Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 4. Byle do przysięgi

Część pierwsza. Szkółka

Rozdział 4. Byle do przysięgi

Rozdział 4. Byle do przysięgiJednostki wojskowe możemy podzielić na dwa rodzaje. Pierwszy stanowią te, położone w mieście lub na jego obrzeżach. Drugi to jednostki ukryte przed światem, oddalone od miast i węzłów komunikacyjnych. Jednostkę w Oleśnicy z każdej strony otaczało miasto, była jego częścią. Przez bramę wejściową widać było normalny ruch uliczny i spacerujących mieszkańców. Fakt ten oddziaływał na mnie pozytywnie. Nie miałem takiego poczucia odosobnienia i izolacji. W początkowym okresie służby brakowało mi trochę informacji ze świata. Do radia czy telewizji nie mieliśmy dostępu, a gazet nie kupowałem, gdyż szkoda mi było każdego grosika z żołdu. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego stanu rzeczy.

Sama jednostka była bardzo zadbana i czysta (rejony zewnętrzne robiły swoje). Malutki park znajdujący się w środku nadawał jej specyficzny klimat i urok. Na tyłach znajdowało się lotnisko wojskowe całkiem pokaźnych rozmiarów, o czym miałem się niebawem przekonać. Muszę przyznać, że spośród wszystkich jednostek, które widziałem od wewnątrz (a było ich pięć), ta była z pewnością najprzyjemniejsza dla oka. Śmiało mogę też powiedzieć, że jedynie podczas służby w Oleśnicy nauczyłem się czegokolwiek w miarę wartościowego. Następna jednostka oferowała głównie folklor i łacinę użytkową.

Tak jak się spodziewałem, od poniedziałku szkolenie ruszyło pełną parą. Nie ma jednak sensu opisywać wszystkiego, co się wydarzyło do przysięgi. Ograniczę się, więc do opisu najciekawszych zdarzeń.

W poniedziałek zgodnie z zapowiedzią wyszliśmy na naszą pierwszą poranną zaprawę fizyczną. Mimo, iż poranek był chłodny, wybiegliśmy w spodenkach i koszulkach. Poranny rozruch składał się w dziewięćdziesięciu procentach z biegu wokół jednostki. Pozostałe dziesięć procent przypadało na ćwiczenia fizyczne (głównie pompki). Z każdym dniem tempo biegu i intensywność ćwiczeń wzrastało. Zwiększał się również dystans, jaki mieliśmy do pokonania. Zaprawy odbywały się codziennie, z wyjątkiem niedziel i nielicznych świąt. Od samego początku znaleźli się oczywiście żołnierze, którzy robili wszystko, aby uniknąć porannego biegania. Najczęściej chowali się w ubikacji lub podczas wychodzenia przed budynek cichcem wymykali się na strych. Podczas biegania niektórzy chowali się w krzakach i dołączali do reszty dopiero w trakcie ostatniego okrążenia. Oczywiście większość delikwentów było odnajdywanych. W nagrodę przez kilka następnych dni biegali o jedno okrążenie więcej, nie mówiąc już o ponad przydziałowych rejonach zewnętrznych, które nie zawsze należały do przyjemnych. Z początku myślałem, że chcą nas wykończyć tymi biegami. Czasami podczas biegu (szczególnie w końcówce) widziałem przed sobą białe niedźwiedzie. Gdy było ich już całe stado, wtedy przerwałem bieg i nie zważając na krzyki kaprali, dalszą trasę pokonywałem wolniutkim krokiem. Okazało się, że zaprawy są tylko etapem przygotowawczym przed testami kondycyjnymi, które zapowiadano na przyszły tydzień.

Po powrocie na kompanie mieliśmy chwilkę czasu na higienę. Po zaprawie przydałaby się pożądna kąpiel, niestety minuta mycia pod lodowatą wodą musiała wystarczyć. Po śniadaniu, zgodnie z moimi przypuszczeniami, trampkarze udali się po przydział butów. Niestety nie dostałem opinaczy, gdyż nie mieli odpowiedniego rozmiaru. Musiałem się, więc zadowolić skoczkami. Po otrzymaniu butów nie musiałem już maszerować na końcu kolumny. Okazało się jednak, że nikt z przodu nie zamierza ustąpić mi miejsca. Wiadomo, stojący z przodu mieli więcej czasu na zjedzenie posiłku. Trzeba było, więc wywalczyć sobie miejsce w szyku. Czasami utarczki, które powtarzały się aż do końca mojego pobytu w jednostce, były na tyle gwałtowne, że musieli interweniować kaprale. Raz nawet doszło do rękoczynów. Najoporniejszy był „Okularnik”, który walczył o swą pozycje z zadziwiającą determinacją. W końcu jednak udało mi się na stałe usadowić w drugiej czwórce.

