Pięć lat temu Janek Gałach wpadł na pomysł, by dla wszystkich tych, którzy po dwóch dniach świętowania nie mają już siły jeść, zorganizować innego rodzaju strawę. I tak oto zrodziła się nowa świecka tradycja – Koncert Świąteczny w Leśniczówce.
Powiem szczerze, trochę się bałem przyjechać, całkiem niedawno byłem tutaj przecież na Leśnej Rawie i tak dobrze się bawiłem, że powtórzenie równie udanego koncertu wydawało mi się bardzo mało prawdopodobne. Nie uprzedzajmy jednak faktów, bo jak widzę, chłopaki już się montują, a Jasiu dokonuje ostatnich ustaleń i dziękuje Wojtowi za to, że kiedyś go do Leśniczówki przyprowadził. No cóż, reszta jest historią.
W ich występie bardzo podobały mi się fragmenty instrumentalne – dialogi gitar momentami były porywające. No i wyraźnie koncert podobał się publiczności, a to chyba najważniejsze. Widać, że zespół dorobił się już całkiem licznej grupy fanów.
W chwili ciszy miałem nareszcie okazję pogadać chwilę z Wojtem, który przyjechał na święta z Londynu. W tym samym czasie na scenie zaczęły pojawiać się Osły, bardzo świeży projekt Jasia Gałacha.
A wszystko zaczęło się na festiwalu w Międzyzdrojach od rozmowy Janka z Andrzejem Jerzykiem, który podsunął mu kilku muzyków do zespołu. W krótkim czasie wykrystalizował się skład:
No i dwie perkusje, które nieśmiało zapowiadały co może się dziać, a za nimi:
<-- po lewej Max Ziobro...
...a po prawej Krzysiu Kot. -->
No i zaczęło się! Był Hendrix, Clapton, Krzak, Free, Aerosmith, Stonesi, ale zaraz, zaraz, skąd ja to znam, przecież to The Allman Brothers! No tak, te dwie perkusje... I jeszcze raz... O, You Don't Love Me, Hot 'Lanta, Stormy Mondey... I te dwie perkusje! Czuję się prawie jak w Fillmore East. Oczywiście Osły zagrały to nieco inaczej, po swojemu i mieli w składzie skrzypce. Do pełni szczęścia zabrakło już tylko Hammonda!
Euforia udzieliła się nie tylko mnie, ja ograniczałem się do śpiewania pod nosem, ale byli i tacy, którzy zapominali, że to nie jam session. Cóż, przy takiej muzyce można się zapomnieć! Ja zapomniałem, gdzie jestem! A robiąc zdjęcia, zdarzało mi się zapominać, żeby nie tupać do rytmu! Reasumując, to był najlepszy koncert, na jakim byłem w tym roku! Niniejszym zakładam nieoficjalny fanklub Osiołków!
