W tym roku spędzaliśmy z narzeczonym wakacje nad polskim morzem. Wybraliśmy miłą nadmorską wioskę. Sporą część dnia zajmowało nam plażowanie. Mój narzeczony, jak to lekarz - osoba cierpiąca na niedobór snu, ucinał sobie drzemki, mile rozciągnięty na kocyku i otulony przytulnie parawanem. Ja trochę moczyłam się w morzu (z umiarem, bo kto tam wie, jakie bakterie w wodzie buszują). Czytałam i… zajmowałam się obserwowaniem innych plażowiczów, polecam. Zajęcie nader miłe i co tu kryć, ekscytujące. No i właśnie spostrzeżeniami z tychże obserwacji, chcę się z Szanownymi Czytelnikami podzielić.
Na plaży dzieje się wiele ciekawych rzeczy, szczególnie interesujące jest przyglądanie się sposobowi w jaki mężczyźni, proszę wybaczyć słowo - „zarywają” płeć piękną. W tym temacie, plaża przypomina poligon, na którym odbywają się manewry miłosne.
Gdy mężczyzna już namierzy swoją ofiarę, to albo „naparza” na nią niczym czołg, tratując wszystko po drodze (czyt. leżące po drodze staruszki, dzieci) lub wybiera wariant drugi, czyli wykrzesuje z siebie cały potencjał romantyzmu i wciągnąwszy brzuch (starsi), prężąc muskuły i klatkę piersiową (młodsi), rozpoczyna przed „ofiarą” taniec godowy. Co do samych ofiar. Z moich obserwacji wynika, że wiele kobiet, gustuje w wariancie pierwszym, czyli w mężczyźnie - czołgu. Cóż… być może nie mały wpływ ma na to, tylko dwutygodniowy wypoczynek i co za tym idzie, mało czasu. Po co więc marnować go na podchody?
Samotne kobiety udające się na plażę w wiadomym celu (chęć bycia złapaną w sidła męskiego troglodyty), roztaczają wokół siebie specyficzny klimat. Konkretnie, zasiedlają miejsce, w którym się na plaży lokują. Rozkładają kocyk, leżak, koszyk z prowiantem. Wszystko tam ma swoje miejsce. Klapeczki na obcasie (koniecznie błyszczące), kapelusz z dużym rondem, okulary przeciwsłoneczne, olejek do opalania etc. Gdy już taka białogłowa się umości w swoim gniazdku (czyt. rozłoży swoje apetyczne członki w skąpym bikini na leżaku), zaczyna robić wizję lokalną. W celu zapewne kamuflażu, przywdziewa kapelusz i zakłada okulary. Co ciekawe, musi wysyłać swoistego rodzaju impulsy, które ”łowca” odbiera niczym radar. Nie mija bowiem kwadrans, gdy na horyzoncie pojawia się zainteresowany troglodyta.
Powiem szczerze, że bolało mnie trochę, że nie stałam się celem takiego „łowcy”, być może odstraszał go, ukryty za parawanem, chrapiący narzeczony. Jednak pewnego dnia stałam się i ja celem. Czytałam książkę, gdy poczułam na sobie czyjś wzrok. Spojrzałam i co widzę? W moim kierunku zmierza jegomość w niebieskich bokserkach, lat 40 +. Lekko się rozczarowałam, bo to bądź co bądź, późny wiek podbojowy. Z drugiej jednak strony, ja też nie jestem za młoda, nie ma więc co grymasić. Rozpoczęłam grę, czyli rzuciłam powłóczyste spojrzenie - podziałało! Już po chwili klęczał u mych stóp. Bałam się, by się tylko narzeczony nie obudził. Na szczęście ukryty za parawanem, spał snem kamiennym. „Łowca” wydał mi się znajomy. Zaszczycił mnie szerokim uśmiechem i powiedział: „jestem posłem SLD i chcę panią przekonać, by głosowała na moją partię”. Oklapłam niczym suflet. Wycedziłam słodko: „spadaj pan i nie zasłaniaj mi słońca”.