Felietony > Bramin na wojnie, tylko spokojnie

Pora skamienieć

08.05 Dzień czterdziesty piąty

Trochę opuściłem się ze spisywaniem, więc krótko przegląd tygodnia:

Poniedziałek – poza tym co zapisane, zgody na brodę nie wyrażono - skrupulatnie się ogoliłem, zostawiając bokobrody. Zapisałem się też do fryzjera.

Wtorek – z rzeczy istotnych – rozmawiałem z kierownikiem zatrudnienia, który przekierował mnie do wychowawcy K.O. w sprawie ewentualnego podjęcia tzw. terapii zajęciowej.

Przy śniadaniu jeden kalfus (czyli więzień zatrudniony przy wydawaniu posiłków) zapytał mnie czy nie narysowałbym mu portretu – zgodziłem się, zjawił się po południu, po obiedzie. Praca wyszła na 4-, potem narysowałem jeszcze ołówkiem portret Tomka i dostałem od gościa z celi obok wydruk z drukarki kolorowej, żeby narysować portret jego synka, zobaczymy... acha, mamy telewizor, od Tomka.

Środa – rano Edek poszedł w transport. Smutno się zrobiło. Siedział ze mną od początku, był mi tu trochę jak ojciec, uczył zasad, tłumaczył jak tu sobie radzić, a to poczęstował surówką którą zrobił, a to poczęstował czekoladą, a to kostkę masła dał... W poniedziałek kupił mi strugaczkę i gumkę myszkę. Trochę mu też pozazdrościłem... tak, nawet bardzo. A co ze mną? Jak długo będę tu gnić? Tracę Cierpliwość.

Przyszedł też list od A. Trudny list. Jest wyraźnie zmęczona, ma coraz więcej wątpliwości, dowiaduje się o mnie coraz więcej. Bardzo, bardzo trudno odpowiedzieć na taki list. Odpowiedziałem. Kocham ją.

A co dziś? Dziś mam kryzys. Jest już ok. 15.00. Zero wieści na temat widzenia – miała przyjść Sis i Zuza. Pewnie nie przyjdą. Obojętnieje mi wszystko. To chyba najlepsze wyjście – ulec temu skamienieniu. Otacza mnie kamień – kamienne mury, kamienne zasady i ludzie z kamienia. Najwyższa pora skamienieć. Mam to już wszystko gdzieś. Nie ma sensu tyle pisać – tu i tak nic się nie dzieje. Idę spać. Tabletki działają – gdy przychodzi kryzys robię się śpiący.

Wiecie co? Patrzę w ten telewizor... gówniany jest ten świat TAM. Siedzę w więzieniu, a TAM czeka świat z gówna – pstrokaty, tani, płytki jak weselna rzygowina. Wszystko mi jedno, gówno czy kamień?

* * *

Refuse all hope – widzenia nie było. Za tydzień może będzie, może nie. Może pójdę w transport, może nie. Może zacznę pracę, może nie. Kończy mi się cukier, mam jabłko, pomidora, dwa kisiele, trochę czekolady i budyń. Jednorazówkę miodu. To tyle na osłodę pobytu tutaj. Uszło ze mnie powietrze. Nie chce mi się. Czytać, pisać, uczyć, medytować. Wolę spać. Oglądam TV. Nie chce mi się z nikim gadać. Nic się nie zmieni. Tutaj nic się nie zmienia. Kiedy wyjdę będę żył tak jak żyłem, wierzgał kopytami próbując przetrwać i trwoniąc wszystkie szanse, które dostałem od życia. Jestem najwybitniejszą znaną mi miernotą. Żyję i będę żył jak miernota, i jak miernota umrę – taka jest prawda. Taka moja karma – wszystko, co osiągam w życiu, momentalnie znika. To, czy jestem tu, czy gdzie indziej nie ma żadnego znaczenia. Kiedy stąd wyjdę wszystko zacznie się od nowa.

Młody (Tomek – sic!) ciągle ode mnie coś „pożycza”. Teraz chce wodę – niech bierze – oszczędzam właściwie nie wiadomo po co... Enrique płacze – nieszczęśliwy znowu, taki smutny chłopiec. Chce wam się to czytać? Mnie się nie chce pisać.

