Felietony > Zdaniem Siwmira

Traktat o tolerancji

SiwmirStałam w drzwiach, wstrząśnięta, zmieszana i niepewna. A jeszcze nic nie wypiłam. Zostałam zaproszona na towarzyskiego brydża. Internet to dobra rzecz, możesz prowadzić jakie chcesz dyskusje i nie przeszkadza ci czyjś wygląd, szklisty wzrok, ani nie rozprasza cię jego mowa ciała. Nie musisz zastanawiać się czy „tak” oznacza potwierdzenie, czy jest zawoalowaną formą pokazania środkowego palca. Przyjmujesz po prostu korzystniejszą dla siebie wersję. Ale przychodzą takie chwile, w których zdarza się konfrontacja rzeczywistości z twoimi pobożnymi życzeniami. Moje własne pobożne życzenia właśnie przed chwilą zaskowyczały w popłochu i wycofały się na z góry upatrzone pozycje, zostawiając mnie z wyrazem twarzy rozdyźdanego ślimaka. Usłyszałam ciche plaśnięcie – to IQ przemieściło się z okolic międzyusznych na jedną z drepczących nóg. Powodem było duże, zielone COŚ, falujące naprzeciwko mnie i trzymające jedną mackę na klamce, drugą przy ustach.

Jesteś tolerancyjna? – padło pytanie.

Ja też o mało nie padłam. Jak można zadawać takie trudne filozoficzne łamigłówki nie dość, że znienacka, to jeszcze w sytuacji, kiedy człowiek jest pozbawiony podstawowych narzędzi służących do myślenia?

Czy jestem tolerancyjna? A co, u Boga Ojca, oznacza tolerancja?

W popłochu zaczęłam wertować liczne odciski wiedzy w swoim mózgu. Ilja Lazari-Pawłowska dawno temu opracowała coś, co od biedy można byłoby nazwać definicją tolerancji. Rozbudowaną, ale zawsze. Podobno w obrębie tolerancji istnieją aż trzy zjawiska:

Tolerancja negatywna – oceniamy czyjeś poglądy lub czyny jako niepożądane, lecz nie ingerujemy w nie. Hmm, jakby to przełożyć na plastyczny przykład. O, mam – ktoś pisze bez ładu i składu utwór wierszopodobny, ale nazywa go wierszem. Nie podoba mi się to, jednak zaciskam zęby i nie ingeruję. Niech pisze, skoro ma taką potrzebę.

Tolerancja jako łagodna ingerencja – korygujemy zjawiska niepożądane, ale bez użycia środków przymusu. Trzymając się poprzedniego porównania, będzie to werbalne odganianie się od wszelkich zjawisk na scenie literackiej, które się nam nie podobają, czyli pisanie felietonów, artykułów, esejów czy rozprawek z zaznaczeniem własnego zdania.

Tolerancja pozytywna – akceptacja cudzej odmienności. Poszanowanie ideałów innych ludzi jak gdyby to były swoje własne. Uznanie prawa do uprawiania dowolnej literatury, nie zwracanie uwagi na czyjś kolor skóry, odmienne preferencje seksualne, wiarę etc.

Tylko że... no właśnie... a co jeśli czyjaś wiara każe komuś mnie zabić? A może taki odmieniec jest kanibalem i zgodnie z naturą mnie pożre? Zaraz, zaraz, coś w takim razie jest w tej definicji wadliwe. Odmienność odmiennością, ale ja też chyba mam jakieś prawa? Sięgam szybko po odpowiedniego filozofa. Kant, Nietzsche (oj, co to, to nie!), Wolter... Jest, Petrażycki bodajże, ten wiedział, że w społeczeństwie każdemu prawu podporządkowany jest obowiązek. Jeśli mam prawo do tego, żeby być inny, to mam też obowiązek respektować czyjąś odmienność. Mill: granicą wolności jest wolność drugiego człowieka. Kant chyba jednak najładniej to ujął. „Nie rób drugiemu co tobie niemiłe” – przypomniała mi się stara zasada przedstawiona przez tego wielkiego myśliciela niejako od drugiej strony, w postaci imperatywu - postępuj wedle takich tylko zasad, co do których możesz jednocześnie chcieć, żeby stały się prawem powszechnym. Jeśli kanibal chce, żebym go nie tępiła, to niech, skubany, też weźmie pod uwagę moją od niego odmienność. Uff, ulżyło mi. Perspektywa wylądowania w solidnym kotle jako danie główne nie jest specjalnie atrakcyjna. Przynajmniej z punktu widzenia głównego dania.

Nie ma to jak solidne zaplecze w postaci stojących na straży wybitnych osobistości.

