Powieści i opowiadania > Wychowany wśród wikingów

Rozdział III. Musisz zabić Brynjolfa!

Wychowany wśród wikingówZmierzchało już i większość obchodzących święto wojów zbierała się w karczmach, głośno było od ich wrzasków i śmiechów w całym mieście. Po wyłożonych drewnianymi belkami ulicach przeciągały gromady wojów, którzy obejmując się za szyje albo w pas, śpiewali bojowe pieśni, śmiali się, krzyczeli, aż Hedeby się trzęsło od ich basowych głosów. Ci, dla których miejsca nie starczyło w karczmach, toczyli beczki z piwem na nabrzeże, jako że noc szła ciepła, prawdziwie czerwcowa.

U jednorękiego Ulfa, w największej karczmie miasta i w samym jego centrum, zebrało się też najwięcej wojów. Ogromna halla, którą Ulf udostępniał tylko na tego typu uroczystości, na co dzień pozostająca zamkniętą, dziś gościła lekko ponad setkę wojów. Niektórzy z nich, już byli mocno pijani a ich szklane jakby oczy zdradzały, że równie dobrze dusze tych wojaków mogą być tu na ziemi, jak błądzić gdzieś w światach bogom tylko dostępnym, w Asgardzie czy Misgardzie. Inni, przesadziwszy z ilością piwa wypitego w ciągu dnia, zdążyli już się przespać i teraz, łamiąc w rękach wielkie połcie pieczonego na kilku ogniskach mięsiwa, świniaka na jednym, cielaka na drugim, a dzika na trzecim, opróżniali nowe rogi pełne piwa. Gwar panował nieopisany, piwo i tłuszcz ciekły po brodach, niewolnicy i niewolnice Ulfa biegali jak w ukropie, on sam krążył pomiędzy biesiadnikami, gdzieniegdzie przysiadł, chwilę zagadał, rzucił jakieś wspomnienie ze swych wojennych czasów, a wszystko ogarniał wzrokiem, podpowiadał służbie, gdzie się piwo kończy, a komu ze znaczniejszych wojów mięsa nałożyć, był wszędzie i czuwał nad wszystkim. Najczęściej zaś pojawiał się u początku najdłuższego stołu, gdzie siedzieli jego najznamienitsi goście, duńscy i swiońscy jarlowie, którzy zjechali na święto Einherjar specjalnie do Hedeby, a którzy bywali często u króla Haralda Sinozębego w gościnie i chadzali z nim razem na wyprawy wojenne, bądź na wizyty u innych królów tego świata.

Siedział tam między nimi Palnatoki, pod wodzą którego Einar i jego towarzysze wojowali niedawno jeszcze w Normandii, był Holmstein, który oprócz sławy, jaką się okrył w licznych wojnach, często też wyruszał na polowy wielorybów na daleką Północ, był jednooki Swen, który od wielu lat mieszkał w Mercji, ale na święto Einherjar zawsze wracał w rodzinne strony. Razem stanowili oni grupę najbardziej poważanych jarlów w królestwie duńskim, zajmowali więc przy stole najbardziej poczesne miejsce. Tak się złożyło, że tego roku nie było w Hedeby żadnego przedstawiciela Noregów, którzy często współdziałali z duńskimi wojami podczas wypraw wojennych, natomiast wyjątkowo znakomici goście reprezentowali plemię Swionów, zwanych coraz częściej Szwedami od nazwy państwa Szwecja, jakie stworzyli. Na ich czele stali synowie szwedzkiego króla, czy też jak to się przyjęło mówić w krajach Pólnocy konunga Bjorna, sławni już w świecie z wojennego rzemiosła, Olaf i Erik.

Towarzyszyło im kilku wojów, sławnych w północnych krainach z wypraw łupieżczych na Ruś i Bizancjum, a z nich najsławniejszy był Brynjolf, zwany Wściekłym z racji swej brawurowej odwagi i rzadko spotykanego okrucieństwa.

