i mieszkaniowe zapewnia jej partia, zawód i mąż, który jest dość wysokim urzędnikiem partyjnym. Tego ostatniego możemy się jedynie domyślać. Choć nie jest ważne, w jakich strukturach pełni swoje obowiązki. Rysa na stalinowskim szkle pojawia się wraz z wizytą znajomej, która prosi jej męża za pośrednictwem Żeni o pomoc w sprawie aresztowanego męża. Postawa Ginzburg jest pełna niezrozumienia i zaskoczenia. Jest podstawą do zajęcia stanowiska obok męża, który znając konsekwencje bliskich stosunków z tymi, którzy stracili uznanie będących u władzy, wije się, żeby odmówić. Wije się, żeby ocalić rodzinę. Aczkolwiek Ginzburg, gdyby była sama, bez męża, z pewnością pomogłaby. To jej infantylność i wiara. Ona chyba nawet nie przypuszcza, że za chwilę wybuchnie Wielki Terror, czystki w partii, strukturach wojskowych i NKWD, akademickich, które będą towarzyszyły Krajowi Rad i Żeni aż do jej rehabilitacji. W zasadzie tylko dwie sceny, krótkie, ale jakże znaczące, mówią o wszystkim. Więcej od reżysera nie potrzebujemy. Wizyta znajomej w mieszkaniu Giznburgów i propozycja Żeni, że odda swoje futro, oraz pojawienie się tejże znajomej w trakcie przesłuchania Eugenii. To jest kwintesencja metod NKWD, Wielkiego Terroru, stosunków międzyludzkich w Sowieckiej Rosji, beznadziei, bezradności, bycia na łasce, tragiczności ofiary i dramatu, który dopiero się zaczyna, bo może zakończyć się albo rozstrzelaniem, albo wieloletnim obozem pracy na Kołymie. Wiemy, że Ginzburg trafia na Kołymę. Reżyser epatuje czytelnika znakomicie smutnymi scenami. Najpierw z więzienia, potem z wagonów, w końcu w pieszej wędrówce do obozu i w samym obozie, co jest w zasadzie oddzielnym filmem. Z każdego miejsca, gdzie akurat znajduje się Żenia, reżyser z ogromną umiejętnością wydobywa szczegóły. Gest, spojrzenie, parę słów, szaleństwo materializujących się myśli. Choćby wtedy, gdy Ginzburg widzi swojego syna. Syna, którego już nigdy nie ujrzy. Tak, zdecydowanie, film bardziej opiera się na zmianach w twarzach bohaterów niż dialogach. Proszę zauważyć, jaką przerażającą i z jakimi konsekwencjami jest scena milcząca, gdy podczas wyrębu lasu do kobiet podchodzi miejscowy z jedzeniem, proponując je za seks. Straszliwe. Lecz to niejedna. Dlaczego tak jest? Domyślam się, że jest to udowodnienie widzowi, że tam na Kołymie nie słowa odgrywały jakąkolwiek rolę, ale gwałt, razy. Albo spojrzenie pełne współczucia. Albo nocne przytulenie współwięźniarki na jednej pryczy.

To europejska produkcja. Może nieco teatralna. Bez rozmachu. Bez zadęcia, co najważniejsze, jak wiele ostatnich polskich patriotycznych produkcji. Aktorstwo wyjątkowe. Agata Buzek najwyższych not! Kapitalne krajobrazy, scenografie, kostiumy i make-up aktorek, które zrezygnowały z własnego gwiazdorskiego image na rzecz realizmu.

