Felietony > (Nie)życiowy groch z kapustą

Dzień Dziecka, czyli ludzkie durnoty cz. 3

Wyobraźmy sobie taką scenerię: ogromne centrum handlowe, galerie odzieży, kawiarnie, multipleks, hipermarket, sklepy z elektroniką, ruchome schody, sztuczne drzewa, gumowe klapki, krótko mówiąc – Wola Park w Warszawie, zdało by się, że poważna sprawa. Na zewnątrz oczywiście wielka fontanna idąca w konkury z lejącym niemiłosiernie „ciepłym, letnim”, zacinającym i ogólnie paskudnym deszczyskiem. W tej scenerii wyobraźmy sobie wymarzone święto dla wszystkich naszych pociech – Dzień Dziecka.

Zasadniczo na milusińskich nie robi to zapewne specjalnego wrażenia – jak zabawa, to zabawa, byle dużo, kolorowo, głośno, śmiesznie i słodko, a już jest fajowo. I tak też było. Przygotowano milion atrakcji – mimowie, szczudlarze, cukierki, serpentyny, klauni, balony, wróżki, różdżki, kredki… (przerwa na oddech) piosenki, tańce-wygibańce, nagrody, książeczki, piłeczki i oczywiście powalający wszystkich na kolana misiek Czocher, a z nim oczywiście ten jego pan… ten, no… Piotr, czy tak mu jakoś? Piotr Boruta? ;) Autografy, uśmiechy, zdjęcia, prasa, ach! Po prostu ubaw po pachy!

Dzieci to są dzieci, ich się nie czepiam, one jeszcze mają czas na wykształcenie swoich własnych, indywidualnych durnot. Na razie jeszcze ta kwestia ich nie dotyczy, po prostu dlatego, że są dziećmi i im wolno. Jednakowoż, jak tak dalej pójdzie, to owszem, wykształcą durnoty kosmiczne i może nawet przebijające wszystko, co do tej pory w naszym kraju ubzdurzono, ponieważ mają wokół siebie idealne wzory do naśladowania, mianowicie – rodziców!

Traf chciał akurat, że i ja byłam częścią tej całej mega imprezy w centrum handlowym. Ponieważ posiadam takie pewne nadprzyrodzone zdolności, no trudno, już się pochwalę, oblana rumieńcem skromności, przyznam się, ja mam zdolności! I nie czuję jak rymuję, choć to może jest kolejna zdolność, będę musiała bliżej przyjrzeć się tym moim licznym, ślicznym, pączkującym talentom, wyrastającym ze mnie jak spod ziemi, rosnącym jak na drożdżach i przybywającym w postępie geometrycznym w każdej minucie, czy może sekundzie? … Ekhm, tak, do meritum.

Po prostu kręcę balonowe zwierzęta. Dzieciom sprawia to naprawdę dużą frajdę. A oto bliższy opis zdarzeń: przyszłam na umówioną godzinę, by zmienić na stanowisku koleżankę; odczekałam swoje zanim pani organizatorka znalazła czas, by się mną zająć, a gdy już przyszła, zaprowadziła mnie do pomieszczenia odgrywającego przebieralnię. Po drodze nieco dramatycznym tonem powiedziała: „Jak tylko się przebierzesz, to idź tam, proszę, bo Twoja koleżanka to już dogorywa”. Zabrzmiało to poważnie, więc raz dwa wskoczyłam w kraciaste portki, koszulkę, szelki i czerwone trampki, zrobiłam fryza i mejkapa i pobiegłam z odsieczą!

Widok był istotnie smutny. Moja biedna koleżanka, stała w bezładnym, kłębiącym się morzu wrzeszczących dzieciaków, ich tatusiów i mamusiów i bez cienia uśmiechu, z ewidentnym wkurwieniem, ale i rozpaczą na umalowanej, kwiecistej twarzy kręciła te balony z ledwo skrywaną furią i uszami wyobraźni słyszałam jak mówi do dziecka, wręczając mu prezent: masz i wypie*dalaj, a jak mi się jeszcze raz pokażesz, to ci kark ukręcę, a nie balon!. Ona nie jest złym człowiekiem. Ona kocha dzieci. Tylko granice wytrzymałości ludzkich nerwów są skończone. To tylko o to chodziło, naprawdę!

Gdy oznajmiłam, że przyszłam ją zamienić, moja koleżanka o mało nie rzuciła mi się na szyję zalana łzami ze szczęścia. A nie zrobiła tego prawdopodobnie tylko z tej przyczyny, że niewiele myśląc, zdążyła mi jedynie rzucić przez ramię krótkie, acz groźnie brzmiące: powodzenia! i wystrzeliła jak z procy w kierunku przebieralni. Podobno jak konie poczują stajnię, w powrocie z terenu, to idą w cwał i nic nie może ich powstrzymać. Podobno też w panicznej ucieczce tak się ludzie zachowują. Miło mi było, że przyniosłam tak zbawienną nowinę mojej koleżance.

Praca okazała się nawet nie taka najgorsza od momentu, w którym wyklarowała się kolejka. Na początku zostałam ochrzaniona przez jakiegoś tatusia, że nie pilnuję kolejności i że on już długo czeka, ale ja po prostu byłam świeża i jeszcze nie wiedziałam, jak to tam funkcjonuje, poza tym skupiałam się akurat na kręceniu najpiękniejszego kota na świecie dla jednej młodej damy. Dał się tatuś jednak udobruchać i za nim już kolejka szła dość sprawnie.

