Felietony > (Nie)życiowy groch z kapustą

W cyklu: (Nie)życiowy groch z kapustą

Psi los Kleofasa

Na różnych nośnikach medialnych jesteśmy chowani. Ja akurat przede wszystkim na Internecie, jak zapewne większość czytelników (choć niekoniecznie). Ale już na przykład moja mama jest ewidentnie chowana na radiu. W gruncie rzeczy brzydkie wyrażenie z tym „chowaniem”, ale niech zostanie, skoro się napatoczyło.

Skutkiem takiego chowania na danym nośniku może być z pewnością niezwykły do tego nośnika sentyment. Ja tam w zasadzie żadnego sentymentu do Internetu wcale nie mam, ale i nie jestem jeszcze w tym wieku, żeby się zrobić sentymentalna. Natomiast moja mama słucha swojego ulubionego radia od rana do wieczora. Jest to program pierwszy Polskiego Radia.

Zdarzają się w tej stacji, owszem, ciekawe audycje (sama z upodobaniem nagrywam Teatr Polskiego Radia, dziś na przykład za jakieś piętnaście minut nadawany będzie „Kordian”), a i wydzwaniają różne osoby. I raczej te osoby nas w tej chwili bardziej interesują niźli jakieś tam byle audycje czy teatrzyska.

Zadzwoniła otóż pewna pani, by podzielić się historią swoją i swego syna. Zamierzam tę piękną opowieść przytoczyć czytelnikowi, ponieważ jest ona niezwykła i pouczająca (choć zarazem mrożąca krew w żyłach!). Ponieważ anonimowość nigdy specjalnie opowieści nie służy, dajmy imię tej pani Eugenia, zaś synowi jej – Kleofas. Pomimo literacko zapędzonych szczególików zaręczam, że historia jest – jak to się mówi – prawdziwa.

Kleofas od zawsze był dzieckiem ruchliwym i nieuważnym. Lubił biegać i skakać bez opamiętania, nie zważając na przeciwności losu w postaci chociażby stołów, regałów, drzwi, albo ścian. Traf chciał zatem (a raczej nieuchronne przeznaczenie), że pewnego dnia ruchliwy, nieuważny Kleofas spadł ze schodów i rozciął sobie głowę aż do krwi. Ileż to rabanu było, ile płaczu i zgryzoty! Natychmiast mama Eugenia Kleosia porwała w ramiona i popędziła do najbliższego szpitala na ostry dyżur. Syna jej przyjęto niezwłocznie, obadano, głowę zaszyto, uśmiechnięto się serdecznie i polecono owe szwy z głowy wyciągnąć za dni osiem. Rana nie była specjalnie głęboka, więcej się chłopczyna strachu najadł niż poważnie uszkodził, to i serce Eugenii odetchnęło z ulgą. Na tym też kończy się uroczy prolog i przechodzimy do meritum naszej historii.

Jako że wypadek małego Kleośka wydarzył się nie w miejscu zamieszkania, ale gdzieś daleko, to po powrocie do domu, gdy magiczne osiem dni minęło, porwała Eugenia Kleosia ponownie w ramiona i skierowała swe kroki do najbliższej przychodni celem zdjęcia szwów. Odnalazła tam dyżurującego chirurga i mówi, jak sprawa wygląda, szwy zdjąć trzeba, że dni osiem, wszystko cacy, ale chirurg pyta:

-A ile chłopiec ma lat?

-Dwanaście.

-Ooo… To my przyjmujemy od czternastego roku życia. Musi pani iść do przychodni dziecięcej.

Wobec tego Eugenia Kleosia w ramiona i szur do dziecięcej przychodni, a tam tłumaczy:

-Mój syn miał wypadek, tam w szpitalu cztery szwy mu założono, doktor kazał zdjąć za osiem dni, no a to właśnie dzisiaj mija, tak akurat, no to pomyślałam, żeby państwo…

-Ale my nie mamy chirurga.