Einar, siedząc z dala od tej grupy, popijał piwo małymi łykami, wzrok skupiając właśnie na Brynjolfie. Wojownik ten był słusznego wzrostu, tłusty i brzuchaty, prawie zupełnie łysy, za to obdarzony bujną brodą, dawniej rudą, obecnie mocno siwiejącą. Oczy jego, o kolorze trudnym do określenia, ginęły gdzieś w tłuszczu pod obfitymi, siwymi brwiami, dla postronnych zaznaczając się jedynie jako małe, ciemne szparki. To z kolei przypominało każdemu patrzącemu na tę twarz oczy jakiegoś nieludzkiego stwora, co w zestawieniu z zaciśniętymi wiecznie szczękami i wyrazem nieopisanej buty i zaciętości bijącej od tego oblicza, dawało obraz człowieka gardzącego innymi i zdolnego do najohydniejszych czynów. Nie odzywał się często, pił za to dużo, sprawiając wrażenie lekko nieobecnego. Einar obserwował go dyskretnie, i im więcej patrzył, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że człowiek ten rzeczywiście zdolny był do takiego okrucieństwa, o jakim opowiedziała mu wcześniej stara Gudrun.

Ta zaś kręciła się pomiędzy gośćmi, dolewała piwa, kilka razy rzucając też wielce znaczące spojrzenia na Einara. W którymś momencie znalazła się bardzo blisko niego, na tyle, że nie słyszana przez nikogo w ogólnym harmidrze, zdołała szepnąć Einarowi: Musisz zabić Brynjolfa!

Einar, pomimo młodego wieku, nie był zapalczywy, a wprost przeciwnie, wyróżniał się na tle swych rówieśników sporym rozsądkiem. Nie palił się więc od razu do tego, aby zrobić to, do czego nakłaniała go niewolnica. Siedział spokojnie wśród swoich towarzyszy i pomiędzy nielicznym łykami piwa rozmyślał o słowach Gudrun, jak miałby zabić Brynjolfa? Prawda, wiek działał na jego korzyść, gdyby tak miał wyzwać starego okrutnika na otwarty pojedynek, ale tamten niejedną w życiu stoczył walkę, a braki w szybkości mógł łatwo nadrobić siłą czy doświadczeniem. Zabójstwo skrytobójcze nie wchodziło w grę, Einar brzydził się takim postępowaniem i nigdy czegoś takiego nie zrobiłby, wiedząc, że okryłby się hańbą, a tego bał się bardziej niż śmierci.

W końcu zmogła go ilość wypitego piwa i musiał wyjść za potrzebą, kiedy zaś już miał wrócić do karczmy, Gudrun zjawiła się przed nim jak zjawa i wycedziła:

– Einarze, musisz zabić Brynjolfa! To przez niego i jego ród wszystkie nieszczęścia naszego plemienia, naszego rodu, moje i twego ojca!

– To doświadczony wojownik, a ja jestem ledwie po pierwszej wyprawie wojennej. Stoję u progu życia, nie miałem jeszcze kobiety, a jeśli ten stary okrutnik rozwali mi łeb, nie zostawię po sobie nawet potomków, którzy mogliby mnie pomścić – Einar nie wydawał się przekonany – a do tego, jeśli nawet ja go zabiję, to jego krewni, a z tego, co o nim słyszę, jest spokrewniony i zaprzyjaźniony z wieloma możnymi, upomną się o wergeld1 za jego śmierć.

– Mylisz się młodzieńcze – wychrypiała Gudrun, wbijając pazury w rękę Einara – Otóż wiedz, że ten wściekły pies wybił większość swoich krewnych, aby zagarnąć ich majątki, kobiety i niewolników – tak naprawdę, jedynymi jego żyjącymi, a i to dalekimi krewnymi są konung Bjorn i jego synowie, im zaś nie może on nic zrobić, są na to zbyt potężni. Długo toczył krwawą waśń ze swym kuzynem w kraju Waregów, najeżdżali sobie wzajemnie swoje posiadłości i w końcu tamten dopiął tego, że wybił wszystkich synów Brynjolfa, a córki, żony i niewolnice nie tylko że mścić się za niego nie będą, ale jeszcze wszystkie bóstwa będą codziennie prosić o zdrowie i szczęście dla ciebie, za to, żeś uwolnił je wszystkie od tego zła wcielonego. Wiem z dobrych źródeł, bo niewolnicy mają też uszy i oczy, że sam konung Bjorn znosi Brynjolfa, prawda, ale tylko dlatego, że nie chce mieć opinii mordercy własnej rodziny, w innym przypadku też już dawno by się go pozbył. Nie na darmo go tu wysłał wraz ze swymi chłopakami, chce, aby nieco przycichły niektóre bezeceństwa, których się Brynjolf dopuszczał w kraju Swionów, a wcześniej jeszcze w kraju Waregów, którzy od Swionów pochodzą.

