Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona piąta

RodosRodos

Pół dnia na plaży w Kamiros bądź antycznym Kameiros. Przez chwilę było cudownie. Nie, nie mam na myśli plaży. Siedzimy przy śniadaniu, ja oglądam mapę wyspy, próbując sobie wyobrazić, w którą stronę pojedziemy, a tu odbywa się uczony spór na temat tego, której nazwy miejscowości powinniśmy używać. A. wygląda trochę szalona, ale nie jest zacietrzewiona, pięknie używa imienia w wołaczu, spokojnie argumentując, dlaczego jedziemy do Kamiros a nie Kameiros. Chyba faktycznie ma rację, bo antyczne Kameiros to stanowisko archeologiczne w trochę innym miejscu. S. nie ustępuje. Ale absolutnie nie władczym tonem. Trochę jakby się zgadzał, jakby wycofywał, ale próbuje bronić bastionu starożytnego greckiego. Mój Boże! Jakże cudownie się tego słucha, tym bardziej, że egzystencjonalnie jest to mi kompletnie obojętne. Ale nie rzecz w tym, że temat rozmowy mnie nie interesuje. Wręcz przeciwnie. Słucham z wielkim zainteresowaniem. Bawię się tą rozmową w myślach. Momentami trochę się zamyślam, bo przypominam sobie tematy porannych rozmów w pracy: kto umarł, co wyrosło na działce, kto wygrał jakiś reality show, co opowiadano w jakimś w ogóle mi nieznanym programie publicystyczno-rozrywkowym, że jakiś interesant był widziany w takim a nie innym miejscu, z taką nie inną osobą. Jakaś klatka, ogrodzenie, płot naszego małego brudnego gospodarstwa. Mówi się tylko o tym, co bezpośrednio dotyczy spraw zawodowych i rodzinnych. Tam, nie biorąc udziału w tych rozmowach, starałem się zamknąć w świecie wykonywanej pracy. Dochodzące z drugiego pokoju głosy przeszkadzały, denerwowały, drażniły. Tutaj także nie uczestniczyłem, ale słuchałem jak interesującej audycji, jak dobrej muzyki. Nawet pozwoliłem sobie na lekkie odprężenie, sadowiąc się wygodniej na krześle. Patrzę, obserwuję.

No to jedziemy. To, że jest to kolejny dzień, świadczy jedynie mniejszy lub większy wiaterek. Bądź jego brak. Poza tym wszystko jest takie samo. Ten sam błękit, ta sama letnia leniwa pustka. Wiedziałem. Wiedziałem, psiakrew, że w końcu, w parę miesięcy od powrotu, właśnie za tym będę tęsknił rozdzierająco. Za upałem i lenistwem. Lenistwem w chodzeniu, patrzeniu. A przyjemność patrzenia jest niewiarygodna. Tak, wiem. Góry, morze i tak dalej. Ale cóż może zastąpić raz granatowy, a raz niebiesko-szary asfalt, na którego horyzoncie widać jak powietrze zwija się harmonijkowo. To właśnie w takie lata, gdy ma się dwadzieścia lat, siada się na krawężniku, rozwalając nogi nie dbając o to, że ktoś może się o nie potknąć. Jedynym problemem są papierosy, których się chce, ale parzą w język i wargi tak, że każde kolejne zaciągnięcie się musi być poprzedzone łykiem wody. A po krótkim czasie wody ma się już dosyć. Sok, jakikolwiek zimny sok, który uleczy rozdęty wodą i dymem żołądek. A co się robi, gdy ma się dwa razy tyle lat? Cóż, jest się tak samo głupim. Może tylko papierosy trochę lepsze. Bo ta sama woda i te same marzenia o soku. S. by mi dał hippisowskie pozy, krawężniki i alienację. O. też byłaby chyba zawiedziona takim przykładem.

