Podróże małe i duże > Nepal – przewodnik

Część I (Kathmandu – Pokhara)

30.09.2009

Typowa nepalska stupaWczesny ranek. Lot Katowice-Kathmandu via Monachium via Doha nareszcie dobiegł końca. Jesteśmy wykończeni. Nic dziwnego – dwie przesiadki, trudna do zliczenia liczba kontroli i odpraw, niedobór spokojnego snu. Każda trwająca niemal dobę podróż musi dać się człowiekowi we znaki, nawet, jeśli przebiega pod opieką tak przyjaznych i komfortowych w swoim standardzie linii jak Qatar Airways1.

Przemierzamy kolejne korytarze ramię w ramię z całymi zastępami przybyszów. Są Anglicy, Czesi, Francuzi, Niemcy, Hindusi, Amerykanie, ale olbrzymia większość to, jak się nam przynajmniej wydaje, rodowici mieszkańcy Nepalu. Ten gigantyczny tłum jest dla nas sporym zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się co prawda, że trwające właśnie Dasain2 – wielkie święto podczas którego Nepalczycy wędrują do miejsc swoich urodzin i odwiedzają bliskich – mocno odbija się na komunikacji wewnętrznej, nie sądziliśmy jednak, że jest również tak dużym wyzwaniem dla transportu międzynarodowego. No cóż, pomyliliśmy się. Nie robimy jednak z tego większego problemu i próbujemy w tej sytuacji szybko się odnaleźć.

Jak wieszczą ostatnio zaniepokojone losem ludzkości media, po świecie panoszą się wyjątkowo paskudne choróbska (w Polsce zanotowano już chyba ze sto przypadków świńskiej grypy! Pandemia!). Tych groźnych sygnałów nie bagatelizuje się nawet tutaj. Przed nami zatem zaskakująca przeszkoda. Każdy turysta musi przejść drobiazgową – w nepalskim rozumieniu, kontrolę zdrowotną, tzn. własnoręcznym podpisem poświadczyć, że nie ma AIDS, cholery, ani nawet kataru i kaszlu. Poszło łatwo, nie trzeba nam było nawet kłamać. Chwila oczekiwania w kolejce. Już wcześniej wypełniliśmy wizowe wnioski, jeszcze więc tylko czterdziestodolarowa opłata i po kwadransie ze stosownym stemplem w paszportach ruszamy w stronę wyjścia. Po drodze udaje się nam nawet odnaleźć nasze bagaże, co nie jest wcale rzeczą oczywistą, kiedy się weźmie pod uwagę fakt, jak misterne i monumentalne budowle specjalnie chyba do tego zadania szkolony pracownik stawia z walizek, toreb, paczek i plecaków. Niektórzy podróżni nie mają tyle szczęścia co my i zanim odnajdą swoją własność spędzą na lotnisku jeszcze sporo czasu.

Przed lotniskiem panuje straszliwy ruch. Tłumy taksówkarzy, pracowników turystycznych agencji, właścicieli tutejszej noclegowej bazy i hotelowych naganiaczy z niecierpliwością oczekują turystów. Taxi, sir? Cheap room? Travel agency? Need a Porter? Guide? Przyjmując kolejne wizytówki grzecznie tłumaczymy, że już zarezerwowaliśmy hotel i któryś z jego pracowników gdzieś tu na nas czeka. Gdzieś… tylko gdzie? Przez krótką chwilę mamy spore wątpliwości, czy w takim tłumie jesteśmy w stanie odnaleźć właściwą osobę. W końcu jednak na jednej z wyciągniętych w górę tabliczek dostrzegamy znajome nazwiska. Brzmią prawie jak nasze. Prawie tym razem nie robi żadnej różnicy. To nie może być przypadek. Zadowoleni pakujemy się w małe suzuki – hotelową limuzynę – i ruszamy na spotkanie z Kathmandu.

Z lotniska do turystycznej dzielnicy Thamel3 nie jest daleko. Raptem kilka kilometrów, 20 minut samochodem. Nasz szofer obiera krótką, ale i ciekawą drogę przebiegającą w pobliżu wielu turystycznych atrakcji. Mijamy Pashupatinath – słynną pagodę4 o złotym dachu, najświętsze dla hinduistów miejsce w Nepalu, Budhnath – największą w Nepalu buddyjską stupę5, pałac – jeszcze do niedawna siedzibę króla, teraz muzeum – i rzekę Bagmati, nad brzegiem której Nepalczycy kremują zmarłych. Jednak większość z tego gdzieś nam umyka. W tej chwili bardziej nasz wzrok przykuwa obraz nepalskiego miejskiego życia, najbardziej zaś hipnotyzuje nas sama jazda.