Einar słuchał z coraz większym przejęciem, a Gudrun mówiła dalej.

– Brynjolf po przyjeździe do Hedeby mieszka od kilku dni na kwaterze u moich znajomków, wczoraj podtruli go nieco odpowiednim zielem dodanym do jedzenia. Sama im podetknęłam to ziele, od niego dzisiaj ma gorączkę i sraczkę, biegał za potrzebą całą noc, aż do dzisiejszego południa, od tego osłabiony jest ponad miarę. Przy tej słabości nie oszczędza się w piciu piwa, szybciej się więc upije niż zwykle, znajdź jakiś sposób, aby cię zaczepił i wyzwij na honorowy pojedynek. Dasz sobie na pewno radę z tym starym capem! Pamiętaj, musisz zabić Brynjolfa!

Wrota karczmy otworzyły się i wyszło na zewnątrz trzech śpiewających głośno wojów, a jako że ryczeli na całe gardła, szczęśliwie ostatnie słowa Gudrun usłyszał tylko Einar. Wzburzony nieco, odepchnął lekko starą i wpadł do środka. Nikt raczej nie zauważył jego wzburzenia, nikt poza Arnvaldem, który nachylił się do Einara i spytał, czy się coś nie stało. Einar pokręcił tylko głową w odpowiedzi, wpił się ustami w róg z piwem i teraz otwarcie już wpatrywał się w Brynjolfa Wściekłego.

Reszta zgromadzonych bawiła się na całego, więc nikt na to nie zwracał uwagi, Knut opowiadał coś najbliżej przy nim siedzącym, jak to on, z gębą pełną jedzenia, którego pojedyncze kawałki wymykały mu się co jakiś czas, plamiąc obficie tłuszczem brodę, Arnvald pił piwo i cicho rozmawiał z jakimś bardzo już podstarzałym wojem, Flossi spał z głową na stole, a Swen Włochacz żłopał niesamowite ilości piwa, co jakiś czas przerywając opowieść Knuta jakimiś celnymi uwagami, po których zwykle następował gromki wybuch śmiechu wśród tych, którzy siedzieli najbliżej i rozumieli, o czym mowa.

W Einarze kłębiło się coraz więcej krwiożerczych myśli, widział złe błyski w oczach Brynjolfa i próbował sobie z pamięci odtworzyć całą opowieść starej Gudrun, jej życie wśród słowiańskiej braci, z mężem, którego pobratymcy zwali Gniewomir i dwójką ślicznych, małych córeczek, wiecznie szczebioczących, niczym Aud, najmłodsza latorośl Knuta i Kadlin. I widział swego rodzonego ojca, zwanego przez swoich Krzesamysłem, który bawi się z córeczkami Gniewomira i Gudrun, tak jak on potrafił się bawić z małą Aud, za co kochała go najbardziej ze swych domowników. Oczyma wyobraźni coraz bardziej przenosił się w krainę Słowian, którą znał tylko z opowieści, o której wiedział, że porastają ją liczne puszcze i przecinają nie mniej liczne rzeki.

Jak żywe stawały przed nim obrazy, jak na niczego się nie spodziewającą, słowiańską wieś spada jak grom z jasnego nieba najazd brodatych wojowników z Północy, jak ich wódz o twarzy Brynjolfa bierze na sznur najpierw Dobrosławę, a później Krzesamysła, temu drugiemu wytrąciwszy najpierw z ręki miecz.

A później, już spętanym, wyznacza nowe imiona: Gudrun i Einar, żeby jemu i jego kamratom łatwiej było do nich mówić. Tak jak gospodarz, który nabył na targu konia i nie pyta, jakie koń miał imię, bo on i tak nadaje mu takowe, które jemu się podoba. Ktoś dał Einarowi mocnego kuksańca w bok, więc młodzian ocknął się i wrócił ze swych majaków do rzeczywistości.

– Coś tak zmarkotniał, przyjacielu? – pytał go Arnvald, który najwyraźniej zakończył dysputę z podstarzałym wojem i spostrzegł nagłą przemianę w obliczu Einara, który dał mu się poznać podczas wspólnej wojaczki jako lekkoduch i wesołek, a tu siedział ponury niczym chmura gradowa i spojrzeniem, pełnym nienawiści wpatrywał się w jednego ze swiońskich gości.

