Powieści i opowiadania > Wychowany wśród wikingów

Rozdział II. Opowieść starej Gudrun

Wychowany wśród wikingówW następnych dniach po powrocie Knut i jego domownicy wzięli się ostro do robót polowych, prawie każdego wieczora przyjmując jakichś gości, bo w sąsiedztwie szybko rozeszła się wieść, że Knut ze swoimi chłopakami wrócił. Tylko Halbjorn i Thorgred ich nie odwiedzili, dziewiątego więc dnia po powrocie Knut i Kadlin wybrali się do nich. Ustalili, że Melle przeniesie się do ich domostwa, bo Horik jako najstarszy z rodzeństwa miał po rodzicielach odziedziczyć gospodarstwo, a także jakie wiano wniesie do teściów, a w końcu, że jeżeli pierwsze ich dziecko będzie płci męskiej, otrzyma na imię Knut, a jeżeli urodzi się dziewczynka, to na imię dadzą jej Kadlin.

Dziewięć dni później (Knut był nieco przesądny, a że dziewiątka to dla każdego wikinga szczęśliwa liczba, stąd nieprzypadkowo takie dni wybierał) przenieśli wszystkie rzeczy Melle do domu Horika, uczciwszy tę wielką zmianę w życiu zakochanych trzydniowym obżarstwem i pijaństwem.

I tak na życiu rodzinnym oraz ciężkiej pracy w gospodarstwie od świtu do zmierzchu upływały kolejne dni Knutowi i jego rodzinie.

Wiosna tymczasem rozpanoszyła się już zupełnie na świecie, resztki śniegów, zalegające po lasach czy rozpadlinach stopniały, rozkwitły drzewa, krzewy i kwiaty, a obejścia gospodarskie pełne były młodej zwierzyny, cieląt, źrebiąt, prosiąt, jagniąt i innej chudoby. Niedawni wojowie zamienili się teraz w gorliwych gospodarzy, od świtu do zmierzchu pracujący w polu czy przy zwierzynie. Einar i Flossi jedynie od czasu do czasu łapali wolne chwile, aby zabrać Oddiego i wypuścić się na polowanie, a to na dzikie kaczki, które jak każdej wiosny licznie wróciły na pobliskie mokradła, a to na kuropatwy, których stadka przemykały po polach, a to na zające ścigające się z wiatrem.

Na takich to pracach i rozrywkach mijał czas Knutowi i jego rodzinie, aż w końcówce maja wybrali się do Hedeby, jak obiecali swoim druhom, wracając z wyprawy do kraju Normanów. Nadchodziło bowiem święto Einherjar, podczas którego czczono poległych w boju wojowników, wspominając ich przy różnego rodzaju męskich zabawach i piciu piwa. W Hedeby mieli zostać na dwa noclegi u jednorękiego Ulfa, który był rówieśnikiem i towarzyszem dziecięcych zabaw Knuta, w młodości zaś bardzo dzielnym wojownikiem. Na wyprawy wojenne wybierał się częściej niż Knut, bo uprawy roli nie cierpiał, a do tego, podobnie jak jego druh, nie był synem pierworodnym swego ojca, a jako takiemu nie należało mu się dziedziczenie gospodarstwa. Zmuszony więc był zdobywać majątek na wojnach, w których wiodło mu się całkiem nieźle do momentu, kiedy wojując w Northumbrii, zostawił tam całą swą prawą rękę, odrąbaną jednym ciosem topora przez jakiegoś zakutego w stal, brytyjskiego olbrzyma.

Po tym wydarzeniu wrócił do Danii i za majątek uciułany do tej pory kupił karczmę w Hedeby, najbliżej położoną portu, czyli w miejscu najczęściej odwiedzanym przez wojów ruszających na łupieżcze wyprawy, bądź z nich powracających. Dobudował do niej jedną wielką hallę, gdzie na drewnianej podłodze wyścielonej słomą, można też było u niego przenocować.

Żył więc dostatnio, znany i szanowany w całym Hedeby, a choć w tym największym, nie tylko w Danii, ale i całej Skandynawii, nie brakowało miejsc, gdzie można było tęgo zjeść, popić i przenocować, to jednoręki Ulf, jako dawny wojownik, cieszył się większym niż inni karczmarze poważaniem.

Knut, Flossi i Einar dotarli do Hedeby wieczorem w przeddzień święta Einherjar. Uczcili swoje spotkanie z jednorękim Ulfem kilkoma rogami piwa, zaś od świątecznego ranka brali udział w zabawach na portowym nabrzeżu, tam też spotkali Arnvalda Milczącego, z którym wyściskali się serdecznie. Kiedy tak stali wszyscy czterej, opowiadając sobie, co się działo u nich przez ten czas, kiedy się nie widzieli (a raczej słuchając Knuta, któremu jak zwykle tłusta gęba się nie zamykała), co rusz podchodzili do nich znajomi wojowie, powitań, śmiechów i gwaru było więc przy tym co niemiara.

