Felietony > Na wspak

Regałowe vis-à-vis

Katarzyna FrukaczNa jednym z licznych i pokaźnie obciążonych regałów w moim mieszkaniu stoi oprawiona w twardą okładkę książka. Z książki spoziera Witkacy. Patrzy mi prosto w oczy, sam mając oko zielone, nakreślone chaotycznie pastelową kredką. W prawym dolnym rogu autoportetu demaskacyjne didaskalia: „29/30 IV 1938, (Piwo+Co)”. Nie od dziś wiadomo, kim Witkacy był, co czynił i pod wpływem czego czynił. W moim prywatnym panteonie artystów-cudaków – schizofreników, szaleńców, nieszczęśników, ekscentryków, samolubów, megalomanów, erotomanów, degeneratów i tym podobnych kuriozów – zajmuje miejsce zaszczytne. Tych zaszczytnych miejsc mam w zanadrzu kilka. Obok garstki faktów, krótkich anegdotek i całej masy wątpliwości.

Dotyczą one nie tyle rzeczonych indywiduów, ile towarzyszącej im specyficznej otoczki niedookreślenia. Mimowolny magnetyzm postaci pokroju np. Salvadora Dali wywołany jest w gruncie rzeczy przez co bardziej niepokojące, trudne do wytłumaczenia fragmenty ich biografii. Do dziś nie wiadomo, dlaczego van Gogh ciachnął sobie ucho i czym kierował się Duchamp przy wyborze słynnego pisuaru. Pytanie brzmi: na ile ceni się faktyczne dokonania danej persony, a na ile skandalizujące epizody z jej udziałem? Wydaje się, że etykietka geniuszu i ponadczasowej indywidualności jest swoistą mieszaniną talentu, dorobku i umiejętnie wykreowanego wizerunku. Nie doszukuję się bynajmniej pijarowskich ciągotek u artystów z końca XIX i pierwszej połowy XX w. Niemniej jednak dostrzegalne są u co poniektórych symptomy świadomej stylizacji, zabawy konwencjami czy wręcz umiejętnej prowokacji. Dla przykładu: gdy w 1925 roku Witkacy zakładał swoją jednoosobową Firmę Portretową, przy sprządzaniu regulaminu nawiązał do bohatera jednego z opowiadań Romana Jaworskiego. Chodziło o postać kierownika zakładu pogrzebowego, który w ramach modernizacji placówki wprowadził trzy klasy zwyczajnych pogrzebów + osobny rodzaj, przeznaczony jedynie dla pryncypałów i geniuszów wszelakich. Gwoli ścisłości przypomnijmy, że firma Witkacego oferowała 5 zasadniczych typów portretów, w tym jeden specjalny – wykonywany nieodpłatnie, wyłącznie dla przyjaciół, pod wpływem alkoholu i narkotyków. Proszę mi wierzyć: dekodowanie tych zaszyfrowanych portretów-zagadek [czyt.: porównywanie rozchwiania kresek rysunku po zażyciu przez artystę kokainy od bazgrołów np. haszyszowych – przyp. K.F.] jest zajęciem całkiem wciągającym (sic!). Wracając do witkacowskich forteli pogrzebowych – ta w gruncie rzeczy kpiarska stylizacja osiągnęła pełnię paradoksalności po śmierci artysty. W 1988 r. przeprowadzono ekshumację i zorganizowano ponowny pochówek Witkacego w Zakopanem. Kilka lat później okazało się, że w grobie spoczęły niewłaściwe szczątki, żeby było śmieszniej – kobiece. Pomyłkę stwierdzono po oględzinach spektakularnie kompletnego uzębienia rzekomej czaszki denata, który w chwili śmierci zębów praktycznie nie miał.

Oczywiście nie wszystkie artystyczne stylizacje przybierają tak makabryczne formy. Mogą równie dobrze zyskać wymiar autoekspresyjny, stać się elementem tożsamości danej osoby lub formą jej identyfikacji. Frida Kahlo gloryfikowała meksykański folklor odpowiednim ubiorem – przepastne kiece, korale i misterna koafiura podkreślały rodowód artystki świadomej swoich korzeni. Zawarty był w nich także czynnik kreacyjny – Meksykanka poprzez swój wygląd zewnętrzny niejako tworzyła sztukę. I, co ważne, zachowała w tym procesie autentyzm, którego zgubny deficyt możemy podziwiać we współczesnych monstrualnych stylizacjach à la Lady Gaga [nawiasem mówiąc: Frida jakoś bardziej do mnie przemawia – przyp. K.F.].

Wizerunek artysty-ekscentryka jest często wynikiem nie tyle jednostkowego wyboru, ile raczej grupowego dopasowania do wymogów danego nurtu. Taki Przybyszewski świntuszył i łajdaczył (się), bo cała młodopolska bohema krakowskich artystów – rozpasana w dekadenckim marazmie – świntuszyła i łajdaczyła (się) też. Tak zakładał ich program. Mało obyczajne nawyki i życiowy hedonizm były niejako teoretyczną podbudową sztuki, manifestem pogardy dla konwenansów czy destrukcyjnego materializmu. Niedopasowanie do reguł automatycznie wykluczało jednostkę z obrębu cyganerii. Biorąc pod uwagę wyczyny Przybyszewskiego, przytaczane w formie „rozrusznika” na lekcjach języka polskiego w liceum, można by takie wykluczenie uznać za okoliczność świadczącą na korzyść wykluczonego.

