Muszę się przyznać: wyjechałam do Tunezji bez męża. Jakkolwiek podejrzanie by to nie zabrzmiało, nie zamierzałam uprawiać seksturystyki (i tej wersji będę się trzymać!), lecz była to prosta, finansowa kalkulacja. Skoro męska część Siwmira grasowała w górach, których ja latem nie lubię, strasząc miśki i świstaki, a pobyt nad Bałtykiem oscylował wokół kwot porównywalnych z ofertą wyjazdu do ciepłych krajów, żal byłoby nie skorzystać. Tym bardziej, że akurat Tunezja jest najbardziej cywilizowana spośród arabskich krajów. Zachód spotyka się tu ze wschodem, tradycja z nowoczesnością i postępem, a elementy świeckie wymieszane są z religijnymi. Jest to kraj o największej tolerancji zarówno w kwestii wyznania, jak i obyczajów. Nikt nie patrzy krzywo na żydów, chrześcijan czy ateistów. Kobiety nie muszą zakrywać głowy, mają jedynie zalecenie, by ubierać się skromnie i okrywać intymne części ciała. Legalna jest aborcja i prostytucja. A pod względem zrównania zarobków kobiety i mężczyzny Tunezja ostro próbuje wysforować się na prowadzenie.
Jedynie, podobnie jak w innych krajach, gdzie panuje islam, w piątek w Tunezji zamyka się sklepy z alkoholem. Piątek jest dniem wolnym od pracy, przeznaczonym na modlitwę. W żaden dzień nie powinno się spożywać mięsa wieprzowego, padliny oraz krwi, za to można przyrządzić sobie wielbłąda czy barana. Rzadko kogo na to stać, bo mięso jest tam bardzo drogie jak na przeciętne zarobki (najniższa miesięczna pensja to 400 dinarów, ok. 270 $), toteż najbardziej do syta najeść się można w święto ofiarowania barana odbywającego się, jak w każdym muzułmańskim kraju, na pamiątkę ofiary Abrahama, który gotowy był poświęcić Bogu własnego syna, ale w ostatniej chwili dostał pozwolenie na zastąpienie go barankiem. Jest to święto, moim zdaniem, najbardziej porównywalne do naszego Bożego Narodzenia. Nie chodzi mi o podobieństwo intencji, lecz urobienie się po łokcie podczas przygotowań. Kto to słyszał, żeby brać kredyt lub pożyczać od krewnych pieniądze, by na kilka tygodni przed świętowaniem kupić najładniejszego i najtłustszego barana w okolicy? Później należy go jeszcze wykarmić, upilnować, bo zdarzają się kradzieże, pochwalić przed znajomymi, ubić i przyrządzić. Potem przez dwa dni się ucztuje, a bywa, że jeszcze trzeciego dnia sklepy są pozamykane, bowiem po świętach należy posprzątać. A przecież nie samym baranem człowiek żyje. Kuchnia tunezyjska to w ogóle wspaniałe jedzenie, połączenie tradycji kulinarnych kuchni arabskiej, tureckiej, włoskiej, francuskiej i śródziemnomorskiej. Nie ma tu fast-foodów, każde danie przyrządzane jest długo i z mało przetworzonych składników.
Mnie urzekł brik, czyli sporych rozmiarów pieróg z bardzo cienkiego ciasta przypominającego trochę ciasto francuskie. W środku można było znaleźć ziemniaki, tuńczyka albo szpinak, natkę, cebulę i jajko. Podobno tradycyjny brik zawiera surowe jajko, jednak w hotelach dla turystów danie to przygotowywane jest z jajka gotowanego i pokrojonego w kostkę. W Polsce obiad składa się z dwóch dań, ale jako pierwsze danie dostajemy zupę. W Tunezji najpierw serwują brik, potem bardzo dobry kuskus z mięsem lub rybą (w Egipcie i Turcji jakoś połączenia kuskusu z rybą nie widziałam) albo gulasz. Dla turystów często przyrządza się także kurczaka pod różną postacią. Na deser oczywiście owoce. Zimą daktyle i cytrusy, latem arbuzy, melony, a czasami owocowe... lody.
Wszechobecna jest przyprawa zwana harissą, złożona z papryczek chilli, czosnku, kminku, kolendry, soli i oliwy z oliwek. Europejczyk może po tym ziać przez tydzień jak młody smok, tubylec zaś jak nie zobaczy harissy na stole – kręci nosem i traci apetyt. Zwłaszcza gdy jest mężczyzną, mężczyźnie bowiem trudno jest dogodzić jedzeniem. Najdobitniej przekonała się o tym jedna z polskich rezydentek, gdy zaprosiła zaprzyjaźnioną tunezyjską parę do siebie na obiad. Kobieta jadła wszystko, jaj parter nie ruszył prawie żadnego dania. Czemu? Otóż mężczyzna w Tunezji zje tylko to, czego nauczyła go jeść jego matka. W dodatku musi być tak samo przygotowane. Koszmar.