Podróż dwoma samochodami wydaje się dosyć długa. Mnóstwo zakrętów, skrzyżowania. I wszędzie niesamowite pustki. Jedziemy w przeciwną stronę do Rodos. Momentami jedziemy wśród wysokich traw przypominających szuwary albo gaje oliwne. Z tymi gajami to taka moja osobista porażka. Dotąd z literatury kojarzyłem, wyobrażałem je sobie, jako coś wzniosłego, delikatnego, owianego tchnieniem bogów. Tam powinna być świeża, soczysta zieleń traw, drzewka rosnąć same, otulone jedynie boskim oddechem. Tam żmije same ustępują ludzkim gołym stopom, a trawa natychmiast się podnosi. Tam słońce nie parzy skóry, a daje jedynie przyjemne ciepło. Tyle moich marzeń, bo mijamy po prostu sady. Wypalona trawa, spod której wygląda szara, zniechęcająca do chodzenia po niej, ziemia. Drzewka nie zapraszają do spacerów między nimi. Jakieś brudne, zakurzone. Takie „a niech sobie rosną…”. Oczami wyobraźni nie mogę dostrzec, żeby rankiem lub wczesnym wieczorem chodzili między nimi sadownicy-ogrodnicy, biorący z miłością w palce tulące się do nich listki, amputujący z bólem serca i duszy uschłe gałązki, zraszający z czułością delikatnym strumieniem wody korony drzewek i ziemię, w której drzemią malutkie korzenie.

Kolejny zakręt i nagle prosty jak strzała asfalt. Jedna, druga restauracja po prawej stronie. Kilkanaście, może kilkadziesiąt metrów za nią morze, które nie ginie w błękitno-lazurowych zaświatach, a mgliście odsłania brzegi Azji. Zaś po lewej osypują się kamienie z górskich zboczy, po paru metrach w górę kończy się asfalt, a zaczynają kamieniste dróżki. Tam nie wjeżdżamy, chociaż kusi tajemnica, bezdroże, góry. Po prawej stronie kamienisty brzeg o szerokości kilku czy kilkunastu metrów. Szosa gdzieniegdzie odgrodzona barierkami. Ale to też jest takie niechlujne, stare, powyginane, szare. Czasami skała prawie dotyka barierki. Można by oprzeć się plecami o skałę, a stopami o barierkę i tak sobie siedzieć godzinami patrząc na morze i niebo. Wysilać wzrok, żeby dojrzeć dalekie jachty, statki rybaków, widnokrąg odsłaniający Anatolię, jeżeli ma ochotę na to pozwolić słońce i wiatr. Można liczyć samochody bawiąc się w zagadki, jakiego koloru czy marki wyjadą zza zakrętu. Można też gapić się na białe, szare i czarne kozy pod drugiej stronie jezdni. Na bogów! Cóż one tam robią? Co tam jedzą? Bo swoje zawadiacko brodate pyski trzymają ciągle przy ziemi. No, nie całkiem ciągle, bo niekiedy podnoszą, żeby rozejrzeć się z taką dziwną miną, mieszaniną roztargnienia i lenistwa. Skubią kamienie? Gdyby chodziły po trawie, to można byłoby tak napisać. Ale tu ani ździebełka. Ejże, to kozuchy-kłamczuchy! Nie zjadłam ani trawy ździebełka, nie wypiłam wody kropelki. Gdyby tak powiedziały wieczorem, gospodarz nie miałby prawa posądzić je o kłamstwo! Tam przecież tylko morze i kamienie. Ojejku, a dalej kozy po drugiej stronie! Niemożliwe, żeby przechodziły przez szosę. Chociaż paradują sobie po kilka sztuk, łańcuchy wiszą im u szyi, ciągną się za ogonami.

Nasyceni krajobrazami, przyczepiamy się do kóz i zaczynamy o nich żartować. Tak, to na pewno te kozy, które mają w zwyczaju żywić się niedopałkami. A petów z pewnością na brzegu i na poboczach pełno, bo miejscowi, jak już zdążyliśmy zauważyć, nie przejmują takimi durnymi wynalazkami jak kosze na śmiecie i popielniczki. Z przejeżdżających samochodów fruną niedopałki jak konfetti ku koziej radości. Taka to koza to absolutne perpetuum mobile. No, bo tak: trzymałbym sobie taką, która żywiłaby się tylko niedopałkami; za zarobione pieniądze ze sprzedaży mleka i sera kupowałbym papierosy. Genialne! Niestety E. kończy zabawę: czy pomyślałeś, jak pachniałoby takie mleko? Cóż, mleko i ser kozi i bez nikotyny nie pachną najprzyjemniej. Poza tym podobno pomidory zawierają coś na podobieństwo nikotyny, a większości, w tym i mnie, bardzo smakują.