– Nic mi, Arnvaldzie, nic, nie kłopocz się o mnie – odburknął Einar i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyjścia.

Kiedy już miał wyjść, za plecami usłyszał głuche uderzenie i chrapliwy głos Brynjolfa:

– Ty gadzie przeklęty przez Odyna, ty świński synu, ty gównojadzie – bluzgi sypały się jak z rękawa staremu okrutnikowi, rzecz jasna, na głowę nieszczęśnika, którego już wcześniej wybrał sobie na cel prześladowania – Einar obrócił się, aby ujrzeć, jak Brynjolf, ku uciesze reszty towarzystwa, trzyma za kark niewolnika z rozbitym nosem i tłucze jego łbem o ławę, obsypując niewybrednymi wyzwiskami.

Dość! – ryknął Einar, sam nie wiedząc, dlaczego to robi i skąd mu przyszła odwaga – Dość, powiedziałem!

– cisza nastała nagle, bo nikt się nie spodziewał w tym gronie, składającym się z ludzi obytych z wojną i wielkim okrucieństwem, dla których niewolnik był wart tylko tyle, ile można za niego dostać srebra na targu, poza tym jego życie nie przedstawiało żadnej wartości – nikt z tego towarzystwa nie wpadł na myśl, że komuś bezmyślne znęcanie się nad niewolnikiem może się nie podobać, może poza Ulfem jednorękim, ale jeśli on nie protestował, właścicielem będąc, to nic nikomu do tego.

– Chyba piwo odebrało ci rozum, młokosie, a Thor wyrżnął Cię swym młotem w twój durny łeb – Brynjolf zerwał się z ławy, na której siedział, jakby mu nagle lat ubyło, a wszelkie dolegliwości żołądkowe ustąpiły – wiesz, do kogo mówisz, psi pomiocie?

– Do mordercy i okrutnika, któremu łatwo znęcać się nad niewolnikiem, ale który szcza pod siebie ze strachu, kiedy kto wolnego stanu wyzwie go na uczciwą walkę pomiędzy leszczynowe gałęzie – Einar nie zastanawiał się już, co mówi, za niego przemawiała w tej chwili jego nienawiść do człowieka, o którego istnieniu jeszcze wczorajszego dnia nic nie wiedział, a o którym dziś usłyszawszy i którego mając teraz przed sobą, gotów był na strzępy rozszarpać.

Szum się zrobił między wojami, którzy między sobą zaczęli wymieniać uwagi swoje co do słów mało komu znanego młodzieńca i co do tego, co za chwilę zrobi z nim Brynjolf, którego znało wielu z nich, czy to osobiście, czy choćby ze złej sławy, jaka go otaczała. Sam Brynjolf przez chwilę nie odzywał się wcale, jego wąskie, szparkowate oczy rozszerzyły się jakby za chwilę miały mu wypaść na zewnątrz, tłusta gęba nabrzmiała, sprawiając wrażenie, że jej posiadacz za chwilę pęknie z wściekłości.

– Jestem Brynjolf ze Skanii, syn Brynjolfa, wnuk Brynjolfa a zwą mnie Wściekłym głupkowaty węglożerco – wojownik odzyskał w końcu mowę – mój miecz nurzał się we krwi Sasów, Irów, Piktów, Franków, Słowian i sami bogowie wiedzą ilu jeszcze ludów! A ty mi tutaj o leszczynowych gałęziach prawisz, kocia rzygawino? Zaraz ci rozwalę łeb toporem na dwie połowy za twą krnąbrność, jakem Brynjolf, krewny konungów i jarlów z krwi Swionów – grzmiał oburzony Brynjolf, miotając się w miejscu i rozglądając już za swym toporem wojennym, wcześniej rzuconym gdzieś niedbale. – Albo nie – nagle oprzytomniał na chwilę i już ciszej i spokojniej dodał – nie zabiję cię od razu, najpierw odrąbię ci rękę i będę patrzył, jak się wykrwawiasz, a wtedy na twoich oczach zamorduję tego gada – tu wskazał na niewolnika, wcześniej przez siebie maltretowanego – Ulfowi zapłacę hojnie, bo mnie na to stać, ja krewniak królewski, u mnie majątku tyle, że jednego niewolnika zabić, a za dwóch zapłacić mogę, Ulf, nie będziesz stratny – te słowa mówiąc, zwrócił się obliczem do karczmarza, mocno widać zaniepokojonego niespodziewanym obrotem spraw.