Błękitny wrak (Blue ruin)

Blue ruin„Blue ruin”, „Błękitny wrak” (pewnie pod takim tytułem pójdzie w Polsce; a tytuł taki jest znaczący bardzo) to film dwóch kroków. Kroków, które reżyser, scenarzysta, aktorzy i widzowie przemierzają między właśnie obrazem ambitnym, z pewną głębią psychologiczną, społeczną, a mrocznym, wciągającym, krwawym thrillerem. Krok można zrobić i w jedną, i w drugą stronę. Jeżeli przyrównany film do sensacyjnego kina europejskich fal, gdzie thriller zawsze musi mieć podbudowę emocjonalną, gdzie zbrodnia jest jedynie wykrętem reżyserskim, którym łatwiej odkryć duszę ludzką i powikłane relacje społeczne, to zrobimy krok do przodu i odsuniemy się od zwykłych amerykańskich thrillerów i znajdziemy w kręgu francuskich, skandynawskich obrazów. Jeśli zaś znajdziemy u Saulniera ironię, mrugnięcie okiem do widza, to tenże krok skierujemy w stronę Coenów i Tarantino, nie opuszczając Stanów Zjednoczonych Ameryki. To tak jakby w czasie seansu „Blue ruin” przywiązać swoją uwagę do jednej z dwóch scen: Albo Dwighta Evansa patrzącego na lecący pasażerski samolot odrzutowy, zostawiający białą smugę na błękitnym niebie, co według mnie symbolizuje rozdarcie bohatera, który w tym momencie jeszcze nie wie, czy ma odejść, porzucić postanowienie, wyjechać, zapomnieć, czy też pójść drogą, której koniec jest przewidywalny. Albo do sceny z sikającą z rany w głowie krwią, przypominającą krwawe żarty właśnie Coenów, choćby z genialnego „Fargo”. One mogą film zaszufladkować i w jakiś sposób ukierunkować odbiór widza. Proszę, zatem na nie uważać. Choć nie tylko na nie. Takich scen obijających się to zabawę, to o powagę, jest kilka. Jednak te są sztandarowe. Być może, dlatego że nie dość, iż zmieniają narrację filmu, to chyba najbardziej żonglują recepcją publiczności.

Dużo w filmie jest owego blue. Czasami jest bardzo błękitny, jak tło samolotu, innym razem bardzo gray, tak bardzo, że przygnębia i rozdziera duszę. A także bywa ponury i okrutny, granatowo zbrodniczy, bez prawa łaski. Błękitnym wrakiem jest samochód bohatera. Tyle że spokojny błękit jest zabłocony wspomnieniami, w kurzu okrutnych emocji, podziurawiony kulami przeszłości. To dom Dwighta. Pełen wspomnień, emocji, śladów po kulach. Z jednej strony Dwight porzucił wszystko, bo nie zbliża się do niczego i nikogo, z drugiej pieści starego Pontiaca jak artysta zemsty swoją zbrodnię. Błękitnym wrakiem jest sam Dwight. Spokojny, niewadzący nikomu, nieszkodzący, unikający i ludzi, i kłopotów. Tak jak i z Pontiakiem, z Dwightem jest sprawa podobna. Przymiotnik daje obraz łagodności, rzeczownik to złom emocjonalny, rozbita dawno temu dusza.

Mandarynki

MandarynkiDwie nagrody Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Film wyświetlany w ramach Sieci Kin Studyjnych i Lokalnych. Produkcja gruzińsko-estońska. Dlatego też temat Gruzji i Estończyków jest w tym obrazie najważniejszy, aczkolwiek nie jedyny. Ostatnimi czasy filmów o podobnej tematyce ten mniej główny europejski nurt nakręcił kilka. Na przykład „Ziemię niczyją”. Konflikt narodowościowy, oczywiście i religijny, na tle krwawej wojny, fundamentalizmu, utraty człowieczeństwa i w końcu jego przywrócenia za sprawą czegoś w rodzaju katharsis, moralnego odrodzenia. Domyślacie się Państwo, że rzecz w wojnie abchasko-gruzińskiej. W cieniu Rosja za sprawą obywateli rosyjskich narodowości wszelakiej (tutaj mamy Czeczena, obecnie w konflikcie ukraińskim, czyli krymskim i donbaskim mamy Kozaków), którzy biorą udział w konfliktach jak swoista rosyjska legia (nie-) cudzoziemska na prawach najemników, co podkreślone jest w filmie, albo, co wiemy, obserwując teraźniejszość polityczną, na zasadzie wspólnej idei, poczucia braterstwa, wspólnoty, dziwnie rozumianej odpowiedzialności.

