Kultura > Młode pióra

Radosław Dąbrowski – trzeba być jak Hitchcock

Radosław DąbrowskiDziś czeka nas mała odmiana. W końcu, po wielu miesiącach, znów mamy przyjemność gościć twórcę płci męskiej. Drodzy Czytelnicy, oto dowód, iż zawód pisarza nie został jeszcze całkiem sfeminizowany – Radosław Dąbrowski, autor mrocznego kryminału noszącego tajemniczy tytuł „Gra cieni”. Książka ukazała się w 2010 roku nakładem wydawnictwa Radwan.

Ula Cicha okazuje się być prawdziwym skarbem. Nie tylko podaje mi linki, do blogów paru interesujących autorów, kontaktuje mnie również z Panem Radosławem Dąbrowskim, autorem, którego wcale nie tak łatwo namierzyć, nawet przy pomocy Internetu. Na początku natrafiamy na drobne trudności, jednak ostatecznie udaje nam się przygotować wspaniały wywiad, jeden z najdłuższych, jakie do tej pory ukazały się na stronie.

„Gra cieni” to kryminał, prawda?

Połączenie kryminału z thrillerem. W oparciu o doświadczenie, którego nabrałem podczas wieloletniego czytania innych książek reprezentujących te gatunki, postanowiłem stworzyć własne dzieło. Czas akcji to rok 1957, choć z racji, iż miejscem wydarzeń jest klasztor anglikański, znajdujący się na fikcyjnej wyspie opodal Bostonu, można poczuć również klimat starszych czasów. Mogę zapewnić, że zakonowi nie przypisałem cech nowoczesności. Nie chcę zdradzać treści utworu, ale chyba nikt nie będzie zszokowany, jeśli powiem, że głównym wątkiem tego kryminału jest śledztwo prowadzone przez wybitnego, bostońskiego detektywa. Jednak czytelnika oprócz dochodzenia może zainteresować gra z czasem, czy po prostu ukazanie życia codziennego miejscowych duchownych.

Co ją odróżnia od innych książek należących do tego gatunku?

Sama fabuła nie wydaje się być jakoś szczególnie oryginalna i jestem tego w pełni świadomy. Dlatego uważam, że istotne jest w jaki sposób przedstawiłem całą intrygę i jakim językiem, stylem pisania się posłużyłem. Kolejna kwestia jest taka, że nie czuję się odpowiednią osobą do odpowiadania na pytanie: dlaczego warto sięgnąć po „Grę cieni”? Odpowiedzi lepiej szukać u recenzentów aniżeli u mnie, bowiem opinia autora na temat książki jest mniej warta niż osoby neutralnej. To jej pozostawmy stwierdzenie, czy ta książka jest wyjątkowa i wskazanie konkretnych argumentów potwierdzających tę tezę. Staram się być obiektywny, ale przecież nie zaprezentuję własnego dzieła w złym świetle, z kolei nadmierne pisanie o zaletach nie jest w moim stylu. Gdybym próbował usilnie odpowiedzieć na pytanie, czułbym się po prostu nienaturalnie. Wolę w tym momencie pozostać gdzieś z boku i odpowiadać na inne zagadnienia, na których temat nie będzie w stanie wypowiedzieć się czytelnik. Jedyne co mógłbym dodać do pytania: Dlaczego warto sięgnąć po Pańską książkę? – to może fakt, że w momencie tworzenia książki autor miał osiemnaście lat. Niewiele jest na rynku dzieł napisanych przez nastolatków, zatem zawsze jest to coś co je wyróżnia.

Jak powstała „Gra cieni”?

Pomysł „siedział” w mojej głowie już od dłuższego czasu, w zasadzie kiedy przystąpiłem do pisania to miałem już wszystko poukładane. Jedyne co mi pozostało, to przelanie tego na papier. Dlatego „Gra cieni” powstała w przeciągu zaledwie siedmiu dni. Zdecydowałem się na kryminał, ponieważ jest to gatunek, po który czytelnicy sięgają stosunkowo często. Powiem tak: coś powszechnego, w nieprzytłaczającej liczbie stron z prostym (lecz nie prostackim!), łatwym do odebrania językiem. To był mój przepis na to, żeby już na samym starcie nie mieć problemów z czytelnikami. Podejrzewam, że w przypadku napisania opasłego dzieła, ów kłopot by się pojawił. Inna sprawa, że i tak stosunkowo często otrzymuję odpowiedź, że ktoś w ogóle nie czyta literatury, co jest martwiące, ale też zdaję sobie sprawę, że nie każdego to interesuje i może przyjemnie spędzać czas w inny sposób. Patrząc na moje zainteresowanie lekturami szkolnymi, też można pomyśleć, że książki nie są moim hobby i nie ukrywam, że preferuję czytanie tych pozycji literackich, które samowolnie dobieram. Sprawia mi to większą przyjemność. W końcu nigdy ani Mario Puzo ani Joe Alexa nie zobaczymy w kanonie lektur szkolnych.

Tylko tydzień?!