W trakcie koncertu Wojt i Cider zaczęli krzyczeć: CIULE, CIULE, CIULE, zapytałem, o co chodzi i usłyszałem taką oto anegdotkę:
Ciule – czyli cza się uczyć inkszych jynzyków... Jest taki szynk we Londynie, co sie nazywo Ain’t nothin’ but blues, w kieryj chopcy (te co poradzom) grajom bluesa. Dziynnie ftoś inkszy a dwa razy w tydniu jest dupne jamsession i sie grajom wszyscy do kupy. No i roz przyjechoł do nos Jasiu, coby nom trocha uprzyjymnić degustacyjo wspaniałego trunku... I tu sie zaczły srogie schody... Nojpiyrw jedyn szpec łod gitary sie Jasia zapytoł ze scyny cy poradzi na tych krzipcach grać! Jak już ustalili, że ja, to pedzioł z uśmiychym na gymbie, że niestety niedo sie go podłonczyc, bo łoni majom inkszy szteker... I w ogóle dej sie pokój... Tu prziszoł czas na interwyncjo wyższych sił cyli nos. Wloz Michaś na scyna i jednym sprawnym ruchym wprowadził polsko wtyczka do angielskiego gniazdka i już Jasiu boł podłonczony i raczyj nikt nie próbowoł interweniować. Knajpa wypełniono boła po brzegi i granie sie zaczło. Na początku bolo fest nudno, a ludzie zaczli łosprawiać miyndzy sobą o pierdołach. Prziszła kolyj na Jasiowe granie i jak ino wloz to tyn som pieron, co go niechcioł podłonczyc, zaczął coś fandzolić do mikrofonu. Cider juz tego niy umioł szczimać i zaczął ryceć po polsku ciule, a my mu pomogli... Hue, Hue... Jasiu zaczął grać, nie zważając na idiote... I wtedy sie stało... Ludzie wstali, zaczyli klaskać, ryceć, tańcować (na stołach). Jonek skońcył kawałek, a ludzie nie przestowali sie bawić, nie chcieli go puścić ze scyny i ryceli myślonc, że łon sie tak nazywa: CIULE, CIULE i tak to powstała legynda... Calości dopełniła frelka łod tego szpeca, bo przestoła z nim godać, za to Jasiowi postawiła piwo! Po tym wydarzyniu Jonek groł tam jeszcze dwa razy, ale już jako uwielbiyniec tłumu... Hue, hue...
Na koniec z zespołem zaśpiewał jeszcze Andrzej Jerzyk. Taka wręcz rodzinna atmosfera to chyba tylko w Lesie. Aha, jeszcze STO LAT dla Oli i Marka, którzy akurat obchodzili urodziny.
Po takim koncercie nie potrafiłem spokojnie wrócić do domu, tak więc mój transport odjechał beze mnie, a ja zostałem z perspektywą powrotu na nogach... I jeszcze jednego koncertu!
Zespołu Siódma w nocy nie przedstawiam, bo zrobiłem to już ostatnio, przy okazji Leśnej Rawy. Zespół już wtedy bardzo mi się spodobał, więc teraz też chętnie posłuchałem ich koncertu i podtrzymuje swoją zdecydowanie pozytywną opinię o nich. Niestety tym razem rolę mieli bardzo niewdzięczną, Osły chociaż młode, stały przecież na ramionach olbrzymów i narobiły swoim występem niezłego zamieszania! W każdym razie w moim sercu na pewno.
Janek tego wieczoru miał pełne ręce roboty, swój koncert, urodziny dziewczyny, czuwanie nad całą imprezą (naprawdę chylę czoła), a znalazł jeszcze czas, żeby posłuchać muzyki, a nawet zagrać sobie z Siódmą w nocy. Dodam, że wśród publiczności można było wypatrzeć bardzo młodych wielbicieli bluesa, którzy bez względu na późną godzinę wytrwali do końca koncertów.
Pod koniec miałem okazję wychylić z Osłami lufę żołądkowej, podziękować Jasiowi za wspaniały koncert i poznać Mariusza Korczyńskiego (którego wokal zrobił na mnie równie wielkie wrażenie, jak skrzypki Janka) oraz Maxa (który palił papierosa, zagryzał go chlebem ze smalcem i wybijał pałeczkami rytm na krześle)! Nie mniejszą przyjemnością było poznanie przesympatycznych dziewczyn (chyba przyprowadzonych przez Piotrka): Basi, która miała fajny nie tylko biust i Martynki, w której rozbrajającym uśmiechu oczywiście od razu się zakochałem!
Niestety dżem seszyn szybko przycichł, bo gitara była leworęczna i ani Wojt, ani potem Max nie dali rady skutecznie na niej pograć, pozostało mi więc cieszyć oczy urodą naszych pięknych towarzyszek. W ten przyjemny sposób niewiele przed godziną piątą zakończył się dla mnie szósty Koncert Świąteczny w Leśniczówce. Kto nie był, niech żałuje!