Od rana lekkie podniecenie. Zarządzam akcję „urodziny”. Tak, tak, S. ma jubileusz. Rocznicę. Okrągłą inaczej. Wstępujemy do niego z prezentami kupionymi jeszcze w Kętrzynie i wleczonymi samolotem po Europie. Ale dla tej jednej sympatycznej chwili warto. Sam nie wiem, czy większą radość sprawia mi otrzymywanie, czy dawanie prezentów? Być może priorytety, azymuty zmieniają się z wiekiem. A może mam to wyssane, wychowane? Oczywiście później mam okropne wiercenie, poczucie winy, że prezenty kiepskie, niepotrzebne, nietrafione. Z trudem odganiam myśl żeby co jakiś czas nie pytać S. o to, czy jest zadowolony, czy mu się podobają. Przy śniadaniu cała nasza wycieczka jest oficjalnie przez niego proszona na urodzinową kolację. No i się zaczyna! Najpierw droczenie się, kto, co i za ile stawia. To takie fajne gadanie, przekomarzanie się, trochę wtrącanie w słowo, ale jednak utrzymujące pewne zasady. Bardzo przyjemnie się tego słucha. Oczywiście nie zabieram głosu, bo i tak wiem, jak się to wszystko skończy. Sądzę, że wszyscy wiedzą. To chyba do pewnego stopnia rytuał, z realną szansą zmiany. Jednakże tenże realizm jest bardziej magiczny. Zatem tak sobie towarzystwo per vocativus pogadało i gdy skończyło, skierowało się w moim kierunku. Cholera! Faktycznie. Przecież prowadzę! Cóż będzie z tymi potokami retsiny? Ależ ze mnie dziwak! I to nie tylko widać w ich oczach. Gdyby jakiś miejscowy dowiedział się, że nie wypiję ani kieliszka, czy raczej szklaneczki, uznałby mnie za wariata, a co najmniej za chorego. Więc lepiej nie rozgłaszajmy. Tak sobie teraz myślę, że pewnie, gdy będę na Rodos, czy w ogóle w Grecji, po raz któryś z rzędu, a może już za drugim razem, to z pewnością nie będę się uchylał od szklaneczki. Przyznaję się: głupota z mojej strony. Powinienem wówczas skapitulować. Posłuchać S., W., a przede wszystkim A. Nie wiem, czy bardziej strach mnie ogarnął, czy broniłem jakiś dziwnych zasad? W każdym razie uparłem się i powiedziałem, że albo prowadzę i nie piję, albo na odwrót. W., nasz „znikający punkt”, mówi, że dla niego nie ma problemu. Zrobi dwie tury. Najpierw zawiezie wszystkie panie, a potem S. i mnie. Na tym staje.

Ale najpierw plaża. Restauracja, której większa część to tylko wiata bez jakichkolwiek, nawet lekkich, ścianek. Jest bardzo przyjemnie, bo wiatr od morza błąka się pomiędzy stolikami. A., W. i M. są już na piasku, wśród leżaków. My dość statecznie zajmujemy stolik i zamawiamy soki z wyciśniętych owoców. Bez lodu, za to bardzo zimne. Doskonałe. Uśmiechnięty kelner w ukłonach. Znowu mam poczucie europejskości. Szkoda, że to nie miasto. Ale myśl o opalaniu i czytaniu dodaje mi sił.