Dokładniej mówiąc był to wakacyjny tydzień, podczas którego miałem „wolną chatę”, pogoda dopisywała, a przede wszystkim towarzyszyła mi ta bezcenna chęć tworzenia. Wiele godzin poświęcałem każdego dnia, ale było warto. Potrafiłem do piątej nad ranem siedzieć i pisać, aby później spać do południa, wstawać i z jeszcze większym zapałem kontynuować pracę. Pisanie po nocach jest najlepsze. Nikt i nic tworzącemu nie przeszkadza. Autor od tej pory dnia otrzymuje ciszę, spokój i odpowiedni klimat. Bezpośrednio nawiązując do „Gry cieni” to moje zdanie jest takie, że najlepiej czytać tę książkę również po zmroku, zamiast w niedzielne południe przy miejskim hałasie i prażącym słońcu. Ja przynajmniej tak robię; jeśli wiem, że dana książka ma swój specyficzny klimat to zabieram się za nią w nocy. Może taki przykład, „Dziesięciu Małych Murzynków” przeczytałem w jedną noc, a podejrzewam, że gdybym sięgnął po tę pozycję podczas dnia, rozłożyłbym przeczytanie całości na raty.

Czy nie łatwiej byłoby umieścić akcję w Polsce?

Nie chcę mówić, że książki, których akcja ma miejsce za granicą, są bardziej chwytliwe, ale na pewno sprawiają, że czytelnikowi bliżej jest do zdecydowania się na przeczytanie takiego dzieła, aniżeli podziękowania i poszukania czegoś dotyczącego polskich realiów. Oczywiście, można mówić o wielu wyjątkach, ale uznałem, że warto wybrać zagranicę. Czy byłoby łatwiej? Być może, ale z drugiej strony amerykańska wyspa Saint Bradley jest fikcyjna. Tak samo jak i anglikański kościół, który się na niej znajduje. Dlatego mogłem oddać się swojej wyobraźni i stworzyć własny świat. Jednak doceniam np. Dana Browna, który potrafi w swoich książkach oddać nawet najdrobniejsze szczegóły miejsc, których dotyczą jego powieści. Być może w przyszłości sam spróbuję takiego wariantu, bo jest to duże wyzwanie, a nie staram się iść na łatwiznę i jeśli czuję, że coś jest w granicach moich możliwości, postaram się temu sprostać.

Ciężko było zdobywać informacje potrzebne do opisania realiów?

Jak już wspomniałem - czas akcji to lata pięćdziesiąte, rok 1957. Przeczytałem wiele kryminałów, również obejrzałem liczny filmy, które dotyczą tamtego okresu, zatem w zasadzie problemu z dostępem do tego rodzaju informacji nie było. Nawet podczas rozmowy z jednym z czytelników padło z jego strony pytanie: „Skąd wiedziałeś, że w tamtych czasach…?”. Nie mogłem udzielić innej odpowiedzi niż: „Z książek i filmów”. Wyobraźnia pomogła mi stworzyć przede wszystkim miejsce akcji. Z kolei wyglądu bohaterów nie ma sensu poddawać szerokiej analizie, bo chyba każdy potrafiłby określić jak ubierał się przeciętny mężczyzna w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, to samo dotyczy prezencji mnichów, którzy od wielu lat przywdziewają odzienie według ściśle określonych zasad.

Czy zdarzały się Panu blokady twórcze?

Blokady twórcze działały na zasadzie: „Jakimi słowami to ująć?”. Nie miałem z kolei problemu z tym, co dalej napisać, jaki wątek wprowadzić, bo jak wspomniałem, wszystko już było ułożone. Jak sobie radziłem z blokadami? Hm, po prostu wiedziałem, że to kwestia czasu, aż coś odpowiedniego przyjdzie mi do głowy. Czasami to trwało kilka, kilkanaście minut, ale zdarzały się również przypadki, że decydowałem się na godzinkę, może dwie albo i nawet trochę dłużej, przerwy i po tym czasie powróciwszy do pytania miałem odświeżony umysł i nie było problemu z kontynuowaniem pracy.

Czy to Pańska pierwsza próba literacka? Może wysyłał już Pan opowiadania do gazet?

Wcześniej nie próbowałem swoich sił, być może nie chciałem zbyt szybko zrazić się do własnej twórczości. W przypadku, gdyby mi się nie powiodło, reakcja byłaby różna. Mógłbym dodatkowo zmobilizować się, ale z drugiej strony popaść w wątpliwość, czy jest sens dalej się starać. Wolałem poczekać z szukaniem szansy do bardziej odpowiedniego okresu w moim życiu. A jeśli chodzi o opowiadania do gazet, nie przypominam sobie, aby w lokalnych, koszalińskich gazetach istniały kąciki literackie, zatem nie istniała możliwość, abym mógł się wykazać.

W takim razie, co Pana skłoniło do napisania powieści?

Za cel w życiu postawiłem sobie osiągnięcie dużego sukcesu, zapisanie się na kartach historii. Pragnę, aby moje nazwisko przetrwało po śmierci, żebym za „x” lat był wspominany w węższym bądź szerszym gronie. Jeśli chcę to osiągnąć, muszę zacząć działać już za młodu, dlatego uznałem, że skoro „Gra cieni” została ukończona, należy wreszcie spróbować swych sił i rozpocząć dążenie do sukcesu. Nie jest to arcydzieło, ani nic szalenie odkrywczego, ale z drugiej strony uważam, że to książka, która może dostarczyć ludziom wiele przyjemności i nie należy jej chować po kątach. Jak na razie, biorąc pod uwagę dotychczasowe opinie – nie był to zły wybór. Powiem więcej, jestem pozytywnie zaskoczony, że jest tyle zadowalających recenzji. Przecież dobra książka nie musi być napisana wyszukanym słownictwem, bo wówczas sensu nabiera stwierdzenie – im mądrzej, tym głupiej. Jednak zdarzały się momenty, kiedy na siłę szukałem synonimów. W pierwszym rozdziale pojawia się słówko halsztuch, rodzaj chusty noszonej na szyi przez żołnierzy za czasów napoleońskich. Później ów termin odnosił się również do zwykłych krawatów, głównie w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. Jednak wyczytałem, że halsztuch utrzymał się w użyciu nawet do lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, więc postanowiłem jako ciekawostkę wprowadzić to hasło. Synonimem jest halsztuk, chyba popularniejsze słowo. Poza tym Frank Sullivan lubił starą modę, niekoniecznie amerykańską, może i być francuska, zatem to jak najbardziej do niego pasuje.

Do ilu wydawców Pan pisał?

Huh, wiele ich było. Odpowiedzi były naprawdę zróżnicowane. Jedni w ogóle nie odpisywali na moją propozycją, drudzy nawet nie odebrali poczty, a z kolei inni najzwyczajniej w świecie uważali, że ta książka jest za słaba. Pozytywne odpowiedzi otrzymałem trzy, ale skusiłem się na Radwan, bowiem w jego przypadku, współpraca z pracownikami wydawnictwa przebiegała najszybciej. I przede wszystkim nie musiałem przesyłać maszynopisu, wystarczyło, że spodobała im się książka w formie elektronicznej. Wiadomo, że Radwan to nie Znak, czy Zielona Sowa, ale książka to książka, recenzenci nie będą jej oceniać wydawnictwa, ale jej treść. Za dużymi wydawnictwami przemawia to, że mogą dać danemu dziełu większy rozgłos i są bardziej poważane, ale mi zależało, żeby dowiedzieć się czegokolwiek na temat mojej powieści. Nabywać czytelników, mieć ten punkt odniesienia w postaci pierwszej wydanej książki. Padło na Radwan, jednak liczę, że w przyszłości będzie to inne wydawnictwo, choć będzie to zdecydowanie trudniejsze zadanie.

Jak wygląda proces wydawniczy? Na pewno jest fascynujący.

Wielkiej filozofii tutaj nie ma. Przesłanie dowolnego fragmentu książki na zachętę (albo odmowę). Jeśli wydawnictwo jest zainteresowane – prosi o całość utworu. Po jej przeczytaniu i zaakceptowaniu dochodzi do podpisania umowy, a następnie zaczyna się szereg różnych czynności; korekta utworu, pisanie konspektu, notki biograficznej, projektowanie okładki itd. Gdy książka jest gotowa – ja zatwierdzam i automatycznie ląduje na liście dostępnych pozycji w wydawnictwie.

Czy jest Pan zadowolony z Radwana?

Nie przypominam sobie, aby były jakieś problemy. Jeśli z czegoś jestem niezadowolony (np. wybór okładki) to mogę mieć pretensje tylko i wyłącznie do siebie. Na razie wydawnictwo mnie nie zawodzi, choć mógłbym wskazać kilka mniejszych bądź większych negatywnych aspektów. Jednak nie były one na tyle poważne, abym teraz nie zachęcał do współpracy z wydawnictwem. Zresztą podejrzewam, że w przypadku każdej firmy nie ma idealnej współpracy z klientem i zawsze prędzej czy później pojawią się pewne nieporozumienia.

Jak się Pan czuje, widząc „Grę cieni” w księgarniach?

W moim przypadku jest to księgarnia internetowa, więc na pewno nie jest to takie samo uczucie, które towarzyszy autorom, których książki leżą na półkach, jednak nie narzekam.

Czy debiut okazał się udany?

Na to pytanie zapewne będę w stanie odpowiedzieć za kilka lat. Książka ma swój byt nieco ponad rok, więc wciąż staram zwiększać liczbę odbiorców i ich recenzji. Chcę wiedzieć, jaką tak naprawdę wartość ma ta książka i czy w ogóle ją ma. Jednak do tego potrzeba czasu, co może być trochę paradoksalne, bo przyznam szczerze, że nie należę do osób obdarzonych największą cierpliwością.

Nie obawia się Pan, że publikacja była błędem?

Oczywiście, że się obawiam! Nawet momentami pojawiają się u mnie myśli, że mogłem napisać coś innego i jeśli byłoby to możliwe, wydać to w innym wydawnictwie. Jednak tego już nie zmienię i nie ma sensu dłużej się nad tym rozwodzić. W przypadku falstartu jedyne co mi pozostanie, to zdecydowanie się na zakończenie prób osiągnięcia literackiego sukcesu i przyznanie przed samym sobą, że się do tego po prostu nie nadaję.

Nie boi się Pan krytyki?