Urushadze, mam takie nieodparte wrażenie, najbardziej pochyla się nad losem mniejszości narodowych. Być może to trauma po tragediach, jakie urządzano w Rosji Sowieckiej, gdy przesiedlano, wyrzynano i zagładzano całe narody. I znowu dygresja: obecna postawa Tatarów Krymskich. Opustoszała po lokalnych rzeziach, czy tylko ich zapowiedziach, wieś mniejszości estońskiej. Co najmniej trzypokoleniowa. Na tym cmentarzu dwóch mężczyzn, którzy na pozór specjalnie nie przejmują się niebezpieczeństwem. Tylko pozornie i wówczas, gdy reżyser nam ich przedstawia. Młodszy zrywa mandarynki w swoim sadzie. Martwi się nie pieniędzmi, zarobkiem, ale że najzwyczajniej w świecie owoce mogą się zmarnować. Próbuje zorganizować pomoc wojska przy zbiorze. To go zajmuje. Drugi, starszy, nestor jest tajemniczy. Siwy, z takową brodą, dość postawny, jawi się nam jako miejscowy filozof, przynajmniej wioskowy społeczny sędzia, lokalny nienominowany, lecz moralnie usankcjonowany przywódca. Jego spotykamy w warsztacie zajętego pracą stolarską. Wykonuje skrzynki na mandarynki. Nie podnieca się, nie denerwuje. Nie ma problemu ze zrobieniem tylu i tylu skrzynek. Widać, że cechuje go dystans do świata, do siebie, poniekąd także do wojny. Proszę zwrócić uwagę na różnice i ich powody, które są charakterystyczne dla obu bohaterów. Różnice w stosunku do wsi, własnej narodowości, kraju, w którym się mieszka, żyje. Obie postawy są doskonale zrozumiałe, ważne i znakomicie uzasadnione przez twórców filmu. Obie na swój sposób biorą w łeb albo zostają nagrodzone. Tego nie da się roztrząsnąć.

To cechy Margusa i Ivo jako osobnych ludzi, czy cechy przypisane mniejszości? Co kazało im zadziałać tak, a nie inaczej, że konflikt zbrojny wnieśli do swojego domu (to jest pewna zamierzona przeze mnie niekonsekwencja – pisanie o jednym ich wspólnym domu). Jeżeli dramat istniał, to od tego momentu zaczyna się tragedia. Ale, ale! Wzbudzająca w widzach mniej lub bardziej gorzki uśmiech. Tak, dzięki takim zabiegom film nie wydaje się naciągany, czy wygładzany. Obserwujemy, podany na tacy, konflikt tak bardzo lokalny, jak kłótnie rodzinne, jak spory między żoną i mężem, jak nieprzyjaźń sąsiadów na tym samym piętrze, jak obrzucanie się złymi spojrzeniami przez duchownych różnych wyznań wychodzących ze swoich świątyń zbudowanych na tej samej ulicy naprzeciwko siebie, które mogą w każdej chwili zamienić się w przemoc domową, straszliwe zbrodnie wynikające z fundamentalizmu. W tejże chwili na ekranie niepodzielnie już rządzi Ivo. Starzec, który wie wszystko, kłócących traktuje nieco jak dzieci, z pobłażaniem, ale gotowy w każdej chwili skarcić a być może nawet użyć pasa. Być może tak charakterystyczna postać ma jakieś odzwierciedlenie w baśniach regionu kaukaskiego. Postać moralnego nauczyciela, rozjemcy, jakby namaszczonego, bardziej sakralnego. Czyżby zajmowanie się stolarką i siwa broda czegoś nie sugerują? Jak i jedna z ostatnich scen mówiąca o synu?

Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.