Hotel Ganesh HimalCentrum Kathmandu

Pierwszym słowem, jakie przychodzi na myśl większości przybywającym do Nepalu turystom, pragnącym opisać uliczny ruch Kathmandu jest „chaos”. Dziesiątki autobusów, setki samochodów i skuterów, do tego ryksze i rowery – dla każdego nawet najmniejsza luka na tutejszych wąskich ulicach jest niepowtarzalną okazją do poprawienia swojej pozycji i zyskania kilku cennych sekund. Każdy manewr jawi nam się jako gra na granicy ryzyka, wyliczona z dokładnością do kilku centymetrów. I choć w naszej wyobraźni już gnie się metal, trą o siebie blachy, błyskają iskry i pękają szyby, za oknem samochodu wszystko przebiega wyjątkowo sprawnie, jakby naturalnie. Trudno w to uwierzyć, tu przecież właściwie nie ma ani znaków, ani nawet wyraźnie wyznaczonych, oddzielających jezdnie pasów. Owszem, na skrzyżowaniach głównych tras jest co prawda sygnalizacja świetlna, czasem nawet działa, czasem nawet ktoś przestrzega jej reguł, ale to dla przeciętnych Europejczyków zbyt mało – musi istnieć jakaś rządząca tutejszą drogową komunikacją tajemnicza zasada, która w niezrozumiały sposób pozwala Nepalczykom nie tylko zachować życie, ale i w większości przypadków uchronić swój pojazd od stłuczki. Na tą chwilę wiemy tylko, że panaceum na większość problemów jest klakson. Każdy turysta, który przybywa do Nepalu, musi szybko oswoić się z jego sygnałem, w przeciwnym razie niechybnie zwariuje.

Hotel Ganesh HimalGanesh Himal, hotel obrany przez nas na pierwszą noclegową bazę, nie jest może jak na tutejsze ceny wyjątkowo tani (15 dolarów za duży dwuosobowy pokój z łazienką), oferuje jednak w zamian naprawdę wiele. Jest duży ogród – prawdziwa, rzadko spotykana w Kathmandu oaza spokoju, jest doskonała kuchnia, turystyczna agencja, wydajny, nawet w nocy zapewniający napięcie agregat6, oczywiście miła obsługa i kilka zbytków, na które zupełnie nie liczyliśmy, ale z których być może skorzystamy: uzdatniona do picia woda, telewizja, Internet. Czysto, schludnie i wszędzie blisko. Z całą pewnością będzie nam tutaj dobrze, teraz jednak musimy już ruszać. Zza hotelowego ogrodzenia nawołuje nas miasto.

Kathmandu w najmniejszym stopniu nie przypomina niczego, co widzieliśmy wcześniej. Spory, niezwykle ruchliwy, głośny miejski organizm. Niska, zupełnie nieeuropejska architektura, labirynt wąskich uliczek. Samochody i skutery, ryksze i rowery, ale przede wszystkim ocean ludzi. Turyści i zwykli mieszkańcy, armia pracowników branży turystycznej, rzemieślnicy, sprzedawcy ubrań, pamiątek, handlarze haszyszem i wielu innych. Kathmandu liczy aktualnie nieco ponad 880 tysięcy mieszkańców. Jak na stolicę to raczej niewiele, tyle, że cała stołeczna społeczność tłoczy się na zaledwie 50 kilometrach kwadratowych. Łatwo policzyć, że gęstość zaludnienia to aż 16 tysięcy osób na każdy kwadratowy kilometr. To, dla przykładu, ponad 3 razy tyle, co w Londynie i prawie 5 razy tyle, co w Warszawie!

Szybko płyną godziny w tym oszałamiającym mieście. Wzrok i słuch, węch i smak pracują równo, bez najmniejszej przerwy. Chłoniemy wszystko, jak pokarm, jak powietrze. Dzień kończy się nagle.

Centrum KathmanduMlynki modlitewne

01.10.2009

Pierwsza noc w Nepalu za nami. Poranek wita nas niesamowitym upałem. Na termometrze prawie 30 kresek. Gęste, ciężkie od wilgoci powietrze. Wstajemy dość wcześnie, by w pierwszej części dnia zadość uczynić wszystkim formalnościom i w stosownych urzędach zdobyć niezbędne w związku z planowanym trekkingiem turystyczne legitymacje, pozwolenia oraz bilety wstępu do Narodowego Parku. Ku naszemu lekkiemu zaskoczeniu okazuje się jednak, że wymagane dokumenty załatwić można w naszym hotelu. Wypełniamy więc formularze, kserujemy paszporty, uiszczamy stosowne opłaty. Szybko, sprawnie i przede wszystkim wygodnie. Wszystko za cenę naprawdę niewielkiej prowizji. Nie minęło nawet pół godziny, a już siedzimy spokojnie w hotelowym ogrodzie czekając na omlety z warzywami i dzbanek herbaty. Za kilka chwil odkryjemy, jak pożywne i smaczne można zjeść w Nepalu śniadanie za nieco ponad 100 rupii (4 złote) na głowę. Zaraz potem ruszamy na spacer. Kierunek: centralna część starego miasta – Durbar Square.