Zdaję sobie sprawę z tego, że jeszcze wiele pracy przede mną i chociaż jestem już nieco innym człowiekiem niż te blisko dwa lata temu, kiedy pisałem „Grę cieni”, to wiem, że wciąż muszę się uczyć. Dlatego krytykę odbieram w ramach motywacji. Pamiętam, na co zwracali uwagę moi czytelnicy i przy pisaniu następnych książek, postaram się tych błędów nie popełnić. Inna sprawa, że jestem w stanie skrytykować samego siebie. Wspominałem, że żałuję kilku decyzji, ale tego już nie zmienię, muszę iść dalej. Co do wiary we własne siły… Hm, czasami może jej brakować, ale wierzę, że stać mnie na wiele, nawet jeśli teraz i tak przy zestawieniu z Kingiem, czy Puzo jestem totalnym laikiem. A może… jestem po prostu inny? Nie wybitny, nie genialny, ale nie gorszy, a po prostu inny?

Jak młody pisarz może promować swój literacki debiut?

Poprzez lokalne gazety, umieszczanie informacji w Internecie (choć fora literackie dosyć kuleją i tych będących „na poziomie” jest naprawdę mało), spotkania autorskie, przekazywanie egzemplarzy autorskich bibliotekom, czyli po prostu sprawianie, żeby gdzieś ten tytuł się przewijał. Nie można pozostać w miejscu, choć udana promocja to naprawdę wielkie wyzwanie. Najważniejsze jest jednak szukanie czytelników, to oni decydują o tym, czy książka żyje. Tytuł może być powszechnie znany, ale jaki z tego pożytek, jeśli nikt po niego nie sięgnie?

Co – Pana zdaniem – sprawia, że jedne książki są popularniejsze od innych? Oryginalny pomysł? Wartka akcja? Pełnokrwiste postaci? Dopracowany świat? A może poprawna polszczyzna?

Każdy czytelnik w danym dziele szuka czegoś innego. Nie chcę odpowiadać za wszystkich, na to po prostu nie ma definicji. Jedni stawiają na oryginalność i nie lubią „zerżnięcia od innych”, ale inni powiedzą, że nieważne jest samo „zerżnięcie”, ale sposób w jaki „zerżnięto.” Alfred Hitchcock stworzył genialną sceną pod prysznicem w „Psychozie”. Dzisiaj jest to kopiowane w wielu filmach, a jaki jest efekt – sami widzimy. Trzeba potrafić dobrze skopiować. Z kolei Woody Allen tworząc swoje filmy, również bierze motywy od twórców literackich, ale przedstawia je na swój sposób. Oglądając „Match Point” można mieć niezłą zabawę, jeśli wcześniej przeczytało się „Zbrodnię i karę” Fiodora Dostojewskiego. Nie wspomnę już o jego wielu innych filmach, począwszy od „Annie Hall”, które stanowią naprawdę porządne źródło wiedzy poprzez kumulowanie motywów z wielu dziedzin. Jednak trzeba być w stanie to dostrzec, niektórzy powiedzą, że to tylko komedia. Lećmy dalej. „Pełnokrwiste” postaci? Wprost uwielbiam Dona Vito Corleone oraz jego syna Sonny’ego, ale równie dobrze mogę stwierdzić, że wielbię Bułhakowa za dopracowany świat. Tak jak pisałem – na to nie ma definicji. Poprawna polszczyzna? Dzieło napisane językiem potocznym nie musi być z założenia gorsze od tych poprawnych. Jeśli wszystko ma sens i czerpiemy z tego wiele korzyści… pozostaje tylko podziękować autorowi, że zdecydował się dany utwór napisać.

Czy czytanie książek pomaga Panu w doskonaleniu stylu pisarskiego?

Tak i to na wiele różnych sposobów. Z jednej strony, czytając książki wiem, co już zostało wykorzystane (ile to już razy miałem świetny pomysł, po czym okazało się, że to już było), ale z drugiej, tak jak w moim przypadku, dany autor potrafi zainspirować. Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby nawet najwybitniejszy pisarz nie czytał innych książek. To tak jakby Francis Ford Coppola nie oglądał innych filmów poza własnymi. Musisz znać swoją wartość, jednak aby to uczynić, należy też znać wartości innych. Przepraszam, że moje argumenty dotyczą filmu i sportu, ale chcę też poprzez ten wywiad przedstawić swoje inne zainteresowania, raduje mnie nie tylko literatura. Ba, moja wiedza filmowa i sportowa jest zdecydowanie bogatsza od literackiej.

Czy pracuje Pan nad nową powieścią?

Obecnie na pisanie kolejnej książki nie pozwala mi czas, jednak naturalne jest to, że będę próbować skrobnąć coś nowego. Przede wszystkim jeśli się już za to zabiorę, to odłożę wszelkie inspiracje na bok. Pisząc „Grę cieni”, inspirowałem się kilkoma autorami, ale jak wielu twierdzi, jest w tym wszystkim styl Dąbrowskiego, który za drugim razem należy przełożyć na całe dzieło. I to mnie motywuje do dalszej pracy. Od razu wspomnę, że niekoniecznie będzie to kolejna przygoda Franka Sullivana. Lepiej nie ryzykować zbyt szybkim zużyciem materiału.

