Peru. Cusco. 4 rano. Plaza de Armas. Lenin już tam jest. Nie, nie, nie zmartwychwstał. Lenin to imię naszego przewodnika. Jedziemy do Mollepata, gdzie jemy śniadanie.
Po śniadaniu pniemy się dalej w górę dość wąską drogą. W jednym miejscu drogę tarasuje samochód, musimy poczekać jakieś pół godziny, zanim pojedziemy dalej, bo oczywiście nikomu się nie spieszy. To się nazywa Ameryka. W końcu wysiadamy, plecaki, namioty i kuchnia polowa lądują na koniach, zaczynamy trekking.
Około pierwszej zatrzymaliśmy się na obiad. Jedzenie było pyszne. Cóż za przyjemna odmiana po wizycie na Titicaca! Niestety pogoda nagle się zepsuła (jest jednak końcówka pory deszczowej) i nie było już tak przyjemnie. Deszcz nie padał długo, za to wystarczająco intensywnie, żeby przemokły mi spodnie i woda po nogach spłynęła do butów.
Po drodze jeszcze spotyka nas jakaś dziwna sytuacja z ludźmi, którzy nie chcieli nas wpuścić na teren rzekomego parku. Nie wiem, kto miał rację, Lenin czy oni. Na szczęście, po dłuższej dyskusji udało nam się przejść, ale było już coraz gorzej, idziemy bez przerwy coraz wyżej, powietrze jest coraz rzadsze (teraz już wiem, co to znaczy chorować na astmę), a co gorsza robi się coraz stromiej! Ostatni kawałek idziemy już po ciemku. Lenin ma przy sobie GPS, który w obozie pokazuje 4475 m n.p.m.
Rano po wyjściu z namiotu czekał na mnie piękny widok, a na naszej przenośnej stołówce pyszne ciepłe śniadanie! Czego można chcieć więcej?
Po chwili docieramy na Przełęcz Salcantay, jesteśmy na wysokości 4800 metrów. Składamy w ofierze Pachamamie liście koki oraz wino, a nasz kucharz osobiście odmawia modlitwę, albo recytuje jakiś przepis kucharski w keczua, przecież i tak nie rozumiemy, co mówi. Niezależnie od tego panuje bardzo podniosła atmosfera.
Pada cały dzień, jest straszne błoto! Lenin mówi, że to pierwsza wycieczka tą trasą w tym roku. Dwa tygodnie temu wyszła inna ekipa i musieli zawrócić, bo się nie dało przejść. W dole widać stary most, my przechodzimy już po nowym. W końcu docieramy na miejsce zwane Collpapampa (2900 m) i rozbijamy obóz.
Miejscami było takie błoto, że ciężko to opisać i nawet zdjęcia tego nie oddają, co kawałek większy lub mniejszy wodospad albo osunięta ziemia. Kiedy nawet nie było błota, to były kamienie albo odchody koni. Widoków prawie żadnych, bo była mgła i padał deszcz, zresztą i tak trzeba było ciągle patrzeć pod nogi, żeby ich nie połamać na kamieniach albo nie pojechać na g...
Doszliśmy do miasteczka Playa (2250 m), po hiszpańsku playa to plaża. Tabliczka o takiej treści wyglądała w tym miejscu bardzo zabawnie. Główna droga to jedno wielkie bajoro, dzieciaki biegają umorusane, na tle pięknych czystych gór. Jemy obiad i wsiadamy do autobusu, jedziemy na pociąg do miejsca o elektryzującej nazwie Hidro Electrica. Kierowca pędzi na złamanie karku po bardzo wąskiej drodze, chyba na prośbę Lenina, bo na peron wpadamy w ostatniej chwili. Zdążyliśmy! Willy Fog byłby z nas dumny!
Pociągiem pojechaliśmy do Aguas Calientes – miasteczka położonego pod Machu Picchu. Po drodze widzieliśmy szczyt Waynapicchu i rzekę Urubamba. W miasteczku czeka na nas kolacja – cały peron to jedna wielka restauracja! Założę się, że jest tu więcej turystów niż mieszkańców!