Felietony > Do góry nogami

Egzamin, to brzmi dumnie!

WitekW kwietniu moja córka pisała egzamin gimnazjalny. Przyznam, że trochę bulwersował mnie jej spokój. Tygodnie ostatniej klasy płynęły szybko, a moje dziecko większość czasu spędzało na próbach swojego zespołu rockowego tudzież randkach. Robiła chyba wszystko, żeby tylko nie dać się przyłapać z książką w ręku. Matematyki też się nigdy jakoś specjalnie nie uczyłem, więc jeszcze potrafię to zrozumieć, ale na polskim czy historii samo logiczne myślenie to chyba za mało! Pomyślałem, że pewnie obleje to jak nic, ale co tam, niech się dziecko uczy na własnych błędach. Może zawstydzi się swoją niewiedzą i do matury będzie się przygotowywała już od pierwszej klasy? Poza tym jako konserwatysta-anarchista jestem zwolennikiem karania, a nie prewencji. Jak spieprzy, to ją wyślę w wakacje do pracy przy zbiorze truskawek. Przed egzaminem podstaw do łajania brak.

Pierwszego dnia była część humanistyczna, czyli historia, WOS i język polski. Dziecię moje wróciło do domu późno. Oooo – myślę sobie – zawaliła i głupio jej się w domu pokazać. Ale nie. Była się zrelaksować na spacerze, a egzamin poszedł jej dobrze. Ściągała? Mówi, że nie, ponoć się nie da, bo pytania są przemieszane. Muszę to zobaczyć. Znalazłem w Internecie testy i razem z nią przystąpiłem do rozwiązywania. Czytam pytania z niedowierzaniem. To ma być egzamin?

Odpowiedziawszy szybko na pierwsze cztery pytania, ze zdumieniem stwierdziłem, że nie potrzebowałem do tego żadnej wiedzy, którą mógłbym nazwać historyczną. Czasem wystarczyła umiejętność odczytania informacji z mapy! Jako-taką satysfakcję dało mi dopiero pytanie piąte, gdzie wykorzystać mogłem wiadomości o Piastach, ale ponieważ były podane możliwe odpowiedzi i mapa, więc nawet szczątkowa wiedza historyczna mojego dziecka pozwoliła jej zdobyć w tym miejscu 2 na 3 możliwe punkty! Gdzie tu sprawiedliwość, przecież ja o swojej ulubionej dynastii przeczytałem kilka solidnych książek, a córeczka nie odróżnia Kazimierza Odnowiciela od Wielkiego!

Aby odpowiedzieć na pytanie siódme, już jakieś blade pojęcie trzeba było mieć... Ale bardzo blade. Właściwie nie trzeba było nawet znać ani jednej daty, tylko pamiętać piąte przez dziesiąte z jakiejś lekcji, skąd się wziął na polskim tronie Władysław Jagiełło i że wojna trzynastoletnia była dopiero po tym, jak spuściliśmy Krzyżakom łomot pod Grunwaldem. Później nastąpiło kilka pytań, do których znowu wystarczyła inteligencja, spostrzegawczość, a czasem wręcz tylko umiejętność czytania żadną wiedzą historyczną niepodparta.

Na 25 pytań (z czego 20 dotyczyło... powiedzmy, że historii) źle odpowiedziałem na jedno, a właściwie na 1/3 tego jednego, bo dwa punkty z trzech zdobyłem. Miałem jakieś zaćmienie i nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy dokładnie żył Jan Matejko, co by mi problem rozwiązało. Ale przecież nawet się nie uczyłem!

Ogólnie byłem rozczarowany, bo historię bardzo lubię, a tu się okazuje, że aby ją zdać, nie trzeba się nią nie tylko interesować, ale wręcz zupełnie uczyć. Moja kochana acz leniwa córeczka, nieskażona praktycznie żadnym kontaktem z podręcznikiem historii przypuszczalnie zdobyła około 19 na 31 punktów!

Arkusz z języka polskiego skonstruowany był bardzo podobnie. Aby odpowiedzieć na wiele pytań, wystarczyło tylko umieć czytać. Chyba jedyną trudnością pozostawały pytania otwarte, bo tu trzeba było jeszcze umieć coś sensownego napisać. Nie jestem przeciwnikiem testów na inteligencję, ale dlaczego trzeba je od razu nazywać hucznie humanistycznym egzaminem gimnazjalnym?! Nie uważam, że każdy musi się historią interesować. Jestem przeciwnikiem ujednoliconego systemu edukacji, te same przedmioty, te same lektury, te same egzaminy – to nie jest edukacja, tylko jej uśmiercanie. Jeśli jednak już są, to chyba powinny jakąś wiedzę wyniesioną z gimnazjum sprawdzać. A tu wygląda na to, że można sobie przez całe trzy lata bimbać, a i tak dostać z tego testu 61% punktów.

No i wyszło na to, że moje dziecko rzeczywiście nie miało powodów do niepokoju. Szkoła uczy kiepsko, więc żadnego poważnego egzaminu zrobić nie można, bo przecież większość uczniów by nie zdała i byłby skandal. A tak można z roku na rok wymagania obniżać (przepraszam, reformować system edukacji) i nikt się w przekręcie nie połapie. Dzieci się cieszą, bo uczyć się nie trzeba, rodzice się cieszą, bo ich pociechy przechodzą do następnej klasy, nauczyciele dostają wypłatę, minister chwali się dobrą statystyką zdanych egzaminów... Nowoczesność!

Może i rację mają ci, którzy mówią, że po co przeciętnemu Kowalskiemu wiedzieć, w którym roku była bitwa pod Grunwaldem i jaki jest wzór na pole kwadratu. Ale skoro tak, to po co udawać, że się tej historii czy innych głupot uczy? Niech to będą przedmioty nadobowiązkowe. Niech edukacja obowiązkowa kończy się na 3 klasach szkoły podstawowej, po której każdy będzie umiał czytać, pisać i liczyć. Przynajmniej na tyle, żeby podpisać umowę o pracę, przeliczyć zarobek, ewentualnie zapisać się do biblioteki. Po co biedaka katować wiedzą zupełnie mu zbędną i nieciekawą, a potem stresować udawanym egzaminem? To tylko zmarnowane pieniądze i czas.

Tak, tak, oczywiście, że państwowy system edukacji należy zlikwidować. A w każdym razie ograniczyć do minimum. Wystarczą trzy klasy podstawówki i ogólnodostępne biblioteki, w których cała wiedza leży na wyciągnięcie ręki zupełnie za darmo.

Witold Wieszczek
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.