Pisanie to bardzo wymagające zajęcie. Może czasami Panu w czymś przeszkadza, np. koliduje z pracą albo nauką?

Nie jestem zawodowym pisarzem, więc trudno powiedzieć, że jest to duża część mojego życia. Dlatego na pytanie, czy pisanie koliduje z innymi zajęciami mogę powiedzieć, że to po prostu forma pewnej odrębności. Obecnie tworzenie nie jest moim priorytetem, lecz mimo to stanowi ważny wątek mojego życia, który – mam nadzieję – w przyszłości jeszcze się rozwinie.

W takim razie czym dla Pana jest pisarstwo? Zawodem? Hobby?

Zawód nie, hobby chyba też, bo gdyby tak było, nie wspominałbym, że chciałbym z pisarstwem wiązać przyszłość. Hobby jest dla mnie sport. Regularnie oglądam piłkę nożną czy tenis, a jednak nigdy zawodowym sportowcem nie zostanę. Dlatego nie mogę stwierdzić, że pisarstwo to hobby. Na razie znajduje się pomiędzy zawodem a hobby. Zobaczymy jak to będzie wyglądało za pewien czas. Inna sprawa, że dla mnie numerem jeden na przyszłość jest reżyseria filmowa. Pragnę się kształcić w tej dziedzinie, jestem przekonany, że tworzenie własnym produkcji kinematograficznych jest w stanie dostarczyć mi jeszcze większej dawki emocji niż pisanie książek.

Skąd czerpie Pan inspirację? Nie obawia się Pan oskarżeń o plagiat?

Sami bohaterowie są jak najbardziej „moi”. Zresztą to widać po dyskusjach z czytelnikami. Żaden z nich nie porównał Franka Sullivan, oparta Brooksa, czy Scarlett Clark, do którejś z powstałych już postaci. A jak wspominałem – pisząc „Grę cieni”, inspirowałem się kilkoma twórcami, przede wszystkim Dennisem Lehane’m i Joe Alexem. Ta dwójka w wielu kwestiach mi pomogła, jednak to tylko inspiracja, nie żaden plagiat. Nie chcę usprawiedliwiać się młodym wiekiem, ale uważam, że jako początkujący pisarz mam pełne prawo powoływać się na autorytety i korzystać z ich pomocy, jaką otrzymuję podczas czytania ich dzieł. Każdy kiedyś zaczyna, każdy kiedyś jest tym niżej notowanym i uczy się od najlepszych. Taka postawa pozwala mi zachować zimną krew i rozsądnie podchodzić do tego wszystkiego, mieć świadomość błędu i niewiedzy, ale jednocześnie odpowiedzią na to jest nieustanna chęć robienia postępów i samorealizacji.

Woli Pan wszystko dokładnie zaplanować czy improwizować?

Przez wiele lat stawiałem na improwizację. Po prostu siadałem i pisałem. I zawsze uważałem, że tak też powstanie moja pierwsza książka. Stało się jednak trochę inaczej. Jedyne co było pisane bez zaplanowania to ostatni rozdział. W pewnym momencie postawiłem kropkę i uznałem, że nie ma sensu stawiać kolejnych znaków. Jednak to tylko ostatni rozdział. Może jeszcze pozwolę sobie dodać, że w trakcie pisania nie wpadały mi do głowy nowe pomysły (a może po prostu tego nie chciałem i starałem się, aby tak się nie stało?) i nie wracałem się o kilka/kilkanaście stron wcześniej i nic nie zmieniałem tak, aby po dodaniu nowego wątku wszystko miało sens.

Czy miałby Pan jakąś radę dla innych początkujących pisarzy?

Przede wszystkim nie można dać za wygraną, poddawać się wątpliwościom i załamaniu. To oczywiste, że pojawiają się momenty kryzysu, jest to nieodłączna część procesu tworzenia. Jednak należy wierzyć w siebie, ufać swoim możliwościom. Przecież bezpodstawnie nie usiadłeś przed klawiaturą i zacząłeś pisać. Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w stanie czegoś dokonać. Dobre podejście jest kluczem. Należy być przygotowanym na wiele cierpkich słów, jednak trzeba je obrócić w te motywacyjne. Przygoda z pisaniem jak jest wspaniała, tak jest wymagająca i momentami okrutna. Przecież każdy z nas jest w większym bądź mniejszym stopniu uczulony na opinię drugiej osoby. I dlatego naprawdę trzeba już na starcie twardo stąpać po ziemi, żeby za szybko się z uczestnictwa w tej przygodzie nie wykruszyć.

Bardzo dziękuję za udzielenie tak wyczerpujących odpowiedzi.

Drodzy Czytelnicy, bardzo chciałabym Was zaprosić na bloga Pana Dąbrowskiego (http://r-dabrowski.blogspot.com/) oraz konto na Twitterze (https://twitter.com/R_Dabrowski). Strony na Facebooku nie ma, ale proszę, nie smućcie się. Przecież macie jeszcze te dwa wspaniałe fragmenty „Gry cieni” do przeczytania, więc uśmiechnijcie się i czym prędzej zabierzcie się do lektury.

