Podróże małe i duże > Dziennik podróży – Rodos

Dziennik podróży: Rodos - odsłona piętnasta

Pamiątki z RodosNajprościej byłoby napisać, że Apostolis zawiózł wszystkich na lotnisko, wsiedliśmy do samolotu, lot był spokojny, szczęśliwie wylądowaliśmy w Warszawie i tego samego dnia pociągiem dotarliśmy do Kętrzyna. Po co byłoby jednak wówczas pisać? To przecież nie głupawy artykulik o kimś znanym z tego, że jest znany. Tego dnia, przynajmniej rankiem, każdy krok to nie banał, a każde słowo to nie frazes. Podróż z południa na północ Europy to nie szmirowata telenowela. Gdyby jednak wszystko było takie normalne, prozaiczne, zwyczajne, to nie wydusiłbym z siebie na ten temat słowa. Ale to dla mnie, podobno wrażliwego i delikatnego (a tak o mnie powiedział pewien poeta i eseista), powód do uważnego śledzenia znowu wzburzonej rzeczywistości. Przed kilkunastoma dniami była burza. Ledwie się z niej wykaraskałem. Uspokoiłem. Już nie rzucałem. Emocje unosiły się radością. Odpoczywałem, leżałem, leniłem i wałkoniłem. Sztorm zrywa nas o szóstej i przez pół godziny trzyma w skrajnym napięciu. Trzeba z uwagą Poirota albo Holmesa jeszcze raz rozejrzeć się po pokoju. Schylamy się pod łóżka, za szafki, za lodówkę, za fotel. Otwieramy drzwiczki, szuflady drewnianego wystroju. Jeszcze raz wdychamy duszny, wilgotny zapach starego drzewa. Teraz jakże pustego i nieprzyjaznego. Jeszcze nie opadł kurz po wczorajszym pakowaniu. Wkładam najluźniejsze letnie spodnie. Guzik zapinam nie tak wcale swobodnie. Z odrazą patrzę na bluzę z kapturem, którą muszę wziąć w ręce. Podobno w Warszawie poniżej dwudziestu i leje. Wyobrażam sobie, jak w takim razie w Prusiech Książęcych. Z guzikiem wpinającym się w litry frappe i pinacolady, z obrazem zimnych mgieł północnowschodniej Polski przemieszczam się z wysiłkiem do przedpokoju. Niby wszystko elegancko spakowane, ułożone. Trzeba jednak zajrzeć do starej szafy. Żadnej nadziei na Lwa czy choćby Czarownicę. Ale wieczna zima nie wykluczona. Tak, ten powrót to jak dwa laty zimy bez Bożego Narodzenia. Pobieżnie omiatamy wzrokiem łazienkę. Z torbami i w spodniach z długimi nogawkami czujemy się jak w kożuchach. Gorączka wąskiego korytarza zniechęca. W holu zaś już Reisefieber, travel nerves, travel fever. Inna gorączka. Podróży. Śniadanie jest kompletnie inne. Oczywiście nie z powodu jedzenia, ale atmosfery. Po pierwsze, nie widziałem naszego patio w tych cieniach, w tych promieniach. Nie widziałem Apostolisa, dziewcząt z obsługi tak rano. Wszystko i wszyscy są znakiem odjazdu. Jakimś zielonym światłem. Jakimś „go!”. Śniadanie przechodzi tak, jakby go nie było. Jestem jednocześnie bardzo skoncentrowany na wydarzeniu jakim jest wyjazd, odlot, opuszczenie hotelu i niewiarygodnie rozkojarzony, bo nie pamiętam co jadłem, co było na śniadanie, kto siedział przy naszym stole. Nie wiem kto co do mnie mówił ani co ja mówiłem. Nie pamiętam twarzy, uśmiechów. Może tylko Apostolisa. Ale dopiero przy lotnisku, gdy się z nim żegnaliśmy. A może to była twarz zapamiętana z poprzednich dni? Uśmiechnięta, rozgadana, pogodna, zapraszająca z powrotem za rok, dwa, dziesięć. Nie wiem. Ciągle widzę plecy S. Na pewno tak nie było cały czas, ale jakoś utkwiło mi to w pamięci, że idzie przodem, wyprostowany. Wcale nie z rozmachem. Wcale nie potężnie, dumnie. Nie stawiając głośno kroków. Raczej ukrywając niepewność. Raczej drobiąc jak Poirot Sucheta. Elegancko tak jakby. Mimo wakacyjnej koszuliny. Odrywam się zatem od śniadaniowej ceraty. O. śpiąca. M. z rodzicami jeszcze nie doszedł. Nie ma kto rozlewać soku, herbaty i wydłubywać dziurek w obrusie. O. chyba nie mówi za dużo. Myślę, gdzie by tu jeszcze zapalić? Jakby czekał nas lot przynajmniej dziesięciogodzinny. Czy w ogóle takie są? Myślę o toalecie. Jakbyśmy mieli zaraz jechać kilka godzin autobusem bez przystanków. Chyba nie mogę wracać do pokoju. Zresztą klucze już w recepcji. Pytam Apostolisa, gdzie na tym piętrze jest toaleta. Trzeba zejść schodami. To jest niby parter. Niski parter. Nawet nie wiem czy tam są pokoje. Wchodzę do pomieszczenia przypominającego obszerne toalety w Multikinach. Przyjemny chłód. Chociaż to za dużo powiedziane. Ale w porównaniu do temperatury o parę schodków wyżej to jak najbardziej zasadne. Upajać się jednak nie ma za bardzo czasu. Trzymam rękę na pulsie a wzrok na zegarku. Co chwila też spoglądam na pająki, które zapadły w kątach kabiny w letni sen. Mam nadzieję, że nie są jadowite. Na wszelki wypadek nie opieram się o ścianę. Nie robię gwałtowanych ruchów. Nie chcę powodować żadnych drgań. Czuję się trochę jak Indiana Jones w Komnacie Dusz. Już, koniec. Myję ręce. Trzeba stąd lecieć i stąd odlatywać.

