Jest listopadowy wieczór, piątek, dziewiętnasta, idziemy z krakowskiego dworca do knajpy, w najciemniejszym punkcie miasta, owszem, naturalnie, owszem, pijemy alkohol... Ale tym razem wcale, wcale nie chodzi o to... Nie rozmawiamy wiele, siedzimy, czekamy... aż na scenie pojawi się pierwszy zespół, o bardzo intrygującej – jak na przystawkę – nazwie Bondage. Każdy fan ostrej zabawy ściska teraz z niepewnością zimny kufel z piwem, co jakiś czas obrzucając scenę wyczekującym, głodnym wzrokiem. A tam, na scenie, pojawiają się trzej bardzo nieprzyzwoicie młodzi chłopcy:
Po Krakowie krążyła plotka, że w zespole śpiewa sam Eric Idle z legendarnej punkrockowej grupy Mocne Pytony, ukrywający się pod pseudonimem (ob)scenicznym Adrian Solka. Nie udało mi się przeprowadzić z nim wywiadu, więc nie mogę niestety tej informacji ani potwierdzić, ani jej zaprzeczyć. Ale mogę powiedzieć, że zespół zagrał swoje najlepsze kawałki, fani reagowali żywiołowo i było głośno. Technicznie może jeszcze trochę im brakuje, ale są młodzi, grają dopiero od miesiąca i jeszcze mają dużo czasu by doszlifować warsztat. Tymczasem my pijemy naturalnie alkohol i czekamy na solenizanta, a jednocześnie gwiazdę wieczoru, czyli zespół:
Zespół Es Flores wystąpi w swoim najmocniejszym składzie, czyli:
<-- Kuba „Happy” Haponowicz – podejrzanie często uśmiechający się gitarzysta i wokalista,
bardziej na prawo wielki szołmen i świetny gitarzysta – Łukasz Sojka, -->
<-- Rafał Guzik – najspokojniejszy z całego towarzystwa, przyczajony tygrys za klawiaturą swojego instrumentu,
Mieczysław Starzec – szarpiący groźnie struny swojej basowej gitary -->
No ale co by to była za impreza urodzinowa gdyby zabrakło gości?! A goście dopisali i Awaria dosłownie pękała w szwach! Publika weszłaby choćby i na sufit, żeby lepiej ich widzieć! Mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że na tym koncercie publiczność była równoprawnym, szóstym członkiem zespołu Es Flores.
Chłopcy zaczęli tradycyjnie od kilku kowerów. Na początek Long Train Running i Rockin in the Free World, które z miejsca poderwały wszystkich tłumnie zgromadzonych fanów.
Na łopatki rozłożył mnie Rock and Roll Zeppelinów i nieśmiertelny Hoochie Coochie Man Willie Dixona, zaśpiewane po polsku w tłumaczeniu Łukasza Sojki. Potem przyszła kolej na autorskie kompozycje Esów, odśpiewane – jakżeby inaczej – razem z gośćmi:
Biegłem ulicami, nie wiedziałem gdzie, Gdzie w tym kraju można znaleźć sens. Ponad miastem mgła, Nie mogłem drogi czytać z gwiazd. Wspinasz się do góry, później spadasz w dół, Raz czujesz rozkosz, a raz czujesz ból. Ja jedno wiem na pewno, to nie zmienia się, Życie jest jak es flores. Kiedyś się zakochasz, później będziesz pił, doświadczenie uczy, że nie uczy nic. Ja jedno wiem na pewno, to nie zmienia się, Życie jest jak es flores.
Na chwilę pojawił się na scenie gość zespołu i byłem pewien, że odśpiewa STO LAT, ale zaśpiewał Czerwonego jak cegła. Potem na niewielkie podwyższenie wspięła się blond włosa Dagmara z czterema szampanami. Wystrzeliły korki, a butelki zaczęły krążyć wśród urodzinowych gości. Po tej krótkiej przerwie zespół zaczął grać ze zdwojoną energią, a publiczność wpadła w euforię! Pod koniec koncertu już prawie nikt nie siedział, piękne fanki krzyczały jak na dawnych koncertach Elvisa Presleya, a fani darli sobie włosy z głowy!
Krakowska grupa Es Flores gra z przerwami już od dziewięciu lat. Jedyne co może dziwić to to, że tak utalentowany zespół nie wydał jeszcze płyty! Świetnie zgrana sekcja rytmiczna pracuje jak dobrze naoliwiona lokomotywa i wgniata słuchaczy w siedzenia! Sojka potrafi oczarować publiczność nie tylko genialną grą na gitarze, a Guzik dopełnia brzmienia zespołu swoimi klawiszowymi smaczkami. No i oczywiście Happy – świetny wokalista, gitarzysta i lider Esów. To był rewelacyjny koncert, nawet lepszy niż pierwszy na którym byłem! Zespół nie mógł chyba dać fanom lepszego urodzinowego prezentu! Teraz pozostaje mi tylko czekać na płytę i trasę koncertową promującą pierwszy album. Cóż mogę dodać, życzę Esom kolejnych tak udanych urodzin!
Po kilku bisach zespół przestał reagować na żądania publiczności i powiedział wszystkim dobranoc. Usiedliśmy przy alkoholu i próbowaliśmy dojść do siebie. Tymczasem na scenie pojawił się jeszcze niezapowiedziany bonus – Amerykanin Alex Carlin. Początkowo wszyscy pochodzili do przybysza z dużą rezerwą, zastanawiając się, kto to w ogóle jest?! Ale okazało się, że Alex całkiem zręcznie radzi sobie z klasykami Stonesów, a później porwał publiczność karkołomnym Another Brick in the Wall. Trzeba przyznać, że Amerykanin śpiewający brytyjskich Floydów dostosowanych do polskich realiów, słowami We don't need no Roman Giertych
potrafi zaintrygować!
I tym oto politycznym akcentem zakończył się ten bardzo udany listopadowy, krakowski wieczór.