Tylko że wtedy trudno rozpatrywać ze spokojem przypadek nieszczęśnika Wyspiańskiego, który jako jeden z nielicznych w okresie Młodej Polski artystów żył po Bożemu – z wiejską dziewuchą i ślubnymi dziećmi – a zmarł na syfilis. Bo się w kawalerskich czasach zadał z wyzwoloną modelką-Mulatką, późniejszą nierządnicą, w tamtym czasie kochanką Gauguina. Francuski kolega po fachu odstąpił Stasiowi na miesiąc swoją pracownię – razem z kuszącą mieszkanką. W efekcie temperamentna Jawajka obu rozkochała, okradła i opuściła. Zdruzgotany Wyspiański stał się na pewien czas nieszczęśliwym bywalcem domów uciechy, a następnie wstąpił w związek małżeński z pyskatą Teosią. Lubieżność mu przeszła, syfilis – dopiero nadszedł.

Ano miał Stanisław pecha (tak jak Witkacy szczęście, bo stracił zęby? – przyp. K.F.).

Wracając do Przybyszewskiego: jego rozpasany erotyzm jest na swój sposób ekscentryczny, co nie znaczy, że oryginalny. Tym bardziej – unikatowy. Witkacy np. gustował w para-pornograficznych rysunkach, którymi obdarowywał co apetyczniejsze klientki. Jeden z takich szkiców (zatytułowany wdzięcznie: „Schujowacenie mózgowia”) przedstawia pokaźny członek wyrastający z koślawej męskiej gęby, osadzonej w kobiecym kroczu. Jawna obsceniczność bądź nieco mniej drastyczny naturalizm obrazowania to częste elementy kreacyjne, definiujące wizerunek artysty-prowokatora. Frida Kahlo słynęła z zabójczo szczerego, beznamiętnego w swej dosadności portretowania własnych stanów cielesno-emocjonalnych – z dużą ilością krwi i bebechów. Silny autobiografizm jej obrazów, tworzonych najwyraźniej w celach terapeutyczno-ekspresyjnych, można sobie uświadomić choćby na przykładzie przedstawiającego poronienie „Henry Ford Hospital” (1932). Nad szpitalnym łóżkiem i zbroczoną krwią Fridą lewitują (umocowane na pseudopępowinach) atrybuty, symbolizujące utraconą kobiecość, w tym: martwy płód i strzaskana miednica [będąc nastolatką Kahlo zdruzgotała kręgosłup w wypadku tramwajowym, co uniemożliwiło jej posiadanie dzieci – przyp. K.F.]. Twórczość Meksykanki to jeden wielki ból, cierpienie i zmaganie z własnym kalectwem. Frida poprzebijana gwoździami i z antyczną kolumną zastępującą strzaskany kręgosłup, Frida podparta na kulach, wreszcie – Frida skrwawiona i ponakłuwana po licznych operacjach – to częste motywy jej obrazów. Równocześnie nie ma w nich sztuczności, co utwierdza potencjalnego odbiorcę w przekonaniu, że brutalizacja danego dzieła niesie za sobą konkretne przesłanie.

Epatowanie przemocą, względnie obrzydliwością, może oczywiście służyć jedynie celowemu udziwnieniu przekazu – w tym miejscu kłaniają się turpiści i surrealiści. W 1929 r. Salvador Dali wspomógł debiutującego filmowca, Luisa Buñuela, przy produkcji niespełna dwudziestominutowej etiudy o niczym. Centralną sceną „Psa andaluzyjskiego” jest przecięcie źrenicy kobiety – z wytrzeszczonego oka bryzga w ekran czarna posoka [rzeczone oko należało podobno do martwego bawołu i był to, moim zdaniem, fakt dość uwłaczający dla aktorki – przyp. K.F.]. Zohydzić widza można na wiele sposobów. Grunt, żeby widz pamiętał. I chyba właśnie o ludzką pamięć tak naprawdę w sztuce chodzi – choć szumne to słowo, trącące banałem. Narkotyzujący się malarz, lubieżny literat, nadrealny filmowiec – oni wszyscy ganiają za horacjańskimi pomnikami ze spiżu. Szkoda tylko, że częściej zwracamy uwagę na odautorskie dewiacje lub zwykłe ekscentryczności, zapominając o samym artystycznym dorobku. Jeszcze gorzej – gdy pamiętamy dzieło, ale jedynie przez pryzmat dewiacji twórcy.

Z drugiej strony – może to i lepiej. Mały dreszczyk emocji, szczypta niedowierzania i jawny bądź skrywany podziw towarzyszący dziełom wybitnych cudaków – nie zaszkodzi. W pewnym sensie pociąga nas to, co nieznane, nieosiągalne i niewytłumaczalne. Surrealiści głosili peany na cześć ludzkiej wyobraźni, tropiąc w świecie wszelkie przejawy cudowności. A gdzie jej szukać – jeśli nie w dziwactwach? Tak sobie myślę, wymieniając przy regale spojrzenia z okładkowym Witkacym. Tajemna inskrypcja – „29/30 IV 1938, (P+Co)” – tkwi niezmiennie w prawym dolnym rogu. I mówi więcej, niżby się mogło wydawać. Pewnej kwietniowej nocy, zakrapianej suto piwem i wzmocnionej kokainą, powstał jeden z kilku „Auto-Witkacych”. Siedemdziesiąt lat później trafił na okładkę biografii autorstwa Anny Żakiewicz, sama książka zaś – na jeden z licznych i pokaźnie obciążonych regałów w moim mieszkaniu.

A to dopiero początek.

Katarzyna Frukacz
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.