Metodą skojarzeń od razu popłynęłam w kierunku zdarzenia nic wprawdzie nie mającego z tolerancją, ale mocno związanego z osobowością Kanta. Otóż kiedyś przyjaciele zawlekli nieszczęsnego, z lekka podpitego filozofa do domu rozpusty, aby urzędujące tam panie poradziły coś na jego chorobliwą nieśmiałość do kobiet. Wepchnęli go tam, a po jakimś czasie, gdy wyszedł, zapytali jak było.

Wiecie, może nawet przyjemnie, ale ruchy... niegodne filozofa.

Tyle dygresji. Za skojarzenia człowiek nie odpowiada. Tymczasem tu i teraz patrzyły na mnie trzy pary oczu i najwyraźniej czekały aż coś powiem. Najlepiej mądrego. Nie macie pojęcia ile może człowiek spraw przemyśleć w ciągu kilkunastu sekund. Przynajmniej połowa intelektualnego życia przemyka przed oczami.

Zawsze uważałam się za osobę tolerancyjną, powtarzając za Wolterem, że prawa nietolerancji to prawa tygrysie, które są tym straszniejsze, że „tygrysy rozszarpują po to, aby jeść, my zaś wyniszczamy się dla paragrafów”1. Skąd więc ta konsternacja tutaj, w progu domu, do którego zostałam zaproszona? Skąd te wątpliwości, wpijające się we mnie niczym pasek od sandała, lub (wybaczcie) stringi? Wolałam nie dopuszczać do siebie myśli, że może to być efekt niecodziennego, delikatnie mówiąc, wyglądu gospodarzy. Już prędzej stąd, iż jeszcze przed chwilą, wchodząc po schodach na siódme piętro warszawskiego mrówkowca, zostałam wyśmiana przez grupę śmierdzących szczynami blokersów, kapslujących kolejne piwo. Albo dlatego, że kilka dni wcześniej słyszałam w radiu pogląd, że żyjemy w państwie prawa, a tak jawnych kłamstw moja dusza niestety nie trawi. Nie wiem. W każdym razie, kiedy spojrzałam na ubrane na zielono postacie z antenkami przy kapeluszach, łapiącymi zapewne wszystkie zakresy, nie tylko Radio Maryja, adrenalina uderzyła mi do głowy. Obcesowo zaś postawione pytanie próbowało ściągnąć tę adrenalinę z powrotem, przydeptać i kazać myśleć o sobie w kategoriach światłej i dojrzałej umysłowo istoty płci żeńskiej. Znowu zadreptałam w miejscu, chowając do pokrowców oba tasaki naładowane ostrą amunicją. Nie toleruję chamstwa, głupoty, perfidii i fanatyzmu. Nie mogę przejść obojętnie wobec krzywdy innych. Z drugiej strony, boję się przekroczyć próg tego domu, bo nie wiem czy zostanę pożarta z kosteczkami. To co u licha mam odpowiedzieć na pytanie czy jestem tolerancyjna?! Wlepione we mnie oczy nerwowo wyczekiwały odpowiedzi.

- Ekhm... – zaczęłam niewyraźnie, usiłując cały ten gąszcz teoretycznych wiadomości skondensować w jednym, małym obrazku, którego szkic mógłby mnie przedstawić – wychodzimy czasem z tolerancją do kina, na spacer albo robić zdjęcia, ale... kiedy ktoś nas zaatakuje lub wyżywa się na innych, oboje, i ja, i tolerancja solidarnie sięgamy po nunczako – przyznałam desperacko, nie wspominając nic o obawach. Miałam niejasne wrażenie, że po stroju nie należy ludzi oceniać. Nawet po takim stroju.

Ku mojemu zdziwieniu drzwi oraz oczy otworzyły się szerzej, uśmiech rozświetlił korytarz i usłyszałam:

Proszę, wejdźcie.

Z pietrem na ramieniu wskoczyłam na głęboką wodę i... nie przypuszczałam, że będzie to jeden z najprzyjemniejszych wieczorów brydżowych. Spędzony w towarzystwie zielonych ufoludków (a nie, co ja mówię, drag queens2, oczywiście), zostawił po sobie jątrzące uczucie niedosytu intelektualnych dyskusji. Za tydzień rewanż u mnie. Już teraz myślę nad formą odwetowego, ścinającego z nóg powitania. Co powiecie na: czy któryś z was zechce zostać dawcą spermy dla mojego dziecka?

Jan Siwmir
  1. Wolter, Traktat o tolerancji, Warszawa 1956 r.

  2. Drag queen – mężczyzna upodabniający się strojem i makijażem do kobiety, występujący na estradach klubowych. Jego makijaż i strój jest zazwyczaj teatralny, przesadny.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.