– Kogóż ja tu widzę, toć to sam Arnvald Milczący i Knut Głodomór – przez mieszaninę męskich głosów przedarł się ryk wojownika, który wzrostem i wagą większy był nawet od Knuta, a przy tym bardziej do niedźwiedzia niż człowieka był podobny, bo cała niemal jego wielka i płaska twarz porośnięta była włosiem. Z nosa i uszu wystawały mu obrzydliwe, brązowe kłaki, potężne łapska zarośnięte były prawie do palców, a nawet między palcami drobne owłosienie było widoczne. Brunatna broda kończyła mu się niemal pod samymi oczami, nad nimi rosły brwi, gęstsze i dłuższe niż u innych, czoła zaś w ogóle nie było widać, bo zasłaniała je grzywa, jeszcze gęstsza i bardziej brunatna niż zarost twarzy.

– Na Odyna, Swen Włochacz, jakże się masz, brunatny niedźwiedziu – podobnym rykiem odpowiedział mu Knut.

– Bogowie mi sprzyjają, siedzę w Hedeby już od trzech dni i ciągle jeszcze mam za co pić – ryczał włochaty olbrzym, obłapiając po kolei każdego z nich – a na dodatek kupiłem wczoraj słowiańską niewolnicę, której dałem dzisiejszej nocy poczuć męskość jej nowego pana i władcy.

– A gdzież to słowiańskie cudo teraz ukrywasz, że nie widzimy jej przy tobie? – spytał Arnvald – czyżby była tak szpetna, że wstydzisz się jej przy swym boku?

– Nic takiego, odesłałem ją dziś rano do domu wraz z resztą mojej służby i rodziny, dzisiaj chcę się nacieszyć tylko waszą kompanią – Swen śmiał się bez przerwy – dobrze, że was spotkałem, bo jeszcze przed południem biorę udział w rzucaniu toporem do celu, teraz możemy więc napić się piwa.

– A ty młokosie, będziesz strzelał z łuku? – zapytał Swen Einara, waląc go przy tym w plecy – pamiętam z Normandii, jak trafiałeś zająca w biegu, nie spotkałem tutaj wielu takich, którzy mogliby stanąć z tobą w szranki.

– Pomyślę o tym, łuk przy sobie, jak widzisz, mam, jeśli przyjdzie mi na to ochota, to może i stanę – z szelmowskim uśmiechem odparł Einar.

– Ja o turniejach nie myślę, chcę się opić piwa i pośmiać z kompanami – żachnął się Knut – drugiej słowiańskiej niewolnicy nikt ci za zwycięstwo nie da, Włochaczu, to może dobrze pomyśl, czy się opłaca?

Tak się przekomarzając, wypili po dwa bydlęce rogi pełne piwa, a później przyglądali się, jak kilku pijanych młodzieńców, zakładając się między sobą, urządza sobie w samym porcie wyścig po wiosłach, co wielką radość ogólną wzbudziło wśród gawiedzi, która salwami śmiechu nagradzała każdego wpadającego do wody woja (a wcześniej czy później, każdego z uczestników tej zabawy musiało to spotkać).

Około południa na centralnym placu miasta gawiedź utworzyła wielkie koło, a do środka wkroczył średniego wzrostu wojownik, o bujnej, jasnej brodzie, ale za to prawie kompletnie łysej czaszce. Wprowadził on ze sobą okazałego, gniadego ogiera, który czując, co go czeka, rozdymał chrapy i toczył gniewnym wzrokiem dookoła, jakby szukając przeciwnika.

– Oto ja, Leif, zwany Koniokradem – odezwał się gromko właściciel konia, aby przekrzyczeć tłum – stawiam mojego ogiera Gęstogrzywego przeciwko ogierowi Mocne Kopyto, którego właścicielem jest Rorik z Jelling.

Gapie zaczęli wrzeszczeć, buczeć i gwizdać, jakby wywołując do boju zapowiedzianych przeciwników. Nie trzeba było długo czekać, gdy ze strony przeciwnej do tej, z której przybył Leif Koniokrad, wbiegł wraz ze swym koniem Rorik z Jelling, niewysoki, ale mocno zbudowany mężczyzna. Obydwa ogiery rzuciły się na siebie z furią, ledwo ich właściciele zdążyli odskoczyć na bok, tumult zaś gawiedzi wzmógł się jeszcze dwu-, a może i trzykrotnie. Wielu gapiów, wcześniej już porobiło pomiędzy sobą zakłady, który z ogierów pokona swego przeciwnika, teraz więc rykiem i waleniem mieczy w tarcze każdy starał się zagrzać do boju swego faworyta. Zwierzęta tymczasem łapały się zębami za grzywy i ogony, kąsały po szyjach i kłębach, a co rusz obracały się tyłem do przeciwnika, kopiąc zapamiętale. Krążyły w kółko w bitewnym szale, który starzy wojownicy znali ze swych własnych, wojennych przeżyć, a ludzka ciżba i gwar rosły z każdą chwilą.