Ręce Eugenii opadły. Przeciwności losu (o wiele poważniejsze niż dla Kleosia ściany, stoły, schody…) piętrzyły się jak kłody rzucane pod jej nogi. Nagle uderzona niespodziewanie błyskotliwą myślą, powiedziała sobie w duchu: „Gdzie historia się zaczęła, tam też by ją może zakończyć!” – po czym pognała z małym Kleosiem do najbliższego szpitala. Tam znowu zaczyna tłumaczyć:

-Bo mój syn miał wypadek, tam w szpitalu cztery szwy mu założono, doktor kazał zdjąć za osiem dni, no a to właśnie dzisiaj mija, tak akurat, no to pomyślałam, żeby państwo…

Na co dostała odpowiedź recepcjonistki:

-Bardzo proszę przyjść jutro od godziny siódmej, osobiście, wziąć numerek. Może będzie miejsce za jakieś dwa, trzy tygodnie. Proszę następny!

Ręce Eugenii opadły ponownie. Eugenia pracowała bowiem i nie miała czasu stać w kolejce po numerek dla swojego synka Kleofaska, który miał w głowie całe cztery szwy, co ich jakoś nikt na świecie nie chciał z tej głowy wyciągnąć. Kolejną możliwością, jaka pojawiła się w umyśle Eugenii była przychodnia prywatna! „Tu z pewnością skończą się problemy – pomyślała radośnie – co się zapłaci, to się zapłaci, ale kłopot będzie, dosłownie i w przenośni, z głowy!” Jak pomyślała, tak uczyniła. Wykręciła zatem numer telefoniczny prywatnej przychodzi i rozpoczęła swoją litanię:

-Bo mój syn miał wypadek, tam w szpitalu cztery szwy mu założono, doktor kazał zdjąć za osiem dni, no a to właśnie dzisiaj mija, tak akurat, no to pomyślałam, żeby państwo…

-A czy u nas miał szwy zakładane?

-Nie.

-No to my nie zdejmiemy.

Piip piip piip…

Eugenia zacisnęła chude piąstki w geście bezradności. Bliska już całkowitego załamania, zaczęła rozważać ewentualność samodzielnego posłużenia się nożyczkami do paznokci (w końcu jakieś dwadzieścia lat temu ukończyła szkolny kurs krawiecki…), ale wtedy nagle (Kleofasowi potężny kamień spadł z serca, kiedy jego mama jednak odłożyła nożyczki na miejsce) przypomniała sobie o swoim dobrym przyjacielu z ulicy Jaśminowej!

Jakże mogła wcześniej o nim nie pomyśleć! Od lat odwiedza go codziennie, rozmawiają, rozumieją się świetnie! Nikt inny na tej kuli ziemskiej nie wie tak doskonale jak on, którą karmę najchętniej zjada jej Mruczuś, a której by nie tknął za Chiny Ludowe! Tak! Ostatnią deską ratunku dla Eugenii i jej synka Kleofasa okazał się znajomy weterynarz Mariusz!

Z drżącym sercem Eugenia wybrała się do znajomego weterynarza Mariusza, choć jej myśli były pełne obaw i czuła się trochę głupawo. Stanęła przed ladą onieśmielona, z rumieńcem na twarzy. Powitał ją promienny uśmiech Mariusza i dwa woreczki ulubionej Mruczusiowej karmy. Ona jednak odezwała się:

-Ale bo widzi pan, jest taki problem, mojemu synkowi trzeba zdjąć szwy… - już miała wysnuć przed nim całą swą smutną opowieść, dlaczego to właśnie do niego się zwraca z tą prośbą, jakby jej syn jakim szczeniakiem był, nie chłopcem, ale weterynarz przerwał jej krótkim stwierdzeniem:

-A nie ma problemu, tylko proszę synka przyprowadzić.

Już następnego dnia przyprowadziła Eugenia Kleofasa na zdjęcie szwów do znajomego weterynarza. Zabieg trwał minutę. Kiedy dzielna kobieta sięgnęła po swą purpurową portmonetkę, weterynarz Mariusz zaprotestował bardzo ostro i omalże się nie obraził. Eugenia zatem portmonetkę czym prędzej schowała (czyżby aż tak bardzo nie lubił purpurowego koloru?) i przyjaźń ich trwa aż do dziś dnia. Kleofas natomiast, nie wyciągnął żadnych wniosków ze swego psiego losu. Niczego nie nauczony tym przykrym doświadczeniem jest nadal (i być może do końca życia pozostanie) dzieckiem ruchliwym i nieuważnym.

Morał historii brzmieć mógłby: gdzie lekarz nie może, tam weterynarza pośle!

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.