Durbar SquareDurbar Square

Durbar Square tworzą cztery połączone ze sobą place, wokół których zgrupowana jest większość najciekawszych zabytków nepalskiej stolicy. Z tego też powodu jest najczęściej zwiedzanym fragmentem Kathmandu. Zwłaszcza w sezonie ciągną tu całe zastępy turystów. Dlatego też najlepszą porą na zwiedzanie jest wczesny ranek. Temperaturę da się jeszcze wytrzymać, słońce nie pali tak mocno, mieszkańcy okolic placu oddają się swoim codziennym rytuałom a zwiedzających jest jak na lekarstwo. W późniejszych godzinach robi się gorąco, parno, place stają się zatłoczone i gwarne - co za tym idzie, przyjemność samego zwiedzania znacznie spada.

Garuda, Kathmandu (Nepal)Drewniane zdobienia pałacu Kumari

Na Durbar Square turyści mogą dostać się na kilka sposobów. Najbardziej popularnym jest oczywiście uiszczenie stosownej opłaty w jednej ze strzegących placu kas (300 rupii – 12 PLN od głowy). Każdy, kto posiada odrobinę więcej czasu, dobrą mapę i podstawową umiejętność jej czytania może okrążyć plac i dostać się na niego za darmo. Przy prowadzącej na Durbar Square od południa Freak Street, słynnej w latach siedemdziesiątych ulicy „dzieci kwiatów”, nie ma bowiem kasy, trzeba tylko w trakcie zwiedzania trzymać się z dala od strażników, aby uniknąć możliwej kontroli biletów. Można też zrobić ukłon w stronę lokalnej, nieopodatkowanej przedsiębiorczości i wynająć jednego z szerokiego grona oferujących swoje usługi przewodników. I chociaż z reguły unikamy tego typu towarzystwa, tym razem dajemy się namówić, mając nadzieję na szczyptę ciekawych wiadomości oraz na bliższy kontakt z żywym tubylcem.

Durbar SquareErotyczne zdobienia światyni Jagannath  Mandir

Toya przekonał nas do siebie promiennym uśmiechem, płynną angielszczyzną oraz bogatym doświadczeniem, o którym zaświadczały dwa z dumą zaprezentowane nam, lekko wiekowe notesy, wypełnione po brzegi opiniami wielonarodowej rzeszy poprzednich klientów. Nie musieliśmy Toyi szukać, Toya sam nas znalazł. Opłata za jego usługi wynosi 700 rupii (28 PLN) od pary. W cenie: wejście i ponadgodzinne zwiedzanie. Zanim jednak nasz przewodnik rozpocznie swój właściwy wykład musimy najpierw dostać się na plac, tzn. ominąć kasy. Śmiało podążamy więc za Toyą: najpierw brama, potem tajemnicze podwórko, jakiś dom, by w końcu przez środek czyjegoś mieszkania trafić tuż przed Hanuman Dhoka – królewski pałac, jeden z głównych obiektów Durbar Square. Od samego początku jesteśmy pod wrażeniem. Wokół nas niesamowita mnogość niezwykłych budowli: obfitujący w drewniane zdobienia pałac Kumari (Kumari Ghar), sięgający aż XII wieku Kasthamandap, od którego podobno pochodzi nazwa Kathmandu, świątynie Jagannath Mandir, Ganesi, Sziwy i Parvati, dziesiątki innych świątyń, posągi i pagody. Każdy element Durbar Square jest mniej lub bardziej cennym zabytkiem, a spędzony na placu czas to jak nagły skok do świata sprzed kilkuset lat.

Durbar SquareDrewniane zdobienia pałacu Kumari

Toya szybko przechodzi do rzeczy. Jego wykład przeradza się w ciekawą opowieść o dziejach Nepalu, Nepalczykach, historii Kathmandu, tutejszych bóstwach i religiach, kulcie Kumari7, świętych ludziach, świętych krowach, paleniu haszyszu i hipisach. Mamy mnóstwo zapytań, Toya ma mnóstwo cierpliwości. Czasem tylko zdradza lekkie podenerwowanie, kiedy nazbyt mocno poświęcamy się zdjęciom. Może spieszno mu do kolejnych klientów, a może, jak każdy prawdziwy gawędziarz, nie lubi, kiedy słuchacze nie poświęcają jego opowieściom właściwej uwagi.

Mijają kolejne kwadranse. Lejący się z nieba żar coraz bardziej przygniata nas do ziemi. Nieznośnie spragnieni ledwo trzymamy się na nogach. Tym chętniej odpowiadamy na propozycję czułego na nasze potrzeby przewodnika i już po chwili znikamy w drzwiach jednego z okalających plac budynków. Musi minąć trochę czasu zanim palone przez ponad godzinę nepalskim słońcem oczy przyzwyczajają się do ciemnego pomieszczenia. Mała spelunka trzy na trzy: dwie ściśnięte pod ścianą ławy, z boku coś na kształt pieca, podejrzany zapach, drażniący dym. Toya, nasz tymczasowy przyjaciel, z zadowoleniem serwuje herbatę. Lekko niedomyte naczynia, gorący, dziwnie tłustawy płyn w kolorze benzyny. Nie odmawiamy. Pijemy z wdzięcznością i „ze smakiem”. Nie chcemy nikogo urazić.