Pamiątki z RodosPamiątki z RodosPamiątki z Rodos

Chyba naszą czwórkę jako pierwszych odstawia Apostolis. Hala odlotów. Czyli coś nowego dla mnie. O wiele okazalsza niż miejsce, w którym się znaleźliśmy dwa tygodnie temu. Klimatyzacja działa na całego. Sprawna, wyraźna informacja. Od razu wiemy, w którą stronę się kierować. Mnóstwo Polaków. Nie sprawia mi to przyjemności. Wręcz przeciwnie. To takie przypieczętowanie tego, że wakacje się skończyły. Polacy się nie uśmiechają. Burczą na siebie nawzajem. Rozglądają się bezradnie dokoła. Klną. Są wściekli. Niektórzy ciągną bagaże po schodach na następne piętro, nie dostrzegając, że to właśnie tutaj jest odprawa. Błogosławiona obecność S. Do siebie mówimy raczej cicho. Żadnego utożsamiania się z rodakami. Niczego nie szukamy. Jesteśmy pewni, zdecydowani, samodzielni. Bagaże oddane. Teraz nie przejmuję się, że mogą zaginąć. Pal je diabli! I tak koniec wakacji. Chociaż szkoda byłoby giftów. Trochę tego w końcu ciągniemy. Wypijamy wodę i soki z butelek. Trzeba je wyrzucić prze wejściem do hali, z której nie ma odwrotu. Witamy w Morii! Tylko do przodu. A raczej do góry.