Einar przyglądał się walce ogierów z zainteresowaniem, ale bez tej ekstazy, która stała się udziałem tłumu. Nie założył się z nikim, choć Flossi go namawiał, za faworyta obrał zaś sobie Mocne Kopyto, wielkiego i napakowanego mięśniami kasztana, który wydawał mu się sprawniejszy ruchowo od Gęstogrzywego, pomimo tego, że na pozór wydawał się bardziej masywny.

W którymś momencie Einar poczuł, że ktoś szarpie go lekko za kaftan z tyłu, obrócił się więc zdziwiony, aby się przekonać, kto to może być. Spodziewał się raczej, że wypatrzył go w tłumie ktoś z sąsiadów, których wielu zjechało się na święto do Hedeby, albo jakiś wojownik, z którym poznali się podczas niedawnej wyprawy do Normandii. Jego zdziwienie stało się jeszcze większe, kiedy ujrzał przed sobą starą Gudrun, niewysoką, pomarszczoną kobietkę, która od kilku lat była niewolnicą jednorękiego Ulfa i posługiwała w jego gospodzie.

– Einarze, wieści mam dla ciebie, pójdź ze mną na stronę – rzekła niskim jak na kobietę, nieco chrapliwym głosem – nie ma co patrzeć na tę rzeź.

– To nie rzeź, a walka, na walkę zaś zawsze dobrze popatrzeć – roześmiał się Einar, bo z natury był skłonny do żartów – poszedł jednak za starą niewolnicą, bo zaciekawiły go jej słowa.

Weszli w jedną z bocznych uliczek i kiedy już znaleźli miejsce, gdzie nikt, jak się wydawało, nie mógł ich słyszeć, Gudrun gestem ręki wskazała Einarowi, aby usiadł na stojącej tam beczce. Einar spoważniał, bo zaczęło mu towarzyszyć uczucie, że dzieje się coś ważnego i stara Gudrun nie bez przyczyny zaciągnęła go w ten cuchnący starymi rybami zaułek. Niewolnica stanęła przed Einarem, omiotła go kilkakrotnie spojrzeniem od stóp po czubek głowy i jej stara, pomarszczona twarz wypogodziła się.

– Jakiś ty piękny, Einarze – rzekła głosem tak czułym, jakiego nigdy u niej nie słyszał – widać od razu, żeś z naszej krwi.

– A cóż to znaczy, żem z waszej krwi? – żachnął się Einar – coś ty wymyśliła, kobieto?

– Niczego sama nie wymyśliłam – nasze życie to zabawa bogów, nieważne, czyich – ot, wikingowie wierzą, że to trzy siostry przędą nici naszego żywota, my uważamy po swojemu.1

– Z naszej krwi, my, co to wszystko znaczy, nie wiem – Einar nic z tego nie rozumiał i chciał wrócić do oglądania walki ogierów – coś ci się, Gudrun, pomieszało – a może podkradasz swemu panu piwo jęczmienne i od samego rana pijesz na pusty żołądek – w głosie zniecierpliwionego młodzieńca pojawiła się na nowo nuta wesołości.

– Żyjesz z rodziną Knuta Egilssona, zwanego Głodomorem, choć nie jesteś jego synem – stara zaczęła mówić teraz już bez wcześniejszej nuty ckliwości – twoja matka, Inger, była drugą żoną Knuta, ale tylko przez dwa lata, bo umarła, rodząc drugie dziecko, już z Knutem spłodzone. Knut z pierwszą żoną Kadlin ma synów Flossiego i Snorriego oraz dwie córki Melle i Aud, a miał przed Flossim syna, też Knuta, bo w ich rodzie, najstarszy syn zawsze otrzymuje imię po ojcu. Mały Knut, dwa lata starszy od Flossiego, mając lat sześć, utopił się w przeręblu.

– Dużo wiesz o Knucie i jego rodzinie – zadziwił się Einar – ale cóż to dowodzi?

– Wiem jeszcze więcej, ale już takie rzeczy, o których wie mało kto – a na ten przykład wiem, że z wami żyje też karzeł Oddi, który karłem urodził się jako kara bogini Frei na rodzinie Knuta, bo jego ojciec po jednej z uczt był tak pijany, że zamiast do którejś z żon czy niewolnic, dobrał się do rodzonej siostry. Ona zaś, równie pijaną będąc, dała mu, nie wiedząc lub udając, że nie wie. Bogowie ukarali obydwoje w ten sposób, że ona umarła przy porodzie, a jemu został na wychowaniu Oddi, który przez wiele lat, jako karzełek, był pośmiewiskiem okolicy i wielkim wstydem dla ich rodu, na co dzień swym nikczemnym wyglądem przypominając o występku swych rodziców przeciw naturze.

– Na Thora i jego młot – Einar zawołał nieco głośniej, niż zamierzał – o tych rzeczach dawno się już nie mówi, a z Oddiego też już niewielu w okolicy się śmieje, bo to zaradny człowiek, dobry gospodarz i myśliwy, wielce pomocny Knutowi w robocie przy domu. Prawda jednak, że poza gospodarstwo się go nie zabiera, tak jak i na dzisiejsze święto, nie było mowy o tym, żeby pojechał z nami.