W krajach arabskich jest na tyle ciepło, że nie muszę sobie poprawiać nastroju słodyczami, jednak zarówno w Turcji, jak i w Tunezji, są one tak dobre, że grzechem byłoby nie spróbować. Robione są wyłącznie z naturalnych składników: orzechów, migdałów, miodu, wody różanej. Może dlatego są takie drogie. Jestem fanką chałwy, wobec czego mogłam porównać ten specjał w obu krajach. Tunezyjska jest odrobinę gorsza, bardziej puszysta i jakaś taka... mniej konkretna. Po kilku dniach objadania się tuczącymi przyjemnościami i przytyciu o kilogram, postanowiłam zastąpić łakocie inną formą relaksu – poszłam do hamamu. Wprawdzie ceny dla turystów są wielokrotnie wyższe, ale i tak warto. Taki hamam działa jak SPA. Najpierw piling szorstką rękawicą, potem sauna, maska na twarz i całe ciało, raz jeszcze sauna i kąpiel. Na końcu profesjonalny masaż. Wprawdzie podczas masażu chudnie masażysta, a nie ugniatany pacjent, lecz i tak wychodzi się stamtąd z poczuciem, że ubyło lat. Dla tubylców jest to niejednokrotnie jedyna możliwość porządnego umycia się, bo choć w prawie każdym gospodarstwie jest bieżąca woda, to nie wszędzie ciepła. Domy rzadko posiadają centralne ogrzewanie, zimą, jeśli trzeba, dogrzewane są gazem z butli. Poza tym hamam działa jak porządny magiel. Ktoś jeszcze pamięta te rozmowy i ploteczki jakie odbywały się przy maglowaniu? Pewnie nie, bo ta instytucja prawie w Polsce zanikła. Jak repasacja pończoch czy dinozaury.
Najbardziej cierpiałam przez język. Po francusku umiem tylko powiedzieć: Nie rozumiem. Trochę za mało na satysfakcjonującą konwersację. Natomiast oni po angielsku się uczą (ukłon w stronę turystów), ale nie wymagajmy za wiele, jest to już ich trzeci z kolei język. Do jakich absurdów można dojść przy braku wspólnego języka dowiedziałam się w aptece. Chciałam kupić olejek z drzewa herbacianego (tea tree oil). Po kilku minutach dyskusji – z mojej strony coraz wyraźniejsze mówienie, aż po drukowane litery, z ich strony coraz bardziej zdeterminowana gestykulacja – obsługa doszła do wniosku, że chcę kupić trzy prezerwatywy o zapachu herbaty, dobrze nawilżone. No, bo czego może chcieć samotna turystka? Olejku nie kupiłam. Nie kupiłam także wszechobecnego jaśminu, sprzedawanego przez małych chłopców po dinarze za pęczek. Nie musiałam, bo wraz z koleżankami, dostałyśmy po takim pęczku od powożącego dorożką podczas wycieczki do oazy. Tego typu podarunek świadczy o sympatii, a nasz woźnica czuł się mocno wyróżniony, gdyż jako jedyny wiózł same kobiety. W każdym możliwym wieku, w dodatku rozchichotane i wygłupiające się. Sama radość. My swoją sympatię okazałyśmy w sposób tradycyjny – napiwkiem.
Niestety, jednego nie udało mi się spróbować. Nie, nie chodzi o przetestowanie Araba na okoliczność sprawności seksualnej! Nie zdecydowałam się na wykonanie tatuażu na stopach. Obrzydliwie to wygląda, jakby się miało brudne od chodzenia na boso stopy, ale teraz, gdy zapisałam się na taniec brzucha (o czym pewnie jeszcze napiszę), taki tatuaż byłby niesamowicie interesującym i szpanerskim akcentem. Tańczy się przecież boso.
