Są ludzie, którzy na myśl o zbliżających się świętach doznają ambiwalentnych uczuć. Z jednej strony mają nadzieję, że może te święta będą jednak wyjątkowe, a z drugiej boją się, że znowu będzie jak zawsze. Ostatecznie woleliby się gdzieś ukryć i w spokoju połamać się opłatkiem z obcym człowiekiem, który podczas życzeń wigilijnych nie będzie wylewał cytatów rodem z księgi skarg i zażaleń. Chcieliby spokoju, wytchnienia, jakiejś naturalności i prostoty. I nie chcą być jak co roku na siłę uszczęśliwieni.
Ostatnio wpadł mi do ręki artykuł z „Wysokich Obcasów” o kontrowersyjnym tytule: „Dyktatura szczęścia”. I tak mi przyszło do głowy, czy rzeczywiście nasza wolność nie jest przypadkiem ograniczana przez coś mglistego, co współczesna kultura nazywa szczęściem? Zupełnie jak w tym kawale z brodą o młodym małżonku, który spotyka dawnego kumpla:
-Słyszałem, że się ożeniłeś?
-Tak, ożeniłem się.
-No, to chłopie, musisz być szczęśliwy!
-Tak, muszę...
Żeby było jasne – nie jest tak, że nie chcę być szczęśliwy, ale kiedy ktoś mi mówi, że muszę być szczęśliwy – to coś się we mnie buntuje. Kilka razy, kiedy mnie pytano, czy jestem szczęśliwy w zakonie, odpowiedziałem pytaniem na pytanie: A co to jest szczęście?
. Po reakcji mojego rozmówcy już widziałem, że według niego coś musi ze mną być nie tak. Zupełnie jakby szczęście w naszych czasach było jedynym usprawiedliwieniem sensu życia.
Wydaje się, że jak żadne inne święta, Boże Narodzenie jest obciążone dyktatem szczęśliwości. Napięcie rośnie każdego dnia grudnia, a swoje apogeum osiąga w dniu Wigilii. Z zaciśniętymi wargami kroimy obowiązkowego karpia, raz po raz rzucamy przekleństwami bo lampki – zresztą jak co roku – znowu się nie palą, ubieramy białe koszule z wykrochmalonym kołnierzykiem, który dusi, w ostatniej chwili wstążka na prezencie znowu się zaplącze, a kątem oka zerkamy nerwowo czy przypadkiem za oknem nie zaświeciła pierwsza gwiazdka. Siadamy do wieczerzy i... klapa, bo zapomnieliśmy sianka, które co roku serwują nam polskie dzienniki. Magia świąt pryska w jednym momencie, bo nie zdążyliśmy wypowiedzieć wszystkich zapisanych w komercjalnej już tradycji zaklęć.
Buntuję się wobec świąt, które mi zabraniają być sobą. Chcę swoje człowieczeństwo przeżywać w pełni: zarówno z radością, jak i z żalem, z zaskoczeniem i z nudą codzienności, ze wzniosłością spotkania jak i z tęsknotą za bliskimi, z uśmiechem na twarzy i ze łzą w oku. Chcę przed Bogiem stanąć w prawdzie: kilka rzeczy w tym roku mi się udało, a jeszcze więcej nie. I nawet jak mi powiedzą, że zmarnowałem ten rok i te święta, chcę za to Bogu podziękować. Chcę wypić toast za Jego zdrowie i położyć się tradycyjnie około 3 nad ranem, jak dziecko z nadzieją na lepsze jutro. W końcu – to są Jego urodziny, nie moje...