Drewniane zdobienia pałacu Kumari

02.10.2009

Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)SwayambhunathSwayambhunath

Wczesne popołudnie. Piekielnie gorąco i duszno. Nad centrum Kathmandu unoszą się obłoki pary. Przed kilkoma chwilami przeszła tędy naprawdę spora ulewa, temperatura jest jednak aż tak wysoka, że niemalże od razu woda na powrót zmienia swój stan skupienia. Nie zdążyło się nawet odrobinę ochłodzić.

Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)

Czekając aż w naszych żołądkach prawidłowo ułożą się papady, placki chapati, ryż, rozmaite warzywa w pikantnym curry i owocowe lassi, badamy wzrokiem wystrój lokalu, w którym przed chwilą zaserwowano nam jeden z najlepszych posiłków w naszym życiu. Shree Lal to znakomita wegetariańska restauracja ulokowana w centrum Thamelu, na pierwszym piętrze jednego z przyulicznych budynków. Jej specjalnością jest kuchnia nepalsko-indyjska, ale ktoś, kto poszukuje potraw chińskich, tybetańskich czy nawet europejskich, również nie wyjdzie stąd głodny. Bardzo niskie ceny, spore porcje, przede wszystkim zaś pyszne, niezwykle aromatyczne dania. Można śmiało, na chybił trafił, wybrać dowolną z dziesiątek tajemniczo zwanych potraw, a każda z nich, zaręczamy, będzie niepodważalnym dowodem geniuszu urzędującego tu szefa kuchni. W całym Kathmandu jedzenie jest wyjątkowo dobre, ale to właśnie dzięki takim miejscom, jak Shree Lal wielu znawców sztuki kulinarnej głosi bardzo odważne opinie, że na wschód od Istambułu kuchnia stolicy Nepalu nie ma sobie równych.

Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)

A dziś rano, zaraz po śniadaniu, pierwszy raz trochę odważniej wyszliśmy na spotkanie Kathmandu i na kilka godzin opuściliśmy oswojoną już jego turystyczną część. Spacer po obrzeżach miasta był sam w sobie ciekawym doświadczeniem, ale największe wrażenie wywarł na nas Swayambhunath, zwany też Monkey Temple8, na który wcale nie bez wysiłku wspięliśmy po kilkuset niezwykle stromych stopniach.

Harati Devi Temple, Swayambhunath (Nepal)Władcy Swayambhunath, Kathmandu (Nepal)Władcy Swayambhunath

Swayambhunath to duży zespół hinduistycznych i buddyjskich obiektów sakralnych (świątyń, klasztorów, pagód i in.), zlokalizowany około trzy kilometry na zachód w linii prostej od centrum Kathmandu, na szczycie wzniesienia wyraźnie wyrastającego ponad resztę okolicy (Kathmandu leży na wysokości ok. 1350 m n.p.m.). Przy dobrej pogodzie rozciąga się stąd ciekawy widok na całe miasto i część okalającej go doliny, a w oddali dojrzeć można podobno białe ściany Himalajów. Podobno – my niestety nie mieliśmy tyle szczęścia. Sporą część tej szerokiej panoramy przed naszym wzrokiem ukryły chmury, resztę planu mocno zubożył unoszący się nad Kathmandu smog. Trudno. Mimo tego wyprawę na wzgórze zaliczymy do udanych. W tym spokojnym i urokliwym miejscu zawsze dobrze jest spędzić trochę czasu i z bliska przyjrzeć się tutejszemu religijnemu życiu. Prawie 80% Nepalczyków to hinduiści, większość z pozostałych 20% to buddyści. Zarówno dla pierwszych, jak i dla drugich Swayambhunath jest miejscem świętym, co najdoskonalej ukazuje, w jak wyjątkowej zgodzie współistnieją w Nepalu te dwie wielkie religie. Co więcej, część tutejszych mieszkańców odprawia modły zarówno w świątyniach buddyjskich, jak i hinduistycznych, a także obchodzi święta obu religii. Rzadko spotykana w świecie harmonia. By wyjaśnić jej fenomen nie wystarczy odwołać się do podobieństw i punktów stycznych buddyzmu i hinduizmu, chociaż oczywiście jest ich sporo, a najlepszym przykładem może być osoba Buddy, który w buddyzmie zajmuje, rzecz jasna, centralne miejsce, dla hinduistów jest zaś reinkarnacją boga Wisznu. Nie wiadomo jednak, czy owo przyjazne współistnienie byłoby możliwe gdyby nie charakterologiczny rys i natura samych Nepalczyków – ich prostolinijność, pogodność, otwartość na innych i niezwykła życzliwość. Nie mamy wątpliwości, że w dziedzinie ducha cały świat zachodni może się od mieszkańców Nepalu sporo nauczyć.

