Nareszcie stoimy twardo na ziemi! Już zapomniałem, jak to jest, kiedy nie trzęsie! To była najgorsza podróż w moim życiu... Idziemy do biura i prawie natychmiast znowu lądujemy w dżipie! Oni chyba serca nie mają! Moje cztery litery nie doszły jeszcze do siebie, a mamy przed sobą kolejne 3 godziny do Santa Rosa!
Co tu dużo gadać, droga wygląda bardzo podobnie, a dżip (choć trudno w to uwierzyć) jest jeszcze mniej wygodny niż autobus! Mijamy samochody, które utknęły w „drodze”, potem szlaban (wjazd kosztuje 60B) i w końcu docieramy do Santa Rosa. Tutaj kończy się droga, a z drogą kończy się cywilizacja. Myjemy zęby i wsiadamy na wąską łódkę napędzaną silniczkiem. Ławeczka może i twarda, ale w rzece przynajmniej nie ma dziur! Błogość! Cztery litery odpoczywają, słoneczko świeci, widoki bajeczne... Błogość!
Tutaj już nie liczę czasu, więc nie wiem, ile zajęła nam droga do miejsca noclegu. Zostawiamy rzeczy i płyniemy oglądać zachód słońca. Gdy tylko słoneczko schowało się za horyzontem, komary zaczęły niemiłosiernie ciąć! Repelent nie działa za dobrze, całe szczęście mam długie spodnie, długi rękaw i jakąś moskitierę na twarzy. Nie jest to oczywiście zbyt przyjemne, bo jest gorąco, ale zjedzenie żywcem przez komary nie jest lepsze. Przy tych komarach-ludożercach wszystkie anakondy świata się chowają!
Rano wstajemy o świcie, żeby zobaczyć wschód słońca! Trzeba przyznać, że warto. Potem wracamy do obozu na śniadanie. Jest pyszne, jak zresztą wszystkie posiłki tutaj! Ku naszemu zdziwieniu docenia to nawet kajman, który razem z nami mieszka! Nie ma się co bać, Ricardo (bo tak ma na imię) jest wegetarianinem. No może nie całkiem, bo czasem zje jakiegoś hamburgera, ale zdecydowanie preferuje kuchnię włoską! Patrzcie sami jaki pieszczoch! Prawie jak kotek... Tyle że zielony.
Po śniadaniu płyniemy w miejsce, gdzie nasz przewodnik spodziewa się zobaczyć anakondę. Nie bardzo wiem, po co tyle zachodu. Po godzinie deptania po bagnach, po jakimś tysiącu ugryzień, że o upale i wilgoci nie wspomnę, wracamy na łódź. Nie, nie widzieliśmy anakondy, ale drodze spotkaliśmy delfiny, z którymi nie omieszkaliśmy się wykąpać. Nie można było tak od razu?
Wieczorem płyniemy do Sunset Bar. Jak sama nazwa wskazuje, płyniemy pić piwo i oglądać zachód słońca. A że zachód słońca piękny to pijemy dwa piwa, a trzecie bierzemy na wynos. Po drodze ponosi nas nasza ułańska fantazja i zaczynamy śpiewać szanty i nie tylko. Wtóruje nam nasz Irlandzki przyjaciel. Przeklina jak szewc: fucking british, fucking anything
, lecz w jego ustach i z tym irlandzkim akcentem brzmi to zaskakująco niewulgarnie. Niech żyje wolna Irlandia! Na ostatnich zdjęciach Pampa nocą po trzech piwach.
Rano jemy pyszne śniadanie (Ricardo oczywiście też), a następnie po raz ostatni pływamy po rzece. Po obiedzie wracamy do Santa Rosa. Jak Wam się podobała pampa? Zaręczam, że w rzeczywistości (nie licząc komarów!) jest jeszcze piękniej niż na zdjęciach!
W Santa Rosa czekamy na naszego dżipa. Czekamy. Zaraz obok powstaje bardzo solidny dom, pewnie będzie tutaj hotel, albo coś innego dla turystów. Czekamy. Zaczyna padać. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co oznacza taki deszcz dla boliwijskiej drogi. Tym razem odcinek Santa Rosa – Rurrenabaque zajął nam... 8.5 godziny! Na miejscu byliśmy dopiero o 23:30! Po drodze dżip, który jechał przed nami, zakopał się w błocie i pomagaliśmy go wyciągać. Pchaliśmy, stojąc boso po kolana w błocie! Możecie sobie tylko wyobrazić, jak potem wyglądaliśmy. W dżipie już czekały na nas roje komarów, sufit był od nich po prostu czarny! Nie było nawet sensu ich zabijać! No i jeszcze te cztery litery... Wszystkie atrakcje w cenie.