– Ciebie zabiję powoli, kiedy już tamten skona – teraz Brynjolf syczał prawie, wpatrując się złowrogo w twarz Einara – będziesz miał dużo czasu, aby rozmyślać nad tym, jaką głupotę zrobiłeś, stając mi na drodze.

– Dużo gadasz, tłuściochu – Einar nie tracił rezonu – Ulfie, czy możesz kazać swoim ludziom naciąć gałęzi leszczyny i ułożyć z nich pole do walki – rozpłatam tłusty brzuch tego samochwały, ale zgodnie z naszymi obyczajami, w uczciwym pojedynku.

Ulf wydał odpowiednie polecenia i pobity przez Brynjolfa niewolnik zniknął jak cień, wraz z nim jeszcze dwóch innych, a Einar dorzucił – oto biorę swój topór i tarczę swą i wyzywam cię, Brynjolfie Wściekły na pojedynek.

– Nie wiem nawet, kogo mam zabić – roześmiał się gromko Brynjolf – nawet pies ma swoje imię, jakie twoje psie imię jest?

– Einar Einarsson, zwany Łucznikiem – dumnie odparł młokos, patrząc staremu okrutnikowi prosto w jego zatłuszczone ślepia.

– Wybacz mu Brynjolfie – wtrącił się Knut – chłopak ten wychował się w moim domu, choć nie jest moim synem, szkoda mi jednak tych lat, które poświęciłem na jego chów i szkoda pary rąk do pracy na roli, a i na wergeld dla twego rodu za tak znamienitego wojownika, jakim jesteś, stać nas nie będzie.

– Kimkolwiek jesteś, odstąp – rzekł na to Brynjolf – może i masz rację co do tego wergeldu, że gdybyście mieli go zapłacić moim krewnym za moją osobę, to byś sam siebie i całą swą rodzinę musiał w niewolę oddać, bo pewnie majątku by ci nie stało. Ale tyle rzeknę ci, że biorę wszystkich tutaj obecnych za świadków, że zrzekam się wergeldu, będąc pewnym, że wygram z tym kozim gmerkiem. Masz moje słowo i słyszą to wszyscy tutaj zebrani – przerwał Brynjolf na chwilę i potoczył dookoła groźnym wzrokiem, upewniając się, że wszyscy słyszą, co mówi – że nawet jeśli jakimś dziwnym trafem, może przez głupawy żart Lokiego2 albo innego złośliwego bóstwa, ten gnojek mnie pokona i zabije, to żadnego wergeldu płacić nikomu nie musisz. Wojownikiem jestem, a skoro na pojedynek wyzwano, to jak wojownik postępował będę – nawet jeśli mam do czynienia z kimś takim jak ten tutaj. Einarem cię zwą, muszę zapamiętać, kiedy już cię zabiję, czy to u siebie w Skanii, czy wśród Waregów na wschodzie, gdzie lubię bywać, będę twoje imię powtarzał jako imię durnia, co ledwo od matczynego cycka oderwany, wyszczał rozum wraz z wypitym piwem i wyzwał mnie do walki na topory między leszczynowe gałęzie.

– Zwą mnie Einarem, ale nie musisz mojego imienia zapamiętywać, bo tu na ziemi nie będzie ci to potrzebne, kiedy ci rozpruję twój tłusty kałdun – odciął się Einar.

– Ten dzieciak doprowadzi mnie do furii – wściekał się Brynjolf – hej, Ulfie, niech no się twoi ludzie pospieszą z układaniem gałęzi, mam już dość szczekania tego szczeniaka.

Całe towarzystwo wysypało się z halli na zewnątrz, gdzie niewolnicy Ulfa już kończyli układanie prostokąta ze świeżo naciętych, leszczynowych gałęzi. Einar wcześniej pewien siebie, nieco zaczął tracić ze swej pewności, kiedy obserwował Brynjolfa, przygotowującego się do walki. Wcześniej widać było, że tłuścioch jest wymęczony trapiącymi go dolegliwościami, teraz zaś w obliczu walki wyglądał, jakby wstąpiły w niego nowe siły, nowy duch.

Pokrzykiwał dziarsko, spinając się mocno pasem, potrząsał w górze swą tarczą i toporem, wcale nie zdradzając jakiejś cielesnej słabości.