Widok ze szczytu Swayambhunath na Kathmandu (Nepal)Świątynia na obrzeżach Kathmandu

03.10.2009

Kilka minut po szóstej, niewiele więcej po wschodzie słońca. Spokojnym krokiem zmierzamy w stronę Kantipath, gdzie powinien czekać już na nas autobus do Pokhary. Mimo, że mży, zrezygnowaliśmy z taksówki. Nie ze skąpstwa, ani też dla jakiejś specjalnej oszczędności. Chcieliśmy po prostu na spokojnie pożegnać się z miastem. Ale o tak wczesnej porze ulice Kathmandu nie budzą naszej sympatii. W pierwszym odruchu jeszcze bardziej niż zwykle poraża ilość śmieci. Ach, prawda – o tym przecież jak dotąd w ogóle nie wspominaliśmy. Czas więc na osobny akapit.

Delikatnie rzecz ujmując czystość nie jest najmocniejszą stroną nepalskich miast, chcąc być bardziej dosadnym trzeba by rzec, że wszechobecny syf jest ich prawdziwą zmorą.Zaśmiecone ulice Kathmandu Jeśli próbowalibyśmy wskazać w Nepalu jakiś przykład cywilizacyjnych zapóźnień to problem zanieczyszczenia miejskich aglomeracji z całą pewnością doskonale się na takowy nadaje. Nie mieści się nam w głowach, że na początku XXI wieku większość domów w Kathmandu, przypomnijmy – stolicy całkiem sporego kraju, nie ma śmietnika, co gorsza – podobno są i takie, które nie mają nawet ustępu! Absolutnie wszystkie odpadki lądują więc na ulicy. Nie tylko niedopałki, papierki czy worki, lecz także zużyte rzeczy, części garderoby, odpadki organiczne i resztki jedzenia. Każdego dnia na większości ulic wzrastają małe wysypiska. Co tylko się da wieczorami wyżerają wygłodniałe zwierzęta – psy, krowy albo okoliczne ptactwo, z resztą bezskutecznie walczą nieliczne służby sprzątające. Naprawdę trudno opisać, jak bardzo to niezwykłe miasto śmierdzi nieraz stęchlizną i rozkładem.

Wracając jednak do porannej przechadzki – śmieci dość szybko przestają przykuwać naszą uwagę. Najbardziej szokuje nas bowiem widok śpiących na ulicach bezdomnych ludzi, w tym naprawdę wielu dzieci. Przysłonięta w dzień nędza teraz, na opustoszałych ulicach, staje się aż nadto wyraźna. Tłoczący się tutaj jeszcze wczorajszego wieczora taksówkarze, pracownicy biur, sprzedawcy i hotelarze znikli – śpią pewnie w swoich ciepłych i wygodnych łóżkach, albo właśnie liczą wczorajsze zyski. Ludzie przed nami liczą… na odrobinę jedzenia i może kilka rupii. Ten nieznośny kontrast wpisany jest niestety w obraz każdego świata, niezależnie od kontynentu, zamożności państwa czy społecznej wrażliwości jego obywateli. Refleksja nad nim będzie nam przez następne dni stale towarzyszyć.

Jesteśmy na miejscu. Kantipath to jedna z najważniejszych arterii Kathmandu, przecinająca całe miasto z góry na dół. W tej jej części, do której przylega turystyczny Thamel zlokalizowany jest przystanek początkowy dla wszystkich przewoźników obsługujących autobusowe połączenie z Pokharą.

Bilety do Pokhary kosztują od 3 do 20 dolarów, w zależności od wybranej linii i oferowanego przez nią standardu. Najtańsze są autobusy państwowe, ale w przypadku podróżowania tymi przestarzałymi wehikułami, załadowanymi ludźmi po sam dach, trzeba zapomnieć o jakiejkolwiek wygodzie. 20 dolarów żądają linie oferujące nowoczesne, komfortowe pojazdy, w cenę dodatkowo wliczone jest ubezpieczenie i obfity posiłek podczas jednego z postojów. Jeśli chodzi o nas, starając się roztropnie podejść do sprawy zdecydowaliśmy się na „złoty środek”, by w konsekwencji za 10 dolarów od głowy otrzymać zupełnie wygodne siedzenia, sporo przestrzeni na nogi, butelkę wody, a nawet klimatyzację – wiekową, ale, co najważniejsze, w pełni sprawną.