– Sam widzisz – stara nie dała Einarowi dużo czasu na myślenie – dużo słyszę, posługując w gospodzie. Ulf jest dla mnie dobry, dobrze karmi i nie bije, a z moimi wcześniejszymi panami różnie bywało – nieraz dostałam batem, czasem pięścią – jeden podbił oko, drugi wybił zęba, a trzeci wysmagał plecy aż do krwi – staruszka posmutniała, wspominając swoje nieudane, niewolnicze życie – ale nie wiesz, że nie zawsze tak było. Urodziłam się wiele lat temu w krainie Słowian, których wikingowie zwą Wenedami, a mój ojciec był znacznym wojem w naszym plemieniu, miał wielu braci, też znacznych, cztery żony i mnóstwo dzieci, sama, choć byłam jednym z nich, nieraz się gubiłam, kto jest moim bratem czy siostrą. Dwadzieścia dwie zimy życia mojego miałam za sobą, byłam żoną Gniewomira, wojownika, który nie dość, że znacznego rodu, to słynął z odwagi i roztropności na tyle, że jego rady słuchał nawet mój ojciec, wódz plemienia. Kochałam Gniewomira, a on kochał mnie. Był dobrym mężem, a dla naszych dwóch małych córeczek, najlepszym na świecie ojcem. W naszej chacie żył też jeszcze najmłodszy brat Gniewomira, Krzesamysł, mądry i dzielny chłopak. Miał tyle zim, co ty teraz i dowodził grupą chłopców, broniącą dostępu do naszej wioski pod nieobecność mojego ojca i jego wojów. Na nic jednak zdała się waleczność tych młodzieńców, kiedy napadli na naszą wieś wikingowie. Zabrakło chłopakom doświadczenia i choć stawali mężnie, nie sprostali najeźdźcom, dla których wojna była całym życiem. Wikingowie wybili wszystkich, którzy nie byli w stanie iść o własnych siłach, resztę powiązali jak bydło i przy jednym, wspólnym sznurze popędzili przez knieje ku rzece, płynącej nieopodal. Tam załadowali nas na swoje okręty i popłynęli ku morzu, a morzem do portu, zwanego przez nich Birką.

Tak skończyła się pierwsza, najszczęśliwsza część mojego życia, życia słowiańskiej dziewczyny o imieniu Dobrosława, bo Gudrun nazwano mnie dopiero w niewoli.

– Po co mi to wszystko opowiadasz? – Einar słuchał ciekawie, ale nie rozumiał, dlaczego starej zebrało się na tę opowieść i żeby on jej słuchał, tutaj, w tym ponurym, cuchnącym starymi rybami zaułku.

– Posłuchaj cierpliwie, a dowiesz się wszystkiego – Gudrun ścisnęła go mocno za rękę i mówiła dalej – W Birce wikingowie podzielili nas między siebie, według sobie tylko wiadomych reguł, a później część rozjechała się do swoich domów, część wystawiła nas na targu niewolników. Krzesamysł, który podczas obrony wioski został ranny, dzięki naszym wspólnym modłom do słowiańskich bogów zdołał jakoś wykurować się przez czas podróży, został wystawiony na targu i kupiony przez jakiegoś wojownika z Danii. Swoich nabywców znalazły także moje siostry i dzieci moich sióstr. Ja zaś patrzyłam na to wszystko w rozpaczy, patrzyłam własnym, pełnymi łez oczyma, jak znikają z mego życia wszyscy, których kocham.

– Potrafisz sobie, Einarze, wyobrazić przerażenie dziecka, kiedy odrywają od niego matkę rodzoną? Albo rozpacz matki, kiedy wie, że wyrwane z jej objęć dziecko za chwilę pojedzie z kimś, kto zapłacił za nie jak za psa czy kozę i że już nigdy matczyne oczy go nie ujrzą?

Dwie wielkie łzy spłynęły po pomarszczonej twarzy niewolnicy, a od placu na, którym odbywała się walka ogierów, wzmogły się wrzaski publiczności, przez które przebijał się od czasu do czasu kwik konia ugryzionego przez przeciwnika i odgłos bijących o ziemię kopyt.

– Mnie się wydawało przez krótki czas, że bogowie oszczędzili mi aż tak wielkich cierpień – ach jakże byłam naiwna – w tym momencie staruszka zaniosła się krótkim szlochem, ale zaraz wzięła głęboki oddech i otarłszy łzy, mówiła dalej już spokojniej, głosem mocnym jak na tak kruche ciało, zimnym i opanowanym.