Restauracja jest na łagodnej skarpie. Z niej prowadzą z dwóch stron kamienne schody o wysokich stopniach na piaszczystą plażę. Nie, nie! Piasek nie jest bielusi i czyściutki. Barwą przypomina te okropne plaże nad Bałtykiem. Prawie ciemnobrązowy, albo szary. Trzeba naprawdę kochać plażę, żeby mieć ochotę usiąść na nim. Mnie ogarnia wstręt na myśl dotknięcia go gołą stopą. Może dlatego jest mnóstwo leżaków. Jeden obok drugiego. Dość czyste. Jeden duży parasol na dwa leżaki. Nie pamiętam, czy gdzieś widać tabliczkę z napisem „sunbed free”. W każdym razie nie przejmujemy się i rozkładamy. W końcu jesteśmy klientami restauracji. Pomiędzy leżakami przemyka cichcem, ale raźno niewysoki boy z tacą. Szalejemy. Bierzemy zimną colę. Dziewczyny taplają się w wodzie. Ja czytam, układając się w taki sposób na leżaku, żeby głowę mieć w cieniu rzucanym przez parasol. No i klęska! Muszę się rozebrać. Bacznie sprawdzam, czy S. śpi. No więc zdejmuję koszulkę. Nie dość tego, że jestem gruby, to jeszcze to ramię ponacinane jak kalendarz Robinsona. O. wynurza się z fal i oczywiście ciekawią ją blizny smutku i szaleństwa. Niestety S. to słyszy i odwraca się ku mnie. Nie pamiętam, jak pyta. W każdym razie jest mi wstyd. Mówię, że bardzo żałuję i coś tam jeszcze. Chyba wyszło to dość mądrze, bo S. nic więcej nie mówi. Przyglądam się bacznie wyrazowi jego twarzy. Nie widać w niej nagany, nawet smutku. Raczej wyrozumiałość i jakaś dziwna tolerancja dla tego, co się zdarzyło. Czuję ogromną ulgę i już więcej absolutnie nie wstydzę się przy nim nosić koszulę z bardzo krótkim rękawem, ani rozebrać. Myślę, że niepotrzebnie stresowałem się przed wyjazdem, rozpakowując i pakując kilkakrotnie koszulki na ramiączkach, właśnie z myślą o tych powycinanych na ramionach pacyfkach, literach… Dla pełnej ulgi zagajam niby żartem, że strasznie jestem gruby i tłusty, ale S. twierdzi, że raczej korpulentny. Oj, jak dobrze, jak normalnie! Z perspektywy kilku miesięcy doceniam to ogromnie i jest mi wstyd, że parę razy się na niego zezłościłem, a nawet żachnąłem. Tak, było tak. Chociażby właśnie wtedy, na leżaku. S. powiedział, żebym nie czytał na słońcu, bo psują się oczy. Naburmuszyłem się strasznie. A przecież miał rację! Powinienem uważać i starać się czytać na takim skwarze jak najmniej. Pomimo cienia i przeciwsłonecznych okularów. Tym bardziej, że miałem przy sobie mp3 i mogłem książkę słuchać. Cóż, jednak nie zdołałem opanować emocji. Ale i tak się świat przede mną otworzył. Cała plaża dla mnie! Uwielbiam to poczucie anonimowości. I oni wszyscy jakoś inaczej patrzą. I miejscowi, i turyści. Na szczęście nie słyszę żadnych polskich rozmów. Ci na leżakach nie wykazują żadnego zainteresowania ani moją sylwetką, ani ramieniem, ani nawet małą srebrną Gwiazdą Dawida na szyi. Nie wlepiają oczu, nie uciekają wzrokiem, gdy się na nich spojrzy. Absolutne beznamiętne mijanie się. Idę sobie swobodnie, brodząc to w piachu, to w wodzie. Długi pas plaży z leżakami, które z daleka wyglądają jakby były żywymi istotami, które wyszły na popas. Ma się wrażenie, że to one żyją, a ludzie są tylko dodatkiem.