09.05 Dzień czterdziesty szósty

Trudno to oddać. Czasem nawet nie zdaje sobie sprawy gdzie jestem. Szczęk klucza w zamkach sąsiednich cel przepływa wobec moich uszu, a te go nie rejestrują. Wszystkie bodźce docierają do mnie w odpowiednich proporcjach, nie rezonując. Gorzej kiedy dociera beznadzieja sytuacji, że NIC nie mogę zrobić, że na NIC nie mam wpływu. Wszystko dzieje się gdzieś obok, a ja uczestniczę jedynie w jakiejś żałosnej mistyfikacji. Ale ten stan mija. Po upływie czasu funkcjonuję normalnie, wedle rozkładu dnia. Wybijają mnie z rytmu błędy w programie. Myślę, że tym razem to był Edek, może i list od A., a może wszystko razem. Edek pojechał na półotworek, a ja nie. Nie pojechałem i nie pojadę. Czuję to coś, skurczone gdzieś poniżej mostka. Myśli są wtedy jak strzały nie wiadomo skąd, wszystkie trafiają w głowę. W głowie zachowują się jak ryby we wzburzonej wodzie, miotają się uciekając jedna przed drugą. Nie da się ich okiełznać. W normalnych warunkach człowiek zmienia miejsce, otoczenie, tutaj to niemożliwe. Świat skurczony do rozmiarów celi nie daje szans na zmianę otoczenia. Lubicie czekać? Ja nie. Dlatego często spóźniam się do pracy – nie znoszę czekać na autobus i wydaje mi się, że mogę ten czas lepiej spożytkować. Teraz czekam. Cały mój czas to wyłącznie czekanie. Teraz piszę i też czekam, na cokolwiek, na ślad zmiany, na cień poprawy. Jedyna zmiana to dzień i noc, i kolor brei na wydawanej na obiad. Skreślam dni na kalendarzyku, dużo jeszcze tego skreślania. Nie piszę tego wszystkiego żeby wzbudzać żal, by robić z siebie widowisko – odsiadka jest mało widowiskowa. To jest jak wentyl bezpieczeństwa – piszę to, bo muszę dać temu jakiś upust, coś jak telefon do przyjaciela. Zawsze jest lżej, jak się komuś wyrzygamy ze swoich futrzanych kulek pod mostkiem. Mam świadomość, że powoli świruję, moje rozdwojenie jaźni nabiera kształtu – wypycham siebie z siebie, dzielę się na tego, kim jestem i tego, kim chcę być, ale podział nie ma wyraźnego przebiegu. To ciąg wrażeń kompletnie ze sobą sprzecznych – prysznic z którego jednej połowy leci wrzątek, a z drugiej lodowata woda. Te ciągi zamknięte są w geometryczną bryłę celi i wściekłe uporządkowanie kolejnych zewnętrznych bodźców. Każde ich zaburzenie miota mną między euforią a entropią, między rządzą działania a histerią. „Bądź dzielny”, „dasz radę”, „już niedługo” - napisiki, sloganiki, hasełka. Każde z nich zemnijcie jak papierek w kulkę i wrzućcie w studnię w której będą spadać przez 230, a może 500 dni, z jednostajną, miarową prędkością. Stańcie nad tą studnią i patrzcie jak spadają. Wszystko, co się wam ciśnie na usta, musicie wpuścić przez tą studnię, a potem, kiedy spadną z cichutkim pluskiem, wypowiedzieć na głos. Chcielibyście powartościować sobie walory prawa przyczyny i skutku? Ilu z was choć przez mgnienie oka pomyślało sobie „Dostał to, czego szukał”?

* * *

Jestem zmęczony pisaniem tych notatek. Jako terapia daje skutki mizerne. NIC mnie nie cieszy, miewałem depreski mniejsze i większe, ale TO MIEJSCE to narzędzie KOMPRESJI dzień w dzień redukujące we mnie to, co dla systemu zbędne. Jestem trochę jak świnia w chlewni, zanim przystąpię zaszczytu społecznego przerobu na mięso – wędliny, garmażerię – muszę nabrać odpowiednich proporcji, co gorsza, mam wrażenie, że tu nie mają pomysłu jak to zrobić? Próbuję medytować, uczyć się, czerpać przewrotnie korzyści z nadmiaru czasu. Ławicy myśli w mojej głowie to nie przekonuje, a dla „personelu” jestem zwykłym przestępcą, nie zasługuję na nic ponad to co mnie tu spotyka.

10.05 Dzień czterdziesty siódmy

Weekend jak zwykle. Młody z dwudziestki dziewiątki dostał pracę jako kalifaktor – będzie sprzątać korytarz i rozdawać posiłki. Dziś dwa portrety – jeden na żywca, tego samego co ostatnio, tym razem ołówek. Drugi dla Grubego z celi obok – portret syna w pastelu. Dziś w nocy leci „Scarface” De Palmy.

Idę spać.

Bartłomiej Smuga
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.