Wokół Einara skupili się jego druhowie, Knut wyraźnie zmartwiony pacnął go lekko w czoło i odszedł szybko na bok, Flossi uściskał go serdecznie, Swen Włochacz przycisnął go serdecznie do swego wielkiego, owłosionego cielska z taką czułością, jakby Einar nie przyjacielem, ale synem jego był.

Na koniec podchodził do niego Arnvald, ale wbiegła między nich Gudrun, która swymi suchymi, szponiastymi rękami złapała go mocno za ramię i wysyczała:

– Przez całą walkę będę się modliła za Ciebie i do bogów słowiańskich, i do wikińskich, i tak na zmianę do jednych i drugich, boś ty po trosze wiking, a po trosze Słowianin. Im więcej bogów będzie nad tobą czuwać, tym lepiej. Zabijesz Brynjolfa! Zabijesz i pomścisz nasze plemię!

Puściła szybko jego ramię i tak jak duch się pojawiła, tak jak duch zniknęła. Arnvald uścisnął serdecznie prawicę Einara i rzekł mu cicho:

– Einarze, wypytałem nieco wojów, którzy znali wcześniej Brynjolfa, o jego słabości. Miał on już podczas swego żywota złamaną jedną nogę, później drugą. Dodatkowo lewe udo miał kiedyś rozorane podczas bitwy bardzo mocno, ledwo co się nie wykrwawił wówczas na śmierć. Przez to, jak przez wiek i tuszę, bo w ostatnich latach mocno się roztył, słaby jest na nogach, ty zaś młody jesteś i gibki jak drzewo osiki. Staraj się często obniżać ciało i atakować go na nogi, szybko go tym sposobem zmęczysz. Wierzę w ciebie!

Ostatnie słowa Arnvald wypowiedział dużo głośniej i mocniej niż to, co mówił wcześniej. Einar spojrzał jeszcze na niego z wdzięcznością, a później wszedł już w obręb prostokąta z leszczynowych gałęzi. Po przeciwnej stronie czekał już na niego Brynjolf, ważąc swój topór w dłoni i mrużąc swe wściekłe, zwierzęce ślepia.

W środek wkroczył Vingor z Ribe, który najpierw zimnym, nic niemówiącym spojrzeniem najpierw potoczył po wszystkich zebranych, którzy niczym wilki otoczyli miejsce, gdzie miała się odbyć walka, później po postaciach Einara i Brynjolfa, a na koniec spojrzał w stronę tych, którzy byli najznamienitsi w tym towarzystwie, jarlów i synów swiońskiego konunga.

Najstarszy jarl, Holmstein, skinął przyzwalająco głową, a wówczas Vingor zawołał gromko:

– Oto biorę wszystkich tu obecnych na świadków, że Einar Einarsson z domu Knuta Egilssona, łucznik, który dzisiaj wygrał zawody w strzelaniu do lecącej mewy, wyzwał do walki na topory Brynjolfa ze Skanii, zwanego Wściekłym. Walka ma być o honor, dopóki jeden z walczących nie zginie. Zwycięzca nie jest nic winien stronie pokonanej i nie płaci z tytułu zabicia przeciwnika krewnym pokonanego wergeldu.

Zgromadzenie zaryczało z wyraźną aprobatą, wojowie zaczęli też głośno zawierać zakłady, kto wygra, lub wyrażać swoje opinie co do szans jednego i drugiego. Vingor odczekał jeszcze chwil, spojrzał na Einara, spojrzał na Brynjolfa, wycofał się wreszcie poza prostokąt z leszczynowych gałęzi i machnął energicznie ręką.

Tumult pomiędzy zgromadzonymi wojami zrobił się jeszcze większy, tym bardziej że spomiędzy otaczających karczmę Ulfa budynków dochodziło więcej gapiów zaciekawionych walką.

Einar pomyślał sobie, że otoczenie do złudzenia przypomina to, które w południe otaczało walkę ogierów, kiedy dwa zwierzaki, podjudzane przez swych właścicieli, toczyły śmiertelny bój.

Tutaj jednak on sam miał za chwile stoczyć śmiertelny bój, nie było więc czasu na przemyślenia i wspomnienia. Widząc, że jego przeciwnik nakłada hełm z osłoną na nos, on sam uczynił to samo.