Poza zaprawami rozpoczęły się również zajęcia w terenie oraz musztra. Najwięcej czasu przewidziano na zajęcia z taktyki. Przed wyjściem w teren zaopatrywaliśmy się w niezbędny sprzęt. Żeby nie było nam za lekko, obdarzano nas saperką, maską przeciwgazową, ubiorem przeciwchemicznym (mającym nas chronić przed ewentualnym atakiem gazowym), plecakiem, w którym znajdowała się peleryna, hełmem oraz (pod koniec tygodnia) kałachem. Ćwiczenia te miały na celu, przygotowanie nas do umiejętnego zachowania się na polu walki. Tak więc poruszaliśmy się tyralierą, skokami, pełzaniem, czołganiem oraz biegiem. Bieganie z całym oporządzeniem nie należało do moich ulubionych zajęć. Często bawiliśmy się w chowanego. Polegało to na tym, że mieliśmy dziesięć minut na przyozdobienie się gałęziami w ten sposób, abyśmy przypominali krzaczek. Następnie rozbiegaliśmy się po lesie. Jeżeli dowódca nie zauważył żołnierza ukrytego w zaroślach, a stał od niego w odległości przynajmniej dwóch metrów, wówczas robił z nim w nagrodę dziesięć pompek. Elewi, których zauważył z dalszej odległości, robili trzy razy więcej i to w pojedynkę. Duży nacisk kładziono, na umiejętne zachowanie się w przypadku niespodziewanego ataku jednego lub kilku napastników. Były to ćwiczenia przygotowawcze przed służbą wartowniczą. Trenowaliśmy do znudzenia całą procedurę, od ostrzeżeń słownych, aż do ewentualnego użycia broni. Patrząc z zewnątrz, można było odnieść wrażenie, że taktyka jest czymś łatwym prostym i przyjemnym. W rzeczywistości jednak była bardzo wyczerpująca. Najbardziej męczące były ćwiczenia, w których musieliśmy się okopywać. Początkowo, gdy kazano nam padać na glebę i kopać doły, w których mieliśmy się ukryć tak, aby nawet kawałek hełmu nie wystawał ponad wykop, myślałem, że to jakiś żart. Szybko przekonałem się jednak, że dowódcy nie żartują. Tylko kilku kolegom udało się wykopać odpowiednio głębokie doły. Pozostali wracali na kompanie w maskach przeciwgazowych, często przerywając marsz na trening w czołganiu się przez błoto i leśne zarośla. Po ocenie głębokość mojego wykopu zostałem przydzielony do czołgającej się większości.

Drugimi często powtarzającym się zajęciami były ćwiczenia przeciwchemiczne, na które również wyruszaliśmy obładowani do granic możliwości. Na pierwszych zajęciach kapral „Ochotnik” przekonywał nas, że noszenie maski przeciwgazowej to rzecz niezwykle przyjemna. Demonstrował nam również sposób zakładania OP-1 na różne sposoby. Robił to z takim zaangażowaniem i poświęceniem, że naprawdę zaczynałem wierzyć, iż został przyjęty w szeregi armii w wieku siedemnastu lat jako ochotnik. Pozostali kaprale, którzy uczestniczyli w ćwiczeniach (czasami zajęcia odbywały się całą kompanią) z trudem ukrywali fakt, że zamiast szkolić młodych, żądnych wiedzy i praktyki żołnierzy, woleliby urwać się na chłodne piwo. Ja podczas tych ćwiczeń myślałem głównie o tym. Strój ochronny, którego mieliśmy używać, był strasznie przestarzały. Założenie go w odpowiednim czasie było bardzo trudne. Najpierw zakładałem maskę przeciwgazową. Później, gdy zaparowały mi już szybki, wkładałem rękawice ochronne i specjalne gumiaki. Na samym końcu przystępowałem do ubierania głównego stroju ochronnego. OP-1 wyposażone było w niezliczoną ilość guzików, które należało dopiąć. Nigdy nie udało mi się tego w całości dokonać. W przypadku prawdziwego ataku gazowego ów strój niewiele by mi pomógł. Doskonale sprawdzał się natomiast w roli straszaka. Jak ktoś z nas podczas ćwiczeń coś nabroił, to na kompanie wracał w OP-1 i masce przeciwgazowej. Szczególnie oporne jednostki, w drodze powrotnej poza przymusowym odzieniem, musiały dodatkowo orbitować wokół maszerującej kompani. Większość ćwiczeń opierała się głównie na treningu w zakładaniu wyżej wymienionego sprzętu. Tylko raz po założeniu masek, obrzucono nas jakimś nieszkodliwym gazem.