Do pomocy, zarówno ja, jak i wcześniej skręcająca koleżanka, dostałyśmy hostessy (wróżki, kwiatuszki, biedronki i inne muchomory; na daną chwilę była ze mną jedna, ale co jakiś czas się zmieniały, ich zadaniem było pompowanie baloników), które klęły równo całą tę naszą robotę. Nieprzyzwyczajone do obcowania ze zjawiskiem długiego balona z twardej gumy, którego trzeba napompować przy pomocy pompki, potrzebowały ok. dziesięciu minut na opanowanie nowego rzemiosła, ale potem było z górki. Z Wróżką od Malowania Buziek współpracowało się szczególnie przyjemnie.

I tak to nam szło przez ok. trzy godzinki, a potem nadeszła godzina osiemnasta i przykry dla wszystkich czas końca imprezy. Zastanawia się teraz czytelnik, gdzie tu te durnoty? Ano właśnie tutaj się zaczęły. Ostatniej pani z kolejki powiedziałam, że pani jest wybrańcem na ostatniego dzisiaj klienta i prosiłam, aby informowała osoby ustawiające się za nią, że nie mają się po co ustawiać, ponieważ ona jest już naprawdę ostatnią osobą i o osiemnastej kończymy imprezę. W swej naiwności sądziłam, że kolejka za tą panią po prostu nie będzie już przyrastać i wszyscy szczęśliwi rozejdziemy się do domów. Akurat.

Kolejka przyrastała wciąż i wciąż, a nawet bardziej. Ogonek zawijał się, tworząc wokół nas rozgadany wianuszek ludzi. Część dzieci jeszcze gnieździła się mnie i Wróżce prawie na czubkach butów i co chwila mówiło „ja poproszę pieska!”, „a ja poproszę krokodyla!”. Ja im na to, że już niestety kończymy, a poza tym jest kolejka. Dzieci, jakby głuche na moje przemowy powtarzały swoje: „ja chcę pieska!”, „a ja krokodyla!”. Kątem oka zauważyłam, że to najprawdopodobniej rodzice uczyli swe dzieciątka prawa dżungli i podsycali do walki: „idź tam, powiedz pani, że chcesz, to ci pani zrobi”, „ale pani mówi, że już koniec”, „aj tam koniec, ale tobie jeszcze zrobi! Walcz, synu, walcz! Jak ty nie zjesz – ciebie zjedzą!”.

Kolejka tak sobie szła i szła, i nagle zobaczyłam przede mną pana, któremu chwilę wcześniej tłumaczyłam, że zabawa już się skończyła, że mi bardzo przykro; on stał przede mną z uśmiechem i powiedział, wskazując na swojego syna: coś tutaj dla niego zrobić, pieska może, czy cokolwiek, zupełnie, jakbym wcześniej nic nie mówiła. Totalna zaćma, dziura w pamięci, error, wymazane! A Wróżka w tym czasie podaje mi niebieski balon i mówi pies (jej zadaniem było zbieranie zamówień od dzieci, kolor balonika i rodzaj zwierzaka). Ja pytam, dla kogo? Wróżka pokazuje na tego pana i jego synka, a pan się do mnie szczerzy paskudnie. Dałam dziecku balonik, ale krew mnie zalała po drodze. Niestety Wróżki nie kontrolują wszystkiego tak, jak mogłoby nam się wydawać.

Po drodze, w czasie pracy przychodziły jeszcze różne osoby i pytały po ile te balony rozwieszone za nami (bo one takie zajebiste z lalką Barbie, Pocahontas i te sprawy, nie tam jakiś byle tygrys, lew, czy słoń, na którego w dodatku trzeba POCZEKAĆ w kolejce!), na co my tłumaczyłyśmy, że nie na sprzedaż, bo to dekoracja. Co jakiś czas przychodziły też osoby pytając, czy można sobie te balony wziąć. Na co my, że nie, bo dekoracja. I kiedy już obsłużyłyśmy ostatnią klientkę, powiedziałyśmy ładnie „do widzenia, dziękujemy za dobrą zabawę!”, podniosły się krzyki! Że jak to?! A przecież tu dzieci jeszcze nie dostały balonów! Że co to za zabawa, jakie okrutne jesteśmy, a dzieci płaczą, a dzieciom tak trudno wytłumaczyć, a skandal, a brakowało jeszcze, żeby ktoś nas chciał podać do sądu, ale właściwie musiało już niewiele brakować, skoro Wróżka usłyszała od jednej mamusi: „i co to, kurwa, za dzień dziecka?!”

Wyrwałyśmy się ze stanowiska jak najprędzej i gdy tylko odeszłyśmy na kilka kroków, rozpoczęła się rzeź. Kły i pazury poszły w ruch; sępy i hyjeny rzuciły się na dmuchaną helem, różowiutką padlinę z podobizną Barbie i Pocahontas. Po trzech minutach nie było już nic. Ludzie rozkradli wszystkie dekoracje z naszego balonowego stoiska. Zostało tylko pobojowisko, trochę krwi, piór i futra na pomarańczowym dywaniku. Jeśli ktoś słuchał radia w niedzielę, być może usłyszał ilu rannych, a ilu zabitych?

Balonowe zwierzęta kręciła Joanna Burgiełł.
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.