Pamiątki z RodosPamiątki z RodosPamiątki z Rodos

No, cholera! Przeklęte zdumienie prowincjusza! Jak może być inaczej, jeżeli w dorosłym życiu to dopiero moje trzecie lotnisko, a drugie zagraniczne. Ależ ci Grecy zmajstrowali sobie fajne miejsce! Absolutne La Defence. Tak samo nowoczesne się wydaje w oczach biednego Polaczka, czyli mnie. Na E., w końcu Paryżankę, czy O., od dzieciństwa przyzwyczajoną do luksusów, to nie działa. Beton, stal i szkło. W posadzce i ścianach można się przyglądać, choć one akurat szklane nie są. Stoję przy wejściu, przy schodach. Ogarnia mnie szał zadowolenia. Kwintesencja mieszczaństwa. Urok bogactwa, sztucznego koloru, zapachu odświeżaczy. Po lewej mnóstwo drzwi. Jakieś pomieszczenia gospodarcze. Toalety. Dalej zaczyna się nowobogacka dżungla. Po prawej takie oszklone werandy. Coś na kształt ogromnych logii. Po prostu z korytarza wygospodarowana część, oszklona z trzech stron, z tym że dwie to ściany a jedna, najważniejsza, to okno na płytę lotniska. Piękny krajobraz betonowej płyty ze startującymi, lądującymi, kołującymi i odpoczywającymi samolotami. A tuż za nimi morze. Dwa kroki i brzeg. Pilot w ramach postoju na przesiadce mógłby zeskoczyć z kabiny, podejść owe kilka kroków i nad błękitnym brzegiem rozpiąć rozporek w wiadomym celu a następnie w spokoju zapalić papieroska. Nasza weranda to oczywiście poczekalnia. Rzędy średnio wygodnych krzesełek. Za moment to wszystko się zapełnia, zatłacza, zapaca. Przybywają także A., W. i M. Pamiętam, że M. czymś się bawi. Samochodzik? W końcu O. ma towarzysza. Mają mnóstwo miejsca. Wiadomo, że w pustej hali byłoby nieciekawie. Teraz pełno ludzi, drobnych bagaży. Trawa, sawanna, Gran Chaco rąk, nóg, plecaczków, reklamówek. Tor przeszkód jakby zbudowany do wyścigu kapsli. Dzieci zatem szaleją pośród tego. A my, dorośli, siedzimy i to sobie leniwie obserwujemy. Widzimy jak przewalają się fale. Najpierw uspokojenie przychodzących pasażerów. Odpoczynek po odprawie bagaży. Rozglądają się. Podnoszą się powoli. Podchodzą do widokowej ściany. Potem zawracają i stają na środku hali. Niepewne, ale niby takie nic, kroki to w jedną, to w drugą stroną. Jakby nieśmiało do toalety. Żeby nikt nie zauważył. To mężczyźni. Kobiety są bardziej zdecydowane. Wstają jednym ruchem. Zamaszyście, żwawo. I prosto w wiadome miejsce. Ale i ci, i te chyba coś tam kombinują przy fizjologii, bo po wyjściu idą w głąb hali. Idę i ja. Ale to już jest kolejna fala. Kolejna scena. Kolejna sekwencja. Kolejny odcinek. Bo okazuje się, że nasz lot jest opóźniony. Nie wiem, kto pierwszy to odkrył, kto pierwszy to powiedział, ale samolot do Warszawy leci skądś tam, chyba z Grecji kontynentalnej, na Rodos jest po drodze, zabiera pasażerów i leci dalej. Cholera jasna! Toć Rodos to jedynie przystanek. Sprawia się komplikuje. Rzecz jasna dla mnie. Na pewno będzie jakaś usterka. Na pewno zabraknie paliwa. Na pewno nie przyleci. A jak przyleci, to będzie niesprawny i będziemy koczować na lotnisku dni i nocy z siedem, albo i staro angielskich czterdzieści, tudzież czterdzieści i cztery, czyli w nieskończoność i jeszcze trochę. Ludzie się ożywiają. Byli już rozparci na krzesełkach. Głowy jednych na ramionach drugich. Ręce na boki. Plamy potowe pod pachami już wysychają. Koszule przesiąkają zapachami klimatyzacji. Jest dobrze, jednak już nie leniwie. Podnoszą się i podchodzą do telewizorka u sufitu. Większość to krótkowidze. Szczęściarze widzą tekst z krzesełek. Nie pamiętam, czy czekamy aż pojawi się pełna informacja o locie, czy tylko jego godzina. Nieważne, bo i tak nie ma i nie ma.