Z niezrozumiałych dla nas powodów start wszystkich autobusów przewidziany jest na tę samą porę i punktualnie o siódmej rano pokaźny, złożony z kilkunastu pojazdów konwój wyrusza w ponad dwustukilometrową trasę. Na jej pokonanie każdy autobus potrzebuje minimum 7 godzin, nie ma znaczenia, czy ktoś wybrał opcję najdroższą czy najtańszą. Fakt ten może dziwić chyba tylko kogoś, komu zupełnie obce są tutejsze realia. Wystarczy jednak wyobrazić sobie, jak wielkim wysiłkiem musi być budowanie drogi w tym dzikim, niezwykle górzystym terenie, by wszystko stało się jasne. Przyroda nie pozwala tu na wiele. W tym przypadku zgodziła się zaledwie na dwa wąskie pasy, po jednym w każdym kierunku. Autobusy wloką się więc cierpliwie jeden za drugim, wyprzedzanie graniczy z cudem. Dzień w dzień ciągnie się między Kathmandu i Pokharą dwustukilometrowy korek. Żaden kierowca jednak nie narzeka. Ta zapchana droga to i tak dla tutejszej ludności prawdziwe dobrodziejstwo.

04.10.2009

Pokhara to spore, prawie dwustutysięczne miasto położone w centralnym Nepalu, około 200 kilometrów na zachód od Kathmandu. Jeszcze kilka dziesięcioleci temu była niewielkim, spokojnym ośrodkiem, znaną w latach '70 mekką hipisów. Dziś jest niezwykle cenioną przez turystów, szybko rozwijającą się nepalską stolicą turystyki i aktywnej rekreacji. O ile Kathmandu słynie głównie z wytworów ludzkich rąk i z tętniących życiem ulic, o tyle Pokhara swoją popularność zawdzięcza przede wszystkim walorom przyrodniczym, przepięknemu położeniu nad urokliwym Phewa Tal, drugim co do wielkości jeziorem w Nepalu oraz bezpośredniej bliskości masywów Dhaulagiri, Annapurny i Manaslu, których szeroka panorama dostarcza niezwykłych estetycznych doznań. Okolice miasta obfitują w urodzajne gleby, co w połączeniu z klimatem – ciepłym i wilgotnym – sprawia, że przez większą część roku można objadać się tutaj bananami, pomarańczami i całym bogactwem rozmaitych warzyw.

Serce PokharyPokhara i masyw Annapurny

Do Pokhary bez większych problemów dotarliśmy wczoraj około godziny 15.00. Ulokowaliśmy się w „zaklepanym” już w Kathmandu Hotelu Grand Holiday, w turystycznej dzielnicy Lakeside – również bez większych problemów. No, może tylko trochę zbyt długo trwały procedury kwaterunkowe i na krótki moment nasze zmęczone ośmiogodzinną jazdą głowy trochę się zagotowały, a jeśli któryś z pracowników hotelu uważniej się nam wtedy przysłuchiwał, miał niepowtarzalną okazję, by nauczyć się kilku polskich przekleństw. Ostatecznie dostaliśmy jednak wszystko, co nam obiecano, wydaje się więc, że wszelkie nerwy były zupełnie niepotrzebne, a cały problem miał swoje źródło w nas samych i w naszych, przywiezionych do Nepalu z Europy, zupełnie nie przystających do tego świata schematach myślenia. Do Nepalczyków po prostu trzeba się przyzwyczaić. Oni zawsze mają czas i na całe szczęście żaden nadpobudliwy turysta ich luźnemu, niespiesznemu ideałowi życia nie jest w stanie zagrozić.

MachhapuchhareZachód słońca nad Himalajami

Przez resztę wczorajszego dnia oddawaliśmy się lenistwu, a wszelkim naszym poczynaniom towarzyszyło uczucie spokoju i błogości. Nawet nie przypuszczaliśmy, jak bardzo nam tego brakowało. Kathmandu było miejscem niezwykłym, ale każdego dnia wypompowywało z nas tyle energii, że zaraz po zmroku nieprzytomni lądowaliśmy w łóżkach. W Pokharze pierwszy raz poczuliśmy się nie jak w podróży, lecz jak na wakacjach. Słońce, jezioro, świeże owoce, muzyka, piwo… Postanowiliśmy, że po trekkingu wrócimy tu jeszcze na kilka dni, by wziąć dla siebie z tego przyjaznego miejsca możliwie jak najwięcej.

Jezioro Phewa TalJezioro Phewa Tal

Dzisiaj wstaliśmy bardzo wcześnie, by cieszyć się długim dniem i nie zmarnować ani godziny z tej ostatniej, przynajmniej na ten moment, doby w dolinie Pokhary. Spacery nad jeziorem, przechadzki po Lakeside i poza nim, piesza wyprawa do wodospadu Devin (Devin’s Fall). W ramach rozruchu wspięliśmy się także na przewyższające miasto o około 300 metrów wzgórze, na szczycie którego znajduje się znana Stupa Pokoju (World Peace Stupa). Niestety znowu trafiliśmy na kiepską widoczność – mocno opatulone chmurami Himalaje kolejny raz nie zechciały ukazać nam nawet skrawka swojego oblicza. Szkoda, bo przy dobrej pogodzie rozciąga się ze wzgórza niezwykły widok: w dole jezioro Phewa Tal i Pokhara, w oddali wspaniała panorama obejmująca Dhaulagiri I (8167m.n.p.m.), szczyty Annapurna Himal, w tym najwyższy Annapurna I (8091) i niezwykły Machhapuchhare (6997), zwany też Rybim Ogonem (Fishtail), na wschodzie zaś najwyższe szczyty Gorkha Himal – Manaslu (8156), Peak 29 (7835), Himalchuli (7893).

Jezioro Phewa TalWodospad Devin

Trochę już nas ta zachmurzona pogoda zaczyna niepokoić, na jutro przecież zaplanowaliśmy początek trekkingu. Oczywiście w dolinie panują nieustanne upały a temperatura nawet w nocy nie spada poniżej 25 kresek, ale góry to inna sprawa – cały czas osnuwa je gruba warstwa ciężkich cumulonimbusów. Jak dotąd chmurzasta kurtyna ustąpiła na dłuższy moment tylko raz, ukazując wczorajszym wieczorem naszym wygłodniałym oczom złocące się w świetle zachodzącego słońca masywy Annapurny i Manaslu. Prognozy pogody na najbliższe dni nie są niestety najlepsze, żeby nie powiedzieć fatalne – wszystkie wieszczą opady deszczu, a w wyższych partiach szlaków nawet śnieg. Czyżby monsun jeszcze nie odpuścił? Mamy cichą nadzieję, że tutejsi meteorologowie mylą się równie często, jak pogodowi fachowcy z naszego świata.

World Peace StupaWorld Peace StupaPokhara

05.10.2009

Nadszedł wreszcie długo oczekiwany przez nas moment. Dzisiaj na kilkanaście dni opuścimy miejską część Nepalu, by z bliższa przyjrzeć się masywowi Annapurny. Zanim jednak na własnych nogach ruszymy przed siebie, musimy wpierw pokonać czterdziestodwukilometrowy dystans do Nayapul, gdzie swój początek ma kilka z najważniejszych w okolicy szlaków.

Punktualnie o 6.00 pod hotel podjeżdża umówiona wczoraj wieczorem taksówka. Suzuki Maruti. Jakżeby inaczej? Niezbyt zadbane, na oko rocznik 96. Niemalże identyczne, jak 90% miejscowych pojazdów. Może jedynie odrobinę bardziej dotknięte zębem czasu. Ale zdaniem taksówkarza to nie jakiś tam zwykły samochód, lecz prawdziwy bolid z wyścigową duszą, za jego kierownicą zasiada zaś słynny w całej okolicy mistrz w sztuce poruszania się po tutejszych trasach. Odważne tezy stara się od razu poprzeć dowodem. Ruszamy z impetem i już po kilkunastu minutach za naszymi plecami znikają ostatnie zabudowania Pokhary. Droga wydaje się bardzo trudna, nawet jak na tutejsze standardy. Stroma, kręta, miejscami wąska jak górska ścieżka. Jeszcze niedawno był tu normalny asfalt, ale najwyraźniej przegrał z bezwzględną przyrodą i trudnym klimatem, bo większa jego część znikła pozostawiając po sobie gigantyczne dziury i koleiny. Nawet w głowach Polaków, przyzwyczajonych przecież do dziurawych dróg, nie mieści się, że w takich warunkach możliwa jest szybka i bezpieczna jazda, zwłaszcza tak małym pojazdem, jak nasz. Taksówkarz ma jednak najwyraźniej w tym temacie inne zdanie i mocno dociska gaz, ze spokojem wyprzedzając kolejne samochody. Nie ma dla niego żadnego znaczenia, czy to akurat wąska droga pod górę, stromy, szybki zjazd, czy też wiodąca nad urwiskiem serpentyna. Nie chcemy nawet patrzeć na licznik, ale patrzymy i… nie przyjmujemy jego wskazań do wiadomości. By utrzymać się na siedzeniach dłonie wbijamy w tapicerkę, a nogami mocno zapieramy się o podłogę. Chwilami przez głowę przebiega nam nawet zupełnie obca na co dzień myśl o zapięcia pasów, tyle że w naszym suzuki próżno takowych w ogóle szukać. I chociaż z każdym kolejnym kilometrem nasze zaufanie do taksówkarza coraz wyraźniej bierze górę nad początkowymi obawami i niepewnością, to jednak ciągnąca się na lewym policzku naszego „Nepalskiego Kubicy” wielka blizna już do końca jazdy każe nam zmagać się z najbardziej, jak się nam wydaje, istotnym na ten moment egzystencjalnym pytaniem: czy często zdarzają się mu wypadki w pracy? Ściskamy kciuki, by go tym razem oszczędził pech.

O godzinie 7.15 ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu docieramy do Nayapul. Z niedowierzaniem porównujemy wskazania zegarków. To chyba nowy rekord trasy. Jesteśmy kilkadziesiąt minut przed czasem. Jak najbardziej zadowoleni z takiego obrotu sprawy łapiemy głębszy oddech, dziękujemy kierowcy za szczęśliwą jazdę, zapytujemy o szlak do Birethanti, serdecznie się żegnamy. Toboły na plecy i w drogę. Rozpoczynamy dziewiczą dla nas przygodę z Himalajami.

Z Kathmandu do Nayapul bezpiecznie dotarli Basia Saternus i Jakub Depowski.
  1. Qatar Airways to linie warte polecenia każdemu, kto tak jak ja (czyli Basia) szczerze nienawidzi samolotów. Podczas lotu człowiek jest na tyle zajęty pysznym jedzeniem, piciem i oglądaniem filmów, które zawsze chciał zobaczyć, a nie miał dotychczas okazji, ewentualnie wpatrywaniem się w zjawiskowe stewardessy, że nawet turbulencje nie są w stanie zburzyć wewnętrznej harmonii i zadowolenia. Na uwagę zasługuje też dostęp do gigantycznej dyskografii obejmującej szerokie spektrum historii muzyki (można tu znaleźć niemal wszystko – nawet naszą „ulubioną” Dodę).

  2. Dasain – największe hinduistyczne święto poświęcone bogini Durdze i zwycięstwu dobra nad złem. Trwa 10-15 dni (przełom września i października), kończy je pierwsza jesienna pełnia księżyca. W dziewiątą noc święta w całej dolinie Kathmandu składa się ofiary ze zwierząt – w samej stolicy zabija się 54 kozły i tyleż samo bawołów. Ich krwią znaczy się później koła samochodów, wszelkiego rodzaju maszyny a nawet samoloty nepalskich linii lotniczych, aby uchronić je przed awariami i wypadkami.

  3. Thamel – turystyczna dzielnica Kathmandu, w której znajduje się największe skupisko hoteli, restauracji, sklepów. Jeśli potrzebujecie czegokolwiek, na pewno tutaj zdołacie to kupić. Jako dzielnica zaczął powstawać w połowie lat '70, kiedy zbudowano na tym terenie pierwszy hotel. Wcześniej cała baza noclegowa mieściła się przy Freak Street.

  4. Pagoda – buddyjskie i hinduistyczne budowle sakralne w kształcie piętrowej wieży, zbudowane z drewna lub murowane, na ogół bogato zdobione.

  5. Stupa – przypominająca kopiec buddyjska budowla sakralna zbudowana na planie koła, do której wnętrza nie można wejść. Z założenia pełniąca funkcję relikwiarza.

  6. Przerwy w dostawach prądu są w nepalskich miastach normą. Biorąc pod uwagę, że sieć energetyczna w Kathmandu wygląda jak przypadkowa plątanina kabli i tak cudem jest, że prąd dociera dokądkolwiek. Szanujące się hotele mają własne agregaty, które zapewniają ciągłość działania różnych niezbędnych turystom urządzeń.

  7. Kumari – Bogini-Dziewica, żyjąca osobista bogini władcy Nepalu. Uznawana za inkarnację bogini Durgi (Taledźu). Zjawisko charakterystyczne wyłącznie dla Nepalu. Kumari wybierana jest spośród dziewczynek w wieku 2-4 lat, pochodzących z kasty Sakjów, newarskich złotników. Wyboru dokonuje rada astrologów na podstawie dostarczonych przez rodziny dziewczynek horoskopów. Potencjalna Bogini-Dziewica musi spełniać szereg szczegółowych wymagań dotyczących wyglądu (np. „rzęsy krowy, policzki lwicy, głęboki głos wróbla”), musi być zdrowa i odważna. Dziewczynka zostając Kumari opuszcza rodzinę i na okres sprawowania funkcji przenosi się do Kumari Bahal (Kumari Ghar). Żyjącą boginią pozostaje do pierwszej miesiączki, ewentualnie innej okoliczności utraty większej ilości krwi (teoretycznie Kumari nie może tracić zębów, ale w praktyce chyba nie zwraca się na to większej uwagi, bo niektóre Kumari urzędowały po 10 lat). Głównym zadaniem Bogini-Dziewicy jest opieka nad królem i rodziną królewską, co oznacza w praktyce coroczne błogosławieństwo – maluje na czole władcy znak tika (czerwoną kropkę), za co otrzymuje złotą monetę. Kumari swój pałac opuszcza jedynie podczas największych świąt.

  8. Monkey Temple – nazwa nie jest przypadkowa, na zalesionym Swayambhunath niepodzielne rządy sprawują małpy. Uwaga! – bywają agresywne. Warto mieć w pogotowiu buta.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.