Na zakończenie opowiem jeszcze o dwóch przygodach jakie mnie spotkały w Tunezji. Moja współlokatorka, Sonia, poznała w pierwszym hotelu barmana, który zaprosił ją, mnie i jeszcze trzy znajome babeczki na kolację do swojej matki. Wyszykowałyśmy się jak stado szczurów na otwarcie kanału: loki usztywnione morską wodą, chusty na głowy (Ramadan), wyjściowe sukienki, biżuteria, perfumy. Facet przyszedł po nas do hotelu, przeprosił, że nie ma samochodu, zapakował nas do autobusu jadącego w przeciwną stronę niż mieliśmy jechać (jeszcze bilet za niego musiałyśmy zapłacić), wpakował nas do taksówki-busa, gdzie siedziało już kilku mężczyzn i pojechaliśmy. Miało być siedem kilometrów od Hammametu. Tymczasem po dziesięciu minutach (jechaliśmy jakieś 80 km/h) nadal twierdził, że jeszcze zostało pięć kilometrów. A tu same pola i ugory, bez żadnej chałupy na horyzoncie.
Zaczęłam symulować chorobę lokomocyjną, dziewczyny w panice krzyczały, żeby zatrzymać busa. Wyskoczyłyśmy w popłochu, ja od razu złapałam się za ostry kamień, tak na wszelki wypadek, no i wszystkie chodu.
W ten sposób pięć durnych blondynek (mówię o kolorze mózgu, nie włosów) znalazło się jakieś dwanaście kilometrów od Hammametu, w zapadłej głuszy, tuż przed zmierzchem. Żeby nie przyzwoity taksówkarz, który nas podwiózł, licho wie jak zakończyłaby się ta przygoda. W każdym razie kolacja z tubylcami nas ominęła. Do tej pory nie możemy się zdecydować, cieszyć się, czy żałować.
Druga przygoda spotkała mnie podczas wycieczki na Saharę. Wszystko było wspaniale, dopóki nie zachciało mi się powędrować do wodospadu w jednej z oaz, żeby zrobić zdjęcia skaczących do wody dzieciaków. Próba wejścia na kamienistą wysepkę pośrodku bajora skończyła się prawie śmiertelnie. Poleciałam do tyłu i gruchnęłam o kamienie. Życie uratowała mi arafatka porządnie zamotana na głowie. Jakaś przytomna kobieta podleciała i szybko złapała za mój aparat, wyciągnęła go, a potem kilku mężczyzn postawiło mnie na nogi. Błyskawicznie opróżniłam sprzęt z baterii i karty pamięci, co uratowało jedno i drugie. Miałam chyba lekki wstrząs mózgu, natomiast zniesmaczony kąpielą aparat ordynarnie zastrajkował i nie odezwał się do mnie ani obrazem aż do końca pobytu na wakacjach. Po powrocie zaniosłam go do naprawy. Dwa tygodnie myśleli, co z nim zrobić i wymyślili: dostałam ekspertyzę, że jest bardzo uszkodzony i naprawa będzie kosztowała 1500 zł, co przewyższa koszt nowego sprzętu. Męska część Siwmira, zeźlona indolencją tzw. fachowców, dokupiła baterię zasilającą podstawową pamięć i datę (za całe 4 zł.), i co się okazało? Aparat działa jak nowy. Od dawna mam alergię na słowo fachowiec... ale to już zupełnie inna sprawa. W każdym razie, wracając do upadku, w Europie od razu bym została helikopterem przetransportowana do szpitala, żeby broń Boże nikt nie miał nieprzyjemności z tytułu nie udzielenia pomocy. Tymczasem przewodniczka wycieczki tylko spojrzała na mnie z odrazą, pokręciła głową i cała mokra jak nieboskie stworzenie musiałam znieść następny punkt programu, czyli jazdę land roverem. Napisałam „jazdę”? Niedopatrzenie. To były pirackie popisy Kubicy próbującego wyprzedzić kilku rywali podczas rajdu przetrwania. Przeżyłam. I dowiedziałam się, że dobrze, iż nie robiono ceregieli, bo jeśli w Tunezji stanie się coś obcokrajowcowi z jego własnej winy (a napis, żeby nie wchodzić do wodospadu widniał jak wół), to zabierają do szpitala i robią wszelkie możliwe badania z rektoskopią włącznie. Za co trzeba później, z własnej kieszeni, zapłacić. Tym razem mi się upiekło, żałuję jednak, że nie mogłam robić własnym aparatem zdjęć makiety użytej przy kręceniu Gwiezdnych Wojen. Ale dotknęłam wszystkiego, co wcześniej widziałam oglądając ten kultowy film. Bo, nie wiem czy wiecie, w Tunezji pozwalają dotykać niemal każdego wykopaliska, zabytku czy ciekawostki. Dla nas to dobrze, ale dla przyszłych pokoleń nic pewnie nie zostanie. Chociaż z drugiej strony, czy przyszłe pokolenia będą jeszcze chciały coś innego oglądać niż ekran komputera? Mam poważne wątpliwości.