Pamiątki z RodosPamiątki z Rodos

No więc ciągniemy w głąb Morii. Po prawej bez zmian. W zasadzie to nie ma o czym pisać. Po prostu jak wspomnienia Iwaszkiewicza z Włoch, o których w Polityce Stomma pisał, że to turystyczno-widokówkowe banały. Niech będą i banały. Czyli bezmian po prawej. Weranda za werandą. Tu mniej, tam więcej ludzi. Czyli jakieś samoloty jeszcze będą. Chociaż jakaś dobra wiadomość: lotnisko funkcjonuje, my nie jesteśmy jedyni. Po lewej za to sama radość! Kończą się toalety i jest sklep. Ani mały, ani duży. Taka mała tajemnicza wyspa. Taki mały sezamik. Otwiera się, ale sezamków nie dostrzegam. No, no, czyli jednak bardziej Europa niż krainy Sindbada. Ciągle mnie to zadziwia, fascynuje, podnieca. Niby stary już jestem. Niby Zachód dotarł do Polski już dawno. Niby każdy większy sklep w moim rodzinnym mieście, a chyba każdy mniejszy w Warszawie, to replika londyńskiego, berlińskiego, paryskiego i praskiego grocery shop, a mnie zamurowuje od nadmiaru koloru i w ogóle od nadmiaru. W Polsce to chyba, jak to mówi M., cykają artykuły. Jakiś zielony Jacobs, jakieś granatowe, czerwone czy żółte Tchibo, jasny fiolet Milke’i i wysiłki polskich producentów, żeby sprostać barwnemu wyzwaniu europejskich potentatów. Bo tutaj natłok. Pierwszy raz zobaczyłem, że Toblerone ma już cztery serie! Cztery serie w kolorze. A na dodatek jeszcze przeróżne rozmiary i kształty. A u nas gdzie tego szukać? Na stacji Orlen ewentualnie… Szukam, węszę i upajam się widokami jakbym smakował wino, oglądał angielskie katedry, albo zamierał z powodu śmiertelnej urody Tatr Wysokich! Na wyprawę do końca hali, który ginie w tłumie takich jak ja szwendaczy, brak czasu. Zawracam. Wszystko na miejscu. W końcu przychodzi ten cudowny a przerażający moment, jak armia uszykowana porządnie. To tak działa. Pewnie tylko na mnie. Czyli nic nie pamiętam poza dwoma obrazkami. Wziąłem się za siebie i postanowiłem za wszelką cenę nie zamykać oczu ani odwracać głowy, gdy będzie startował samolot. Patrzę na uciekające pęknięcia betonowych płyt. Zaraz uciekają same płyty. Ludzie, samochody, budynki. Zamazuje ich obraz pęd powietrza, które przecież tam, na ziemi, stoi jak wryte. Zieleń roślinności, róż kwiatów, pomarańcz owoców stają się jednym. W końcu to jedna wielka wymieszana paleta kolorów. Demiurg ma już dość i wylał je wszystkie na kupę. Nie byłby jednak demiurgiem, tym strasznym, cynicznym, bawiącym się nami stworzycielem, gdyby nie rzucił od niechcenia, a może jednak stworzył z kosmiczną elegancją, obrazu. Połączenia szalonej impresji z doskonałością i trwałością wszechświata, kosmosu. Bo ta paleta, plama, mieszanka jego dzieła i szarych, betonowych dziełek ludzkich, dostała nagle niebieskie tło. Wszechogarniające, niezmierzone, niedościgłe tło morza. Tło tak ogromne, że nie jest możliwa ucieczka. Oczy już bolą, próbują się uwolnić, ale ratunek mogą znaleźć jedynie we wnętrzu samolotu. Reszta to błękit. Żeby nie było zbyt gnostycznie trzeba się zainteresować jedzonkiem, bo zaczął dawać się we znaki post z hali odlotów. Stoliczek, wcale nie nakryj się, dojeżdża do nas. Kanapek brak. Nie ma ani tych z serem, ani tych z kurczakiem. Szlag by trafił! Czyli że zżarli wszystko na trasie skądś tam na Rodos, a na wyspie nie uzupełnili. Chipsów nie chcę. Pozostaje koniaczek i ssanie w żołądku.

Pamiątki z RodosPamiątki z Rodos
Jerzy Lengauer
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.