– Wiking, którego byłam własnością, zabrał mnie wraz z moimi dziewczynkami i zawiózł do bardzo bogatego domostwa w krainie zwanej Skanią. Mojego pana nazywano Brynjolfem ze Skanii, był nie tylko majętny, ale też spokrewniony z wieloma możnymi, a przy tym okrutny i bezwzględny. Przez pierwsze pół roku całe dnie ciężko harowałam, noce zaś spędzałam w łożu mojego pana, szybko stając się za jego sprawą brzemienną. Najważniejsze jednak było dla mnie to, że córeczki moje miałam przy sobie i to było jedyna moja pociecha. Łudziłam się jeszcze wówczas, że może Gniewomir zdoła mnie odnaleźć i wykupić z niewoli, czasami tak się zdarzało. Że nie będzie baczył na moją ciążę z oprawcą. Nadszedł jednak dzień, kiedy zjawił się w naszym domu syn i imiennik pana domu – Brynjolf Młodszy. Miał zaledwie trzynaście zim, a już był tak zły, tak zupełnie pozbawiony uczuć.

Stary Brynjolf był jednakże zakochany w swoim synalku, cieszyło go jego okrucieństwo, tak mi opowiadano jeszcze przed przybyciem smarkacza.

– Tego dnia, kiedy przyjechał, nie zapomnę nigdy – głos staruszki zaczął drżeć, więc przerwała na chwilę, a kiedy się opanowała, mówiła dalej, ale już takim głosem, że zimno przejmowało słuchającego pomimo ciepłych, wiosennych promieni rozlewających się dookoła – zjawił się po południu w eskorcie kilkunastu osiłków, którzy mieli swoje gospodarstwa na obrzeżach posiadłości starego Brynjolfa i stanowili jego drużynę. Od razu rozpoczęło się pijaństwo, ja i inne niewolnice biegać zaczęłyśmy, żeby ani jadła, ani piwa nie zabrakło ucztującym. Młody Brynjolf, chociaż jeszcze dzieciak, też już pił gęsto, a że głowy nie miał tak tęgiej, jak jego dorośli kompani, upił się szybciej i zwymiotował na samym środku halli. Po tym jednak nabrał nowej energii, wyciągnął miecz ojcowski i zaczął okładać jego głownią po zadkach każdą z nas, która zbliżyła się do stołu. Starzy wojownicy śmiali się do rozpuku, a to go jeszcze bardziej podjudzało. Kazał jednej z moich towarzyszek obudzić i przyprowadzić moje córeczki. Przyprowadzono je, rozbudzone i wystraszone od razu przywarły do mnie, a ten wściekły pies wyciągnął je na środek halli i zawołał:

– Patrzcie no, mój dzielny ojciec zapłodnił kolejną niewolnicę, ale skoro będzie miał z nią dzieciaka, po co mu słowiańskie szczenięta? – I po tych słowach, wykonał dwa szybkie ciosy mieczem, zabijając na miejscu moje dzieciątka.

– Stary okrutnik, widząc swoje psie nasienie, które takie nieludzkie wydało owoce, śmiał się dalej, jego towarzysze także, a mój świat runął już tym razem na dobre. Rzuciłam się na szczeniaka, chcąc mu wydrapać oczy i przegryźć tętnicę własnymi zębami, ale inne niewolnice złapały mnie wpół i trzymały mocno, ja zaś wyłam tak jakby miecz Brynjolfa przebił mi serce. W końcu ktoś, nie wiem kto, zdzielił mnie z tyłu w głowę i nieprzytomną wyniesiono mnie do izby, którą dzieliłam z kilkoma innymi dziewczynami.

Staruszka zamyśliła się, Einar dość poruszony opowieścią, nie ponaglał do dalszych zwierzeń, bo myślał, że Gudrun się rozpłacze, ale ta już widać tyle się w życiu nad tym wspomnieniem wypłakała, że łez jej nie starczało, a po chwili podjęła na nowo swą opowieść.

– Możesz sobie wyobrazić, jak wówczas cierpiałam, nie będę się nad tym zbyt długo rozwodzić, tyle ci powiem, że przepłakałam kilka nocy i dni, postanowiłam w końcu zabić mordercę moich dzieci, dosypać mu trucizny do jedzenia. Kiedy już się zatwardziłam w sobie na tyle, że byłam naprawdę gotowa to zrobić, wyjechał nagle, bo jego ojciec chciał, żeby dorastał gnojek na dworze szwedzkiego konunga2, żeby tam uczył się wojennego rzemiosła od najlepszych wojów i tam zawierał cenne znajomości z ludźmi, których znać było warto.