FRAGMENT I

Znał to miejsce. Był już tutaj, gdy próbował znaleźć grób brata Mority. Tym razem było jednak inaczej. Noc. Na niebie pojawił się księżyc. W lesie, miedzy drzewami, z gałęzi na gałąź fruwały sowy. Brakowało tylko skowytu wilka, aby poczuć się jak w klasycznym horrorze.

Rzędy grobów wydawały mu się teraz inne. Mroczniejsze. Szedł w ich kierunku, właściwie bez większego powodu. Przydeptywał liście, czasem pękła jakąś gałąź. Lekki wiaterek schładzał twarz.

Cmentarz był coraz bliżej. Co pewien czas odwracał się instynktownie do tyłu, jak gdyby czuł, ze ktoś za nim idzie. Ktoś go śledzi. Był jednak sam. Z lasu zaczęły dobiegać różne odgłosy. Większość przebywających w nim zwierząt najwyraźniej również nie spała tej nocy.

Najpierw dostrzegł, jak sep krąży nad jego głowa, jednak kiedy się bardziej przyjrzał, zrozumiał, ze to jastrząb pikuje w jego kierunku. Ale ptak wbił się dziobem w. . . grób. Kiedy podszedł bliżej, nie zauważył dywanu purchawek, które znikąd pojawiły się pod jego stopami. Chmura dymu zakryła mu cała widoczność. Szedł naprzód, szukając z niej wyjścia. Nagle dym został rozwiany, a w niewielkiej odległości od niego dostrzegł wyzywająco ubrana kobietę kiwająca na niego palcem, żeby się zbliżył. Gdy był już blisko, zauważył, ze obcisły czarny lateksowy strój podnoszący kształtne piersi nie był niczym innym jak strzępami starych szmat

zwisających z wcale niemłodej skóry. Tak naprawdę nie był już pewny, czy przed nim stoi kobieta. Monstrum zamiast głowy miało czaszkę z czerwonymi ścięgnami.

Otworzył usta i łapał z trudem powietrze. Dłonie mu drżały, nogi miał z waty. Zero szans na jakikolwiek ruch. Próbował zamknąć oczy. Powieki były niezwykle ciężkie. Zacisnął zęby i w końcu udało mu się. Narząd słuchu jednak cały czas funkcjonował. Dziwne wstrząsające odgłosy. Czuł, ze traci kontrole nad swoim ciałem. Znowu. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Zsunął się na ziemie. . .

Jezu Chryste, jęknął Frank, otwierając oczy. Był zlany potem, oddychał ciężko. Położył dłoń na klatce piersiowej. Serce biło z nienaturalna prędkością. „Co się z tobą dzieje, Frankie”, pytał sam siebie.

To już trzeci tak dziwny sen. Pierwszy można było nazwać snem. Dwa kolejne – koszmarami.

Sullivan wstał z łóżka i podszedł do okna. Padało. Otworzył szerzej okno i wystawił twarz. Strugi deszczu przyjemnie chłodziły twarz.

Nie dość, ze zagadka zaginionego brata Gregory’ego pozostawała nierozwiązana, to jeszcze Frank musiał uporać się z dręczącymi koszmarami.

Zerknął na zegarek. Trzecia w nocy. Już miał wrócić do łóżka, kiedy dostrzegł, ze drzwi od celi są lekko uchylone. Podszedł bliżej i otworzył je szerzej. Na posadzkę spadła karteczka złożona w kostkę. „A jednak”, mruknął detektyw. Była wciśnięta w szparę. Frank podniósł papier.

Gdy na koniu przemierzysz na drugi koniec wyspy, pozostaw go na chwile samego, to otrzymasz kolejne zapiski.

Koń. „Ależ wymyślił”, pomyślał Frank. Wyszedł jeszcze na korytarz i rozejrzał się. Pusto. Miał tak głęboki sen, ze tajemniczy autor to wykorzystał. Sullivan przypomniał sobie poprzednia treść. „Podjąłeś się tej roli; musi być odegrana”.

FRAGMENT II

Kiedy patrzyło się z dala, klasztor przypominał fortece nie do zdobycia. Na wzgórzu, zbudowany z grubych, surowych murów z czerwonej cegły, ale otynkowanych na biało. Czerwona dachówka ułożona była po spadzie, co sprawiało, ze ściekający deszcz nie zalegał, a wpadał do długiej rynny, która kończyła każda krawędź dachu. W niektórych ścianach były duże okna, jednak od strony północnej nie było ich prawie w ogóle, jedynie małe otwory, które niegdyś mogły służyć ludziom do obrony budowli. W tym miejscu mur był znacznie grubszy, a to pewnie dlatego że od tej strony droga była w niewielkim nachyleniu, co stanowiło miejsce do łatwego ataku – jeszcze za czasów podbojów. Wieże strzelnicze na każdym rogu pięciokątnego klasztoru również przypominały o dawnej funkcji obronnej. Spoza murów ciężko było wywnioskować, jak wygląda miejsce po drugiej stronie. Jedyne, co nie budziło wątpliwości, to fakt, iż była tam kaplica. Ten mały kościółek (wymóg każdego klasztoru) wznosił się ponad murami, a potężny mosiężny krzyż ustawiony na pokrytym patyna miedzianym dachu dzwonnicy mógł konkurować pod względem wysokości z sześciopiętrowymi wieżowcami. Miejsce duchowych spotkań zakonników nie wydawało się duże, było bardziej pionowe niż poziome, zapewne po to, by zagospodarować niewielki teren dostępnych gruntów.