Postąpił przy tym do przodu, wzmacniając uścisk w lewej ręce trzymającej tarczę, jak i w prawej trzymającej topór.

Brynjolf ruszył w jego stronę, roześmiawszy się na cały głos, co w jego zamyśle miało chyba przestraszyć Einara, ten jednak w odpowiedzi wrzasnął, dodając sobie animuszu i zamachnął się lekko.

Brynjolf sparował jego uderzenie tarczą i obracając się z wyjątkową jak na niego lekkością, spróbował uderzyć Einara z boku.

Einar zdążył odskoczyć i zamachnął się jeszcze raz, podobnie jak poprzednio nie wkładając w swój cios całej siły. Odskoczył teraz od razu, nie czekając na żaden manewr przeciwnika. Brynjolf nie mógł więc zaatakować ani obrotem, jak wcześniej, ani żadną inną sztuczką, skoczył więc w przód i walnął toporem z całą siłą. Tarcza Einara aż jęknęła pod tym uderzeniem, całym jego ciałem zaś przeszedł wstrząs. Krótka myśl tylko przeszła mu przez głowę, że gdyby nie tarcza, jego ukochany skjold, który powstał w jego własnych rękach pod czujnym okiem Oddiego, teraz jego ręka od ramienia aż po palce, leżałaby obok niego, a on sam wyglądałbym jak młodsze wcielenie jednorękiego Ulfa.

Odskoczył raz jeszcze, przyjął na tarczę drugi cios, już nieporównanie słabszy, bo Brynjolf chciał szybkością wybić go z rytmu.

Kolejny odskok zrobił Einar więc w bok, aby Brynjolf stracił kontrolę nad swym ciałem.

O mały włos byłoby to się udało, bo grubas, chcąc zadać trzeci cios, trafił w powietrze i od impetu tego ciosu zachwiał się mocno, równie szybko stanął jednak mocniej na nogach i już zdążył się zwrócić ku Einarowi.

Wystarczyły jednak te ulotne okruchy jednej malutkiej chwilki, kiedy Brynjolf potrzebował zyskać na nowo równowagę i Einar, wykonując nagły przysiad, ciął toporem po nogach Brynjolfa. Topór w zamyśle młodzieńca miał strzaskać kolana Brynjolfa, uderzył jednak za słabo i za płytko, rozdzierając do krwi łydkę pod lewym kolanem, cios wyrwał jednak głośny wrzask bólu u Brynjolfa i zmusił go do cofnięcia o kilka kroków dla złapania nowej mocy.

Bardziej doświadczony wojownik już rzuciłby się na ranioną bestię, aby ją dobić, Einar jednak tak zadziwił się tym swoim małym sukcesem, że przystanął na chwilę, lekko opuszczając i topór, i tarczę.

Z niedowierzaniem patrzył na krew, której coraz więcej wypływało z rozdartej nogawicy Brynjolfa, coraz głośniejsze wrzaski gapiów były gdzieś poza nim, blask pochodni rozświetlający ciepłą, czerwcową noc zdawał się świecić dla niego. Czuł się jak młody wilk, który po raz pierwszy zanurzył kły w miękkim podgardlu złapanego zwierza, bo choć przecież podczas normandzkiej wyprawy brał już udział w kilku zbrojnych potyczkach i zabił osobiście kilku frankijskich wrogów, to tam stawał do walki wraz ze swą drużyną, wiedząc, że i po lewej, i po prawej stronie ma wiernych towarzyszy, którzy mu pomogą, kiedy śmierć mu będzie zagrażała. Tu i teraz nikt mu nie pomoże, jest sam na sam z rywalem, który bardziej przypomina krwiożerczego smoka niźli ludzką istotę i który nie zawaha się ani na mgnienie oka, żeby mu czaszkę rozłupać, jeśli mu się na to pozwoli.

Musisz zabić Brynjolfa! – słowa starej Gudrun świdrowały Einarowi mózg, kiedy odpierał kolejny atak swego przeciwnika. Jest słaby na nogach! – dobra rada Arnvalda brzmiała mu w uszach, kiedy atakował z kolei swego przeciwnika.