Czekałam więc na nową okazję, ta jednak się nie nadarzyła. Urodziłam staremu Brynjolfowi córkę, a że bardzo pragnął kolejnego syna, zawiedziony srodze, uznał, że potrafię rodzić tylko córki. Kiedy więc razu pewnego zjechał na gościnę jego zamieszkujący w Gotlandii przyjaciel z czasów wczesnej młodości, sprzedał mnie wraz z córeczką. Zmieniłam później wielu panów, urodziłam jeszcze kilka córek, dwie z nich dochowały się wieku dorosłego, jedna z nich żyje w Skanii, druga w Mercji – oby bogowie im sprzyjali! I wszystko mi jedno, czy to będą bogowie słowiańscy, czy wikińscy – stara pierwszy raz podczas tej opowieści się uśmiechnęła – ja kilka lat temu zostałam niewolnicą jednorękiego Ulfa i myślę, że u niego dokonam żywota, bo on mnie ceni za pracowitość i chyba nawet trochę lubi. Ale nigdy przez całe moje życie nie opuszczała mnie myśl o zemście na sprawcy mojego największego nieszczęścia, a może raczej należałoby powiedzieć, naszego? – przy tym pytaniu Gudrun spojrzała głęboko w oczy Einarowi – powiedz mi, co wiesz o swoim ojcu?

Niewiele – przyznał Einar – zawsze musiałem kluczyć i zmyślać, kiedy chłopaki z sąsiedztwa chwalili się dokonaniami wojennymi swych ojców, tłumacząc choćby, skąd się wzięły ich przydomki. Wiem, że mój ojciec był słowiańskim niewolnikiem, którego Egil, ojciec Knuta, kupił w Birce na targu i przywiózł do swojego gospodarstwa. Na imię mu było Krzesamysł i nikt nie mógł tego wymówić, jak należy.

– Ty jednak potrafisz – przerwała mu z lekkim uśmieszkiem Gudrun.

– Matka mnie nauczyła, a ona umiała, bo kiedy już zakochała się w nim, to bardzo chciała umieć. Egil i jego rodzina przezwali go jednak Einarem. Został niewolnikiem na wiele zim, nauczył się mowy Danów, przyzwyczaił do nowego życia. A że dobrze gospodarzył, kiedy panowie wyjeżdżali na wiking, Egil ani myślał się go pozbywać. Ojciec mój był już mężczyzną w sile wieku, kiedy zdarzyło się tak, że pod nieobecność Egila i jego synów, domostwo ich najechała banda rabusiów. W domu jedynymi mężczyznami byli mój ojciec, drugi jeszcze, sporo młodszy niewolnik i karzeł Oddi, kazirodczy syn Egila. Rabusiów było więcej, ale dzięki odwadze i sile ojca i tego drugiego niewolnika, który zresztą został śmiertelnie ranny, oraz celności Oddiego, który z dachu domostwa szył do napastników z łuku, udało się odeprzeć atak. Po powrocie do domu Egil nagrodził mojego ojca wolnością, dał mu kawałek ziemi i pomógł zbudować dom. A kiedy ojciec wyznał mu, że kocha się z wzajemnością w Inger, sierocie, która z braku bliższej rodziny, posługiwała u swych dalekich krewnych, mieszkających po sąsiedzku, Egil przekonał sąsiadów i pożenili ich. Ja urodziłem się niespełna rok później, a kiedy miałem dwie zimy skończone, ojciec mój wybrał się na targ w Hedeby i nie wrócił już. Ponoć zginął w pijackiej bójce, ale na ten temat dłuższych rozmów nigdy w domu nie było. Moja matka z początku próbowała radzić sobie sama, ale nie była w stanie temu podołać, więc dwie zimy po śmierci ojca, została drugą żoną Knuta, oddając mu z powrotem ziemię, którą jej i ojcu nadał stary Egil. Dom sprzedano, a srebro zań pomogło jeszcze mocno rozbudować gospodarstwo Egila i Knuta. Dla mnie samego trzy Norny przędzące nić życia przewidziały widać los sieroty, bo mając pięć zim, zostałem już sam. Matka moja urodziła następnego chłopczyka, bardzo jednak ucierpiała podczas porodu. Dzieciak urodził się wieczorem i koło północy już nie żył, a matczysko moje biedne skonało trzy dni później.

Gudrun patrzyła ze zrozumieniem na chłopięcą jeszcze twarz Einara, nie dane było im jednak dokończyć tej rozmowy, bo opowiadając sobie wzajemnie swoje losy, zapomnieli o całym świecie. Nie słyszeli więc przerażających odgłosów konającego ogiera, który przegrał walkę ani nawet ogłuszającego ryku tłumu.

Po walce jednak zaułek, w którym przebywali, podobnie jak wszystkie inne uliczki miasta, zaczął się zapełniać ludźmi, którzy ruszyli tłumnie do licznych w portowym mieście karczm.

– Patrzcie no, gdzie to się schował nasz dzielny wojak – chrapliwy głos Swena Włochacza zwiastował koniec wyznań Gudrun i Einara – podbierasz jednorękiemu Ulfowi starą Gudrun?

Knut i Flossi zaryczeli ze śmiechu, Arnvald zaś, jak to on, skwitował uwagę kudłatego wojownika dobrotliwym uśmiechem.

– Ulf, jak go znam, zażąda srebra, choć patrząc na Gudrun, będzie cię na nią stać – Swen ciągnął temat, sam śmiejąc się do rozpuku i jeszcze bardziej rozbawiając swoich towarzyszy – są tacy, co wolą starsze, ale to przeważnie tacy, którym już przestało zależeć na potomstwie, a ty jeszcze musisz dać światu kilku porządnych łuczników. A, prawda, jeśli już o tym, to powinniśmy ruszać na nabrzeże, będą puszczać mewy, możesz pokazać, jaki z ciebie zuch.

– Wiemy, jak strzelasz z łuku, widziałem przecie, jak cię Oddi uczył, i tak pospołu myślimy, że zgarniesz główną nagrodę. A jak zgarniesz, to postawisz za to beczkę piwa – Knut huknął Einara w ramię – w międzyczasie stara Gudrun zniknęła niepostrzeżenie w tłumie – pokaż tym chłystkom dookoła, jak strzelasz.

– A może nawet postawisz dwie beczki – wybełkotał Flossi, którego mętny wzrok i czerwone jak burak oblicze wskazywały, że wypił już do tej pory dosyć jak na jego możliwości – wtedy… wtedy bedziem dopiero chlać, co… yyy… Ei… Einar, co?

Towarzystwo ruszyło w stronę nabrzeża, żartując i rechocząc. Einar po tym wszystkim, co usłyszał od Gudrun, miał mętlik w głowie, ale jako się rzekło, z natury wesoły, zanim dotarli do nabrzeża, już poddał się sielskiej, świątecznej atmosferze i tak jak jego kompani śmiał się co chwila z ich żartów, albo i swoich własnych.

Na nabrzeżu zbierał się już tłum, po części tych samych gapiów, którzy dopiero co oglądali walkę ogierów, zbierali się też wojownicy chcący stanąć w szranki zawodów łuczniczych. Między nimi byli tacy, którzy łuk wykorzystywali jako broń na wyprawach wojennych, jak również tacy, którzy głównie z użyciem łuku polowali. W innych krainach zawody łucznicze polegały na strzelaniu do tarcz, ludy Północy wolały jednak kiedy rozgrywki kończył się przelaną krwią. Jeden niewolnik siedział na pomoście portowym i co jakiś czas wypuszczał z trzymanego obok kosza mewę. Łucznik, który chybił swój pierwszy strzał, drugiej szansy już nie dostawał, do kolejnej rozgrywki przechodzili tylko ci, których strzała trafiła mewę śmiertelnie. Podobnie jak przy walce ogierów, także i tutaj czyniono zakłady, kto trafi, a kto nie, co po każdym strzale sprawiało, że tłum wybuchał nową falą krzyków. Einar dotrwał do siódmej kolejki, a z nim jedynie dwóch innych wojów. Kiedy jednak niewolnik wypuścił pierwszą mewę w siódmej kolejce, pierwszy z przeciwników chybił. Drugi, zwany Vingorem z Ribe, wojownik słusznego wzrostu i mocnej budowy, który przez krótki czas towarzyszył jarlowi Palnatokiemu podczas ostatniej normandzkiej wyprawy, więc Einar już go wcześniej widywał, wystąpił przed tłum i gromkim głosem zawołał:

– Niech wszyscy tu zgromadzeni wiedzą, że jeśli ten tutaj młodzieniec o imieniu Einar, pokona mnie w strzelaniu, postawię mu u jednorękiego Ulfa beczkę piwa, aby mógł wraz ze swymi kompanami godnie uczcić dzisiejsze święto. I przy tym ogłoszę, że od dziś każdy ma prawo zwać go Einarem Łucznikiem. Jeśli ja wygram, tego samego będę oczekiwał od niego – po tych słowach obrócił się do Einara – oczywiście mówię o postawieniu tylko beczki piwa, nie o nadaniu przydomku – przy tych słowach część gapiów roześmiała się gromko – Podejmujesz wyzwanie, młokosie?

Tłum zafalował jak łan zboża targany wiatrem, wydając głośny pomruk i wlepiając oczy w Einara – ten stał zaś nieco skonfundowany, bo przecież jeśli nie wygra, to nie dostanie dziesięciu sztuk srebra, obiecanych zwycięzcy, czym więc zapłaci za beczkę piwa – szybko jednak wpadł na jakiś pomysł, dał ręką znak Vingorowi i podbiegł do Arnvalda, stojącego w pierwszym rzędzie gapiów.

– Arnvaldzie, prośbę mam do Ciebie ogromną – pożyczysz ty mi grosza, abym temu opojowi postawił beczkę piwa, w razie, gdybym z nim przegrał? Odpracuję Ci przy sianokosach – młodzian patrzył z nadzieją na poważne jak zwykle oblicze Arnvalda. Ten zaś uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało i odrzekł, mocno przy tym potrząsając Einara za ramię – Pożyczę ci, pod jednak warunkiem – tłum nie mogąc się doczekać rozstrzygnięcia, zaczął głośno skandować Einar, Einar, Einar – tak że ten pochylić się musiał ku Arnvaldowi, żeby usłyszeć, co jego druh mówi – nieważne, jaki będzie wynik, po święcie przyjmiesz u mnie na kilka dni gościnę i zapolujemy razem na dzika.