Dookoła rozciągały się gęste lasy, jedynie od strony północnej równiny udostępniały daleki widok.

Na przystani czekał mnich odziany w brązowa szatę z kapturem. W tkaninie migotały srebrne i złote nitki. Zakonnik miał ze sto siedemdziesiąt piec centymetrów wzrostu, burze kasztanowych włosów, oliwkowa cerę i zadarty nos.

Sullivan pożegnał się ze sternikiem i postawił stopę na drewnianym pomoście. Wówczas dopiero mógł stwierdzić, iż dotarł do wyspy Saint Bradley.

Mnich podszedł do niego i zapytał:

– Pan Frank Sullivan?

Detektyw skinął głowa.

– Proszę w takim razie ze mną – dodał zakonnik, odwracając się na pięcie i kierując się w stronę lasu. – Musimy przejść kawałek. Nasz klasztor znajduje się w środku lasu. Zapewne ze statku dostrzegł pan siedzibę naszego zakonu, lecz musimy przebyć pewien odcinek drogi.

– Rozumiem – mruknął Frank.

Detektyw odwrócił się i zobaczył, ze statek zaczął się już oddalać. Następnie zerknął na zegarek. Dziesiąta. Frank poczuł głód. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, ze od wielu godzin nic nie jadł. „Może będzie okazja w tym klasztorze, aby coś przekąsić”, pomyślał i podążył za mnichem.

Gesty zagajnik pokrywający ponad połowę wyspy potrafił wprawić w zdumienie większość osób, które przez niego przechodziły. Spokój lasu i zapachy kwitnących roślin przypominały o bliskości z natura. W ciągu dnia każdy mógł tu znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania, w nocy jednak aż strach było samemu spacerować z powodu zagęszczenia drzew i panujących ciemności. Zwierząt tu chyba nie było, poza ptakami, które dawały o sobie znać rzadkim świergotaniem.

Las wyspy Saint Bradley składał się w większości z klonów. Frank do tej pory nie zauważył innego drzewa. Spacerowiczom, którzy nie przepadali za przedzieraniem się przez nachodzące na siebie gałęzie, z pomocą przychodziła dość szeroka droga ciągnąca się wzdłuż całego lasu wraz z licznymi skrętami prowadzącymi na polany.

Przez dobry kwadrans szli jeszcze ścieżka, która pięła się łagodnie miedzy drzewami. Przy takim upale żaden z mężczyzn nie miał ochoty przyspieszyć kroku. Po dojściu do brukowanej drogi odbili od szlaku i wspinali się dalej po stromym oraz porośniętym trawa morska zboczu. Na górze teren był już gładki i pokryty wilgotna łąka.

– Kiedy dotrzemy do klasztoru, spotka się pan z opatem. Dowie się pan od niego o sytuacji zaistniałej w naszym zakonie – oznajmił w trakcie wędrówki mnich.

– Znakomicie – odparł detektyw.

Frank podążał śladami zakonnika, który na oko miał trzydzieści piec, maksymalnie trzydzieści osiem lat. Zbliżał się w każdym razie do specyficznego okresu w zżyciu każdego mężczyzny, czyli przekroczenia bariery czterdziestu lat.

Do klasztoru dotarli dziesięć minut później. W końcu po długim milczeniu braciszek przemówił:

– Jesteśmy na miejscu, panie Sullivan.

Wejście od strony północnej było największe i mogło być zamykane ciężkimi żelaznymi wrotami, jak również stalowymi kratami. Po przejściu przez nie trafiało się na szeroki gościniec. Droga wyłożona była kamiennym brukiem. Woń ogrodów po prawej stronie równoważyła niemiły zapach unoszący się nad stajniami ze strony przeciwnej. Przed sobą miało się kamienna studnie z czerwona dachówka, która zasłaniała widok wejścia do kaplicy. Dalej, na prawo od studni, kamienna droga prowadziła do cel mieszkalnych, natomiast na lewo – do jadalni, kuchni, piwnic i pomieszczenia, gdzie przechowywano miód.

Frank przekroczył próg żelaznej bramy, która została podniesiona, kiedy tylko znajdujący się na górze wartownik dostrzegł przybyłych mężczyzn. Bostoński detektyw przyznał w duchu, ze klasztor robił wrażenie. Nie dość, ze był ogromny, to każdy jego detal był wyjątkowy. Drzwi, okna, zastosowany styl w budowie – wszystko fascynowało Sullivana.

Podążył za zakonnikiem i dotarł na szeroki gościniec. Znajdowało się na nim kilku innych zakonników, również ubranych w brązowe habity przepasane grubym sznurem. Na szyi każdego z nich, na rzemyku, wisiał duży drewniany krzyż.