Równocześnie z ćwiczeniami praktycznymi, odbywały się zajęcia teoretyczne. Była to prawdziwa chwila wytchnienia. Same wykłady miały ciekawą (jak dla mnie) tematykę, lecz nasi dowódcy na nauczycieli się z pewnością nie nadawali. Na lekcjach, które prowadzili, trzeba się było bardzo pilnować, aby nie zasnąć.

Od poniedziałku rozpoczęły się również zajęcia z musztry. Najbardziej tępej i nielubianej przeze mnie czynności, podczas całej służby. Od samego początku mnie to nie bawiło, choć muszę przyznać, że chwilami było śmiesznie. Szczególnie gdy po komendzie: „na lewo patrz”, każdy rozglądał się w innym kierunku. Każdego dnia po kilka godzin ćwiczyliśmy krok defiladowy, rano, w południe i wieczorem. Często trenowaliśmy na lotnisku poza główną jednostką, przy upale przekraczającym trzydzieści stopni, w pełnym umundurowani i w hełmach na głowie. Buty przyklejały się nam do asfaltu. Tak, to były jedne z najcięższych chwil w tej jednostce. Na pocieszenie pozostawała mi świadomość, że po przysiędze musztra niemal całkowicie zniknie z rozkładu zajęć.

Do przyjemnych zajęć mogę natomiast zaliczyć treningi sprawnościowe, które odbywały się głównie popołudniami. Wybiegaliśmy wtedy daleko poza jednostkę najczęściej z kapralem B. Zajęcia te nigdy nie były forsowne, a po powrocie na kompanię mieliśmy zawsze dużo czasu na wizytę w łazience. Po całym dniu wyczerpujących zajęć pastowanie butów nabierało nowego znaczenia. Zmieniały one bowiem kolor na biały (od soli).

W nielicznych wolnych chwilach pisałem listy do narzeczonej. Z każdym dniem zbliżałem się do chwili, gdy znów ją zobaczę. Co wieczór na nowo obliczałem, ile jeszcze pozostało mi dni do przysięgi. Dopiero w środę pierwszy raz pozwolono mi skorzystać z telefonu. Podczas rejonów wszyscy, którzy zgłosili chęć zadzwonienia, byli po pięciu kolejno eskortowani do biura przepustek. Po dotarciu na miejsce każdy z nas miał około trzech minut na rozmowę. Była to dla mnie bardzo wzruszająca chwila, gdy po tygodniu pierwszy raz od rozstania usłyszałem głos mojego słonka. Po tej rozmowie nabrałem nowych sił i odzyskałem dobry humor. Niestety na razie nie mogłem powiedzieć jej tego, co obydwoje najchętniej byśmy usłyszeli. Moje szanse na szybsze wyjście z wojska, malały z każdym dniem. Wizyta oficera społecznego została przełożona na przyszły poniedziałek. Podobno się rozchorował. Często, gdy mieliśmy chwilę przerwy pomiędzy zajęciami i siedzieliśmy w pokojach, dowódcy organizowali nam bezsensowne zbiórki (podobno w celu upewnienia się, czy jesteśmy wszyscy w komplecie). Czasem z częstotliwością czterech zbiórek na dziesięć minut. Zdarzały się i takie:

– Pluton siedemdziesiąty drugi na korytarzu w dwuszeregu z materacami zbiórka.

W tym momencie dokonywało się destrukcji starannie ścielonego wozu, by wydobyć materac. Po powrocie ze zbiórki już mieliśmy zajęcie na kilka kolejnych minut. Wojsko nie może się przecież nudzić.