– Przyjacielem mi jesteś prawdziwym, Arnvaldzie – zakrzyknął Einar i poruszony głęboko wrócił do Vingora – Przyjmuję twoje wyzwanie, Vingorze – zawołał, co wywołało poklask gawiedzi, a radość na obliczu Vingora.

– Zatem do boju! – ryknął Vingor i walnął się kilka razy pięściami w klatkę piersiową, aby dodać sobie animuszu.

Einar odsunął się nieco, aby okazać szacunek i ustąpić pola starszemu wojownikowi, Vingor zaś stanął rozkrokiem i podniósł łuk. Tłum uciszył się prawie całkowicie, tak, że kiedy niewolnik wyrzucił w górę mewę, wyraźnie słychać było w powietrzu trzepot jej skrzydeł. Vingor napiął cięciwę, przymierzył i – trafiona w locie mewa już raczej nie usłyszała triumfalnego ryku, którym zgromadzeni nagrodzili celny strzał. Vingor opuścił łuk i z uśmiechem ukazującym zdrowe, białe zęby, spojrzał na Einara – Twoja kolej, chłopcze.

Einar złożył się do strzału, tłum znów przycichł, niewolnik wypuścił mewę – cisza, świst strzały, krzyk przerażenia wydobywający się z dzioba śmiertelnie trafionego ptaka i oto Einar z opuszczonym łukiem mógł spojrzeć prosto w oczy swemu przeciwnikowi. Vingor, najwidoczniej bardziej od Einara doświadczony, sam musiał cenić czyjąś sprawność, bo bez cienia złości czy zawiści na twarzy, pokiwał z uznaniem głową. Sam również trafił i zabawa trwała dalej.

W jedenastej kolejce dopiero Vingor chybił, wywołując jęk zawodu wśród ciżby. Jeden przez drugiego zaczęli teraz się przepychać, aby zobaczyć, czy młodemu Einarowi uda się utrzymać nerwy na wodzy i zakończyć turniej zwycięsko. Chłopak zaś rzeczywiście wydawał się dość oszołomiony tym, że tak daleko zaszedł w tym turnieju, że za chwilę mógł go zakończyć zwycięskim strzałem. I wygrać z wojownikiem, który śmiało mógł być jego ojcem.

Tłum drugi raz już tego dnia zaczął skandować jego imię, co dla pędzącego dotąd żywot wieśniaczy Einara było rzeczą nową, bo nie przywykł do tego, aby być bohaterem – jak na tak młodego człowieka szybko jednak powstrzymał to dziwne uczucie radości z poklasku widzów i jął się przygotowywać do oddania strzału, który mógł być decydujący w tej grze.

Przeszedł kawałek dalej od miejsca, z którego strzelali, obejrzał się do tyłu gdzieś w powietrze, mniej więcej w miejsce gdzie mewa wyrzucona w górę zaczynała machać skrzydłami, zawrócił, patrząc sobie pod nogi, jeszcze raz spojrzał w to samo miejsce, wrócił do miejsca, z którego strzelali, zawrócił jeszcze raz i powtórzył ten sam ciąg czynności. Widownia, obserwując jego własne ze sobą zmagania, cichła coraz bardziej i bardziej, aż ucichła całkowicie i słychać było tylko plusk wody i niosące się gdzieś z daleka odgłosy pijackich uczt tych, których turniej łuczniczy, nie interesował. On zaś stanął w rozkroku, podniósł łuk i przyłożywszy go do oka, napiął cięciwę. Kiedy już widział, jak niewolnik otwiera klatkę, wstrzymał oddech. Mewa wystrzeliła w górę prosto jak dym z komina w bezwietrzny dzień, na wysokości około trzech chłopa dopiero zawisła w powietrzu, aby obrać właściwy kierunek lotu. I wówczas dopiero nastąpił strzał! Mewa przeszyta na wylot spadła wprost do wody, a powietrze zaniosło się radosnym wrzaskiem Einara i jeszcze głośniejszym rykiem tłumu.

Einar utonął w uściskach Knuta, Flossiego, Arnvalda i Swena, a później zaczęli go ściskać zupełnie obcy ludzie, ciesząc się jego radością i tym, że obejrzeli prawdziwe widowisko. Po jakimś czasie dopiero dopchał się do niego Vingor z Ribe, który ściskając mu prawicę, rzekł:

– Szósty raz brałem udział w tym turnieju i dopiero pierwszy raz przegrałem. Widzę, żeś chociaż młody, toś zdolny i będzie z ciebie jeszcze kiedyś wojownik jak się patrzy. Dziś wieczorem u jednorękiego Ulfa jarl Palnatoki płacił będzie nagrodę za zwycięstwo, ja zaś postawię tobie i twoim kompanom beczkę piwa, jakom przyrzekł. Do zobaczenia zatem wam wszystkim – i po tych słowach zniknął gdzieś w tłumie.

Dariusz Lubiński
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.