Zauważyłem to już wcześniej: słońce nie piecze. Tutaj jest się spoconym. Kosmyki włosów przylepiają się do twarzy. Koszulka ozdobiona ciemnymi plamami już przy śniadaniu. Potem schnie i na powrót staje się wilgotna. I tak na przemian. Kropelki potu ściekają po czole, wpadają do oczu i wtedy mam uczucie, że tracę wzrok. Muszę mrugać, a jak to nie pomaga, to trzeba zdjąć okulary i wycierać i szkła, i oczy. Pot dalej płynie: wokół nosa. Tam często zasycha. Potem wokół dziurek, gdzie skóra jest bardzo delikatna, piecze. Jakby skóra była zdarta, sucha i na dodatek posypana solą. Kiedy smarować kremem? Przecież za chwilę będzie to wszystko mokre od potu. I pot i krem ściekną razem do ust. Pot smakuje przyjemnie, ale z kremem nie za bardzo. Gdy schylam głowę, z włosów pada deszcz potu. Jakbym był tuż po myciu głowy, albo przyszedł spod intensywnego deszczu.

Ale słońce nie piecze. A. ostrzegała jeszcze w mailach, że trzeba zabrać kremy z filtrami. Zawziąłem się i wziąłem taki z najmniejszym filtrem. Posmarowałem się tylko poprzednim razem na plaży. Teraz nie. Nieprawdopodobne uczucie, że nie czuję na skórze promieni słonecznych. Raczej jakbym paradował przez gorącą parę, co daje wrażenie lenistwa, trochę zmęczenia, ale nie jest przecież nieprzyjemne. A co najważniejsze, w nocy nie ma żadnych konsekwencji długiego przebywania na słońcu. Przechodzę najpierw w jedną stronę do miejsca, w którym kończą się leżaki. To już jakby teren kolejnej restauracji, którą widać wśród drzew. Fajnie wygląda. Swojego rodzaju oaza. To po lewej. Po prawej zaś Anatolia. Na stopach mam plażowe łapcie. Prawie ich nie widać, bo całe są w mokrym piachu. Na dobrą sprawę mógłbym je zdjąć, bo dotąd żadnych jeżowców nikt z nas nie napotkał pod stopami. Zawracam. Teraz widoki na odwrót. Mijam nasze leżaki i dochodzę do skupiska małych skałek, o które rozbijają się fale. Tutaj już brudno. A raczej jeszcze brudniej. Siadam na chwilę i gapię się na Turcję, a może to jakieś wyspy? Wokół mnie plastikowe butelki, papiery, części odzieży, opony, wyliniała trawa. Pewien odcinek trzeba po niej iść. Wrażenie kęp trawy wyrastających na bagnach. Albo niezwykle miękkiego dywanu. To, że nie czuję twardego podłoża, jest niesympatyczne. Jakbym przeczuwał, że nagle spośród tej trawy coś wyskoczy i złapie mnie za nogę. Trawa jest całkiem biała (chyba od soli morskiej) albo szara. Kompletnie sucha tam, gdzie nie dopływają fale, albo obrzydliwie mokra przy samej linii morza.

Nie wchodziłem do morza, więc nie muszę brać prysznicu. Wystarczy, że tylko otrzepię stopy z piachu i jestem gotowy. Ale i tak wszędzie skrzypi. Sam widok ziarenek piasku na plecaku czy na koszulce doprowadza mnie do szału. Dlaczego, do diabła, nie ma na Rodos zacienionych szlaków w góry, gdzie wśród jodełek można by popasać z drugim śniadaniem, a po nabraniu sił zdobyć jakąś sympatyczną gołą skałę, z której przez chwilę podziwialibyśmy widoki?

Theologos. Ja wiem, piętnaście, dwadzieścia minut jazdy z hotelu. Może mniej? Pisałem, że jeszcze nie wyrobiłem sobie tutaj poczucia czasu i odległości. Nie bardzo wiem jak jedziemy, ale to niezbyt ważne. W każdym razie jest jakieś skrzyżowanie i suniemy pod górę w kierunku zwartych zabudowań. Nawet wieczorem, a jest już ciemno, widać, że są białe. Auto sunie pod górę, gdzie domy przyklejone są do stoków wzgórza, wznoszone schodkowo. Nagle wjeżdżamy w niezwykle wąskie uliczki, gdzie nawet nissan micra prawie że ociera bocznymi lusterkami o ściany. Niemożliwe, żeby mijały się tu dwa samochody, więc pewnie mamy tu ruch jednokierunkowy, a uliczki okrążają swoiste centrum, żeby jednokierunkowo można było bez problemów wjechać i wyjechać. Nie widzę w ciemności znaków. Może są poziome? Gdy będziemy tu już naszym autem okazuje się, że słusznie przewidywałem.

Rynek, plac? Patio może? Bo sprawia wrażenie dziedzińca, otoczonego z każdej strony ścianami domów, jak pałacowymi krużgankami. Wrażenie takie potęguje oświetlenie. Nie pamiętam, czy na drzewach (pomarańcze? oliwki? figi?) były lampy albo lampiony. Światło białe czy pomarańczowe? A może najzwyczajniej w świecie padało z lamp ulicznych? Siedzimy zatem przy stoliku na środku tego rynku, gdzie rolę ratusza pełni restauracja. Gdyby odrobinkę poszerzyć ten plac i ściągnąć parę sztalug, to mielibyśmy jak nic Place du Tertre. Restauracja, jak ratusz, niedostępna dla turystów. Czy raczej wizyta tam po prostu niepotrzebna. Wydaje się, jakby jej nie było. Jesteśmy w takim błogostanie, że jesteśmy przekonani, iż kelner a potem dania wyczarowują się niedostrzegalnie gdzieś tutaj, może z mroków bocznych uliczek. Próbuję sobie przypomnieć: z jednej uliczki tu wjechaliśmy, w równoległej do niej zaparkowaliśmy. Prostopadle do nich giną w mrokach dwie inne. A więc są cztery. Klasyczny rynek. Prawie, że lokacja na prawie niemieckim.

Chyba tylko dwa, może trzy stoliki wolne. Ale to dla Greków nawet nie wieczór, choć już ciemno. Oni pewnie będą tu zasiadać, gdy my będziemy zbierali się z powrotem.

Szaleństwo czas zacząć! Pełen popis A. i S. A. zamawia chyba wszystko, co według niej jest charakterystyczne dla Rodos i co zarazem powinno nam smakować, albo co koniecznie musimy spróbować. S. z kolei, jako gospodarz, niczemu się nie sprzeciwia, a oponuje tylko wtedy, gdy ktoś napomyka, że może podzielić się kosztami tej uczty.

Pamiętam, że objadam się potwornie, ale po spróbowaniu wszystkiego jeszcze uszczknę tego i owego, co mi najbardziej smakuje. Doceniam teraz klimat. Krótkie spodenki. Bez pasków, guzików, zamków! Można jeść i pić ile wlezie. Najwyżej gumka będzie trochę piła. Jeansy czy jakiekolwiek inne spodnie tego by nie wytrzymały. Dzieci długo nie wytrzymują na krzesłach i hasają w uliczce, która jest najbliżej naszego stolika. Aha, teraz już wiem, że jesteśmy w centralnym miejscu Theologos. Ta uliczka biegnie w dół. Rozwidla się w dwie inne. Jedna biegnie w dół, prawie w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Druga, lekko w górę i chyba zakręca za domami kierunku naszego placu. Zdobywam tę wiedzę, gdy O. w czasie zabawy gubi dwukrotnie bransoletki. Długo, razem z dziećmi, chodzę po tej uliczce, oświetlając ją komórką. Jedną bransoletkę znajduję pod zaparkowanym autem, drugą pod ścianą domu. Ale poszukując schodzimy w dół. Zapędzamy się nawet prawie na parking jakiegoś domu. Wprawdzie ogrodzony, ale brama otwarta. Bransoletka, gdyby się toczyła, mogłaby bez problemów potoczyć się tam, a nawet do skrzyżowania z drogą do hotelu. Więc pochyleni myszkujemy koło bramy, nie zauważając pieska, który wyskakuje w naszym kierunku. Dzieci w nogi, ja ubezpieczam tyły. Pies upodobał sobie M., który zmyka co sił do mamy. I tak dzielimy się stresem. O. z powodu bransoletek, M. z powodu pogoni psa, ja tak ogólnie…

RodosRodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.