I tak trwało to czas jakiś, raz atakował jeden, raz drugi i przepychali się niczym dwa walczące o samicę niedźwiedzie. Raz się zwarli tak mocno, że aż kości obydwu trzeszczały, Einar czuł jednak, że choć był z niego chłopak na schwał, to jego ciało nie miało jeszcze w pełni męskiej siły i w zwarciu wyraźnie ulegał Brynjolfowi, do następnego zwarcia więc już nie dopuszczał. Z kolei Brynjolf też najwidoczniej o tym wiedział, bo on do takowego zwarcia dążył.

Kilka razy Einar chciał powtórzyć swoją sztuczkę z cięciem po nogach, doświadczenie Brynjolfa jednak podpowiadało mu jak się ustawiać, aby do tego nie dopuścić. Einar widział, jak lewa nogawica rywala czerwienieje z czasem, wiedział, że musi uderzyć raz jeszcze w to samo miejsce, miał to na uwadze, ale na razie, nie szło tak, jak planował. Zdarzył się jednak moment, w którym dostrzegł na twarzy Brynjolfa widoczne zmęczenie, a w jego oczach wyraz już nie wściekłości, ale jakiegoś dziwnego zniechęcenia.

Uznał więc, że stary wojownik zaczyna odczuwać trud walki, teraz trzeba będzie więc zaatakować, zanim on sam nie zacznie słabnąć.

Po jednym z ataków Brynjolfa skontrował więc zaciekle, nie dając tamtemu chwili, ani na złapanie oddechu, ani na lepsze ustawienie się. I kiedy Brynjolf umiejętnie osłaniając się tarczą, odparł i ten jego atak, Einar raz jeszcze zrobił błyskawiczny przysiad, przejeżdżając toporem na wysokości kolan przeciwnika.

To drugie uderzenie było lepsze, celniejsze, bo topór rozciął do krwi miejsce pod prawym kolanem, a wracając w stronę właściciela, wbił się w kolano lewe.

Brynjolf runął jak długi, ziemia jęknęła pod jego ciężarem, dziki ryk widowni podnieconej dość długo już trwającą walką dwóch godnych siebie rywali nikomu w mieście już chyba nie pozwolił spać.

– Dobij go! Dobij! – spośród tego ryku najwyraźniej docierały do uszu Einara te wołania. Teraz albo nigdy! Śmierć bestii! – pomyślał rozjuszony młodzieniec i zamachnął się, aby dobić przeciwnik.

Ten zdołał jeszcze sparować ten cios tarczą, machnął kilka razy toporem w powietrzu, co zmusiło Einara do kilku skoków, niczym rozeźlona osa, kiedy szuka miejsca na ciele człowieka, aby wbić żądło, aż nagle! – błysk topora wzniesionego w górę, świst jego opadania i krew z rozłupanej czaszki Brynjolfa zwanego Wściekłym obryzgała Einara i najbliższych z widowni.

Ryk był niesamowity, sami dostojni jarlowie krzyczeli, bo i im także udzieliła się ta atmosfera walki i krwi, ci, którzy wygrali swoje zakłady, głośno domagali się wypłaty umówionych dóbr od przegranych adwersarzy, ludzie krzyczeli, śmiali się przeklinali, ktoś zaczął śpiewać jakąś pieśń bojową, nikt nie zważał, że to środek nocy i może kto w mieście chce spać.

Einar tonął w objęciach swych towarzyszy, którzy, tak jak reszta towarzystwa, krzyczeli jeden przez drugiego, głośno radując się zwycięstwem swego druha.

Jeden Arnvald, choć widać było, jak jest szczęśliwy, nie wrzeszczał, tylko przyciskając Einara do siebie, aż obydwu im prawie tchu brakło, mówił mu do ucha:

– A widzisz? A nie mówiłem? Słaby był na nogach, ot co! Słaby!

Gdzieś poza plecami wojów migała Einarowi rozpromieniona twarz starej Gudrun, której uśmiech radości ze spełnionego marzenia wygładził wszystkie zmarszczki i wydawała się tak szczęśliwą, że nawet gdyby jej za chwilę umrzeć przyszło, nie zmąciłoby to jej szczęścia w niczym.

Zwycięstwa gratulowali Einarowi wszyscy po kolei, aż weszli na nowo do karczmy i pili tak długo, aż wczesny, czerwcowy świt zaróżowił niebo na wschodzie. Einar wychylał jeden róg piwa po drugim, odbierał gratulacje od wojowników, których nigdy nie widział na oczy i z imienia nie znał, słuchał pochwał, a w głowie mu się to wszystko mieszało.

Dariusz Lubiński
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.