Ogrody otoczone były od strony wewnętrznej płotem porośniętym równo przyciętym żywopłotem, od zewnętrznej – murem obronnym. Rosły tu różnego rodzaju kwiaty, krzewy i zioła. Tu również mieściła się szklarnia i cela głównego zielarza. W najdalszym rogu ogrodów znajdowało się kilka uli, z których pobierano miód i wosk.

Ze stajni wydostawał się specyficzny zapach koni, siana i owsa. Wnętrze było uporządkowane. Dla każdego konia był oddzielny boks z dużym zapasem siana.

– Proszę poczekać – odparł zakonnik. – Pójdę po ojca Brooksa.

Sullivan skinął głowa. Od początku swojego pobytu na gościńcu zwrócił uwagę przebywających tam również pozostałych mnichów. Nie chcieli bezpośrednio okazać swojego zainteresowania, dlatego tylko katem oka spoglądali na Franka. Detektyw był nieco zmieszany, dlatego postanowił nie stać tak w jednym miejscu i rozejrzeć się po gościńcu. Ruszył wolno przed siebie. Szedł wzdłuż ogrodów i ustawionych dookoła nich drewnianych ławek, tuz przy krawędziach wyznaczonych trawiastych terenach.

Mnisi wydawali się spokojni, każdy zajmował się swoim zajęciem, ewentualnie co pewien czas spoglądał z zainteresowaniem na przechadzającego się Sullivana. Jedni pielęgnowali ogrody, drudzy zajmowali się końmi w stajni, a pozostali relaksowali się na drewnianych siedzeniach.

Nad drzwiami wejściowymi kaplicy czuwało dwunastu apostołów wyrzeźbionych w kamieniu, a pomiędzy nimi, na piedestale – Jezus Chrystus. Wejście, choć niewysokie, miało formę portalu, z witrażowa rozeta ponad drzwiami. Reszta zewnętrznej obudowy była dość skromna, poza niewielkimi krzyżykami tu i ówdzie oraz witrażem od strony południowej przedstawiającym Ostatnia Wieczerze. Cała budowla natomiast miała kształt krzyża.

Nieco dalej znajdowały się kręte schody prowadzące na pierwsze Pietro klasztoru. Frank już wyobrażał sobie, jak cudownie musiało wyglądać wnętrze konwentu. Z zewnątrz budynek prezentował się niczym prawdziwa forteca, na jego gościńcu Sullivan był zafascynowany pięknymi ogrodami, zadbanymi końmi czy wspaniałymi ozdobami nad wejściami do kaplicy czy szklarni.

Nad drzwiami do pomieszczeń zwanych celami mieszkalnymi umieszczone zostały złote tabliczki, obłożone drewnianymi ramami, na których wypisano cytaty z Pisma Świętego. Franka największa uwagę przykuły trzy z nich:

A ty, synu człowieczy, nie bój się ich ani nie lękaj się ich słów, nawet Gdyby wokół ciebie były osty i ciernie i gdybyś się znalazł wśród skorpionów. Nie obawiaj się ich słów ani nie lękaj się ich twarzy, bo to lud oporny (Ez 2,6) Gdy wicher zawieje – nie ma już grzesznika, lecz sprawiedliwego podstawy są wieczne (Prz 10, 25) I wydeptano tłocznie poza miastem, a z tłoczni krew wytrysnęła aż po wędzidła koni, na tysiąc i sześć stadiów (Ap 14, 20)

Detektyw przeszedł wzdłuż wszystkich podwoi i za zakrętem zatrzymał się przed następnym pomieszczeniem. Jak szybko się zorientował, była to gospoda, w której znajdowała się również winiarnia.

Sullivan postanowił skorzystać z tego, ze zakonnik, który odebrał go z przystani, wciąż nie wracał, i zdecydował się zwiedzić wnętrze. Po wejściu do głównego pomieszczenia odnosiło się wrażenie przytulnego

zakątka. Ładne ozdoby w postaci pustych butelek po winie powiązanych i poustawianych na parapetach, większych naczyń zawieszonych pod sufitem oraz całkiem sporej kolekcji kieliszków do degustacji za lada pogłębiały ten efekt. Można było się pokusić o stwierdzenie, iż w tej małej gospodzie od zawsze dobrze się wiodło.

Piwnica winiarni, która kryła się za zielonymi drzwiami, była obszerna, dużo większa, niż mógłby wskazywać budynek nadziemny. Większość miejsca zajmowały ogromne beczki z winem. Zapach fermentacji i drewna dębowego był tu obecny aż w nadmiarze, lecz dla każdego smakosza wina był on niczym dla spragnionego woda. Idąc wzdłuż beczkowej alei, dochodziło się do drewnianych półek, na których leżakowały wina już zabutelkowane, na każdej butelce widniała biała etykietka z kieliszkiem o czarnych konturach, pod którym rozmyty nieco napis głosił: „Wilkshire”.

Pod ściana stał kosz wypełniony do samych krawędzi korkami, natomiast w drugim końcu mieściło się ogromne szklane naczynie do połowy zapełnione czerwonym winem ze szczepu Merlot.

Sullivan na zwiedzanie przeznaczył kilka minut. Postanowił wrócić na górę, aby spotkać się z opatem.

Marta Tarasiuk
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.