Ostatnim wielkim wydarzeniem drugiego tygodnia służby, był przydział broni. W teorii znaliśmy kałacha od podszewki. Kaliber, szybkostrzelność, budowa czy zasięg nie stanowiły dla mnie tajemnicy. Wręczanie broni, to w wojsku prawdziwy rytuał. Najpierw odbył się apel całego batalionu, na którym mogliśmy poznać dowódcę jednostki pułkownika „Strunę”. Wygłosił on krótkie przemówienie, w większości składające się ze stale powtarzanych frazesów. W pewnej chwili zauważył, że nasze zainteresowanie jego wywodem na temat zaszczytu posiadania broni jest znikome.

– Wiem, że was bardziej od tego, co mówię, interesują te piękne dziewczyny przechadzające się za płotem. Mogę wam tylko poradzić z mojego wieloletniego doświadczenia, że trzeba się od nich trzymać jak najdalej. Szczególnie od tych najczęściej spacerujących i najbardziej skąpo ubranych. Były w tej jednostce przypadki, że żołnierze nie potrafili się zatrzymać w odpowiednim momencie i po dziewięciu miesiącach wracali do cywila z becikiem pod pachą.

Ta nagła zmiana tematyki w wywodzie „Struny”, wywołała ogólną wesołość i rozluźnienie atmosfery. Po skończonym przemówieniu pułkownik przystąpił do wręczania wybranej grupie żołnierzy karabinów. Pozostali otrzymali swoje „kałachy” już na kompani. Po raz pierwszy byłem wewnątrz zbrojowni wojskowej. Poza bronią dostaliśmy również pokrowiec na magazynki, jeden magazynek i szmatki do czyszczenia. Każdego dnia po zakończonych ćwiczeniach, zdawaliśmy broń. Każdy z nas miał przydzielony jeden egzemplarz, którego używał, aż do końca pobytu. Trafił mi się karabin z 1978 roku. Muszę jednak przyznać, że był bardzo zadbany. Po rozłożeniu „kałacha” na elementy pierwsze przystąpiliśmy do jego czyszczenia. Czynność ta trwała chyba ze trzy godziny. Początkowo się z tego cieszyłem, ponieważ w tym czasie nie musiałem trenować musztry, lecz pod koniec szkolenia zaczęło mnie to z wolna irytować. Najciężej było doczyścić karabin po strzelaniu z ostrej amunicji. Sprawdzanie czystości lufy i innych elementów dokonywało się za pomocą białej szmatki. Jeżeli został na niej jakiś osad, trzeba było pucować dalej. Gdy ktoś był zbyt gorliwy i za wcześnie deklarował zakończenie czyszczenia, wówczas sprawdzający rozkładał mu na części, kilka nieczyszczonych od miesięcy magazynków. Niecierpliwy żołnierz zyskiwał w ten sposób dodatkowe zajęcie na następną godzinę. Pod koniec tygodnia zaczęły się wykłady teoretyczne, na temat zasad celowania do obiektów znajdujących się w różnej odległości. Był to sygnał, że pierwsze strzelanie już niedaleko.

W niedzielę, podczas wieczornej zbiórki, otrzymałem pierwszy list od narzeczonej. Na szczęście na kopercie nie było krzyżyków oznaczających pocałunki. Za każdą sztukę wykonywaliśmy kilka pompek. Biedny „Orzeł” miał nimi wypełnioną szczelnie całą kopertę. Dostało mi się natomiast za szanownego pana. Musiałem zrobić trzydzieści przysiadów. Te przerywniki nie miały jednak większego znaczenia, liczył się tylko fakt, że będę mógł w końcu przeczytać kilka pocieszających słów. W pierwszym liście, który wysłałem, poza adresem jednostki podałem również numer naszego kompanijnego telefonu. Wiedziałem jednak, że choć moje słonko na pewno będzie próbować, to dodzwonienie się do mnie nie będzie takie poste. Na kompani było nas około setki, do każdego ktoś próbował się dodzwonić, czasem nawet kilka osób (posiadanie telefonów komórkowych było surowo zabronione, zresztą nie były one jeszcze wówczas tak rozpowszechnione, jak obecnie). Linia była przeciążona do granic możliwości. Gdy jakiś szczęśliwiec został w końcu przywołany do aparatu, reszta spoglądała na niego zazdrośnie. Myślałem tylko w duchu – kończ już, bo do mnie się nie dodzwonią! Czasem trzeba było kogoś odrywać od aparatu siłą, bo w przeciwnym razie, zająłby cały przewidziany na rozmowy czas.

W trzecim tygodniu służby wydarzyło się kilka mniej lub bardziej oczekiwanych przeze mnie wydarzeń. Na kompani pojawił się w końcu oficer społeczny, z którym mogliśmy sobie porozmawiać w cztery oczy. Długo oczekiwana rozmowa, przyniosła jednak kolejne rozczarowanie. Wynikało z niej, że moja sytuacja nie jest jeszcze taka zła. W związku z tym on nie widzi podstaw do ubiegania się o przedterminowe zwolnienie do cywila. Czyżby naprawdę nie było już żadnego legalnego sposobu?

W tym tygodniu mieliśmy również spotkanie z wojskowym kapelanem, na które poszliśmy całą kompanią. Tym razem nie było jednak żadnych rozmów sam na sam.

We wtorek odbył się pierwszy trening wytrzymałościowy. Poza naszym brał w nim udział również siedemdziesiąty trzeci pluton. Lekkim truchtem ruszyliśmy w stronę lotniska. Tempo biegu było niewielkie. To ma być ten osławiony trening wytrzymałościowy? Na zwykłych zaprawach biegamy szybciej. Po jakichś trzydziestu minutach biegu zorientowałem się, w czym tkwi haczyk. Okazało się, że mamy do pokonania dystans kilkanaście razy dłuższy, niż podczas zwykłych treningów. O dziwo udało mi się pokonać go w całości, choć pod koniec biegłem już tylko siłą woli. Sam nie wiem czemu, ale chciałem sobie udowodnić, że dam radę. Podczas powrotu na kompanię prezentowaliśmy żałosny widok. Ledwo powłóczyliśmy nogami, a kilku kolegów musieliśmy podtrzymywać, bo z trudem utrzymywali pionową pozycję. Nie ma co, dali nam prawdziwy wycisk. Najbardziej zdumiewające było to, że biegnący z nami dowódcy okazywali tylko leciutkie oznaki zmęczenia.

We wtorek po kolacji zaczęła mnie mocno boleć głowa. W nocy, pomimo że spałem w dresie, trząsłem się z zimna. Rano miałem już wysoką gorączkę, przechodziły mnie dreszcze, a głos straciłem niemal zupełnie. Na zbiórce plutonu przed wyjściem na zajęcia w terenie ledwie już stałem na nogach. Plutonowy widząc mój stan, wysłał mnie natychmiast do lekarza (nadal pod eskortą kaprala). O wojskowym lekarzu mówiło się, że działa jak rosyjska tabletka, która leczy wszystkie dolegliwości. Z czym by się do niego nie przyszło, to zawsze przepisze jako środek zaradczy – trampki, aspirynkę i trzy dni zwolnienia od musztry i zajęć w terenie. Mój stan musiał go jednak trochę zaniepokoić, gdyż poza aspiryną i trampkami, (co prawda nie narzekałem na odciski, ale z chęcią powitałem chwilową zmianę obuwia) dostałem aż cztery dni zwolnienia nie tylko od musztry i zajęć w terenie, ale i od zapraw oraz wszelakich służb. Przez cały okres zwolnienia miałem przebywać na kompani. Miałem więc mnóstwo wolnego czasu, pomimo wysiłków kaprali, którzy chcieli za wszelką cenę mi go zagospodarować.

Trzeciego dnia mojego zwolnienia plutonowy oznajmił nam, że przybędą uzupełnienia. Do mojej drużyny miało przybyć czterech nowych rekrutów.

– Jesteś za nich odpowiedzialny, masz dopilnować, żeby podłoga w obu izbach była wyszorowana, a okna błyszczały. W przeciwnym razie będziesz sam zapierdalał i nie pomoże ci nawet zwolnienie. Wrócimy przed obiadem, do tego czasu nie mają prawa ani na chwilę usiąść na taborecie. – Oznajmił mi z błyskiem w oku.

– Tak jest – odpowiedziałem.

Co prawda mój wojskowy staż nadal był nikły, ale świadomość, że ktoś miał jeszcze mniejszy była budująca. Nie wiedzieć czemu poprawił mi się nastrój. Po wyjściu plutonu na zajęcia zacząłem rozmyślać o nowych kolegach. Z jednej strony będą w gorszej sytuacji od nas, gdyż będą mieli mniej czasu na przygotowania do przysięgi. Poza tym dochodzi również stres pierwszych dni służby. Z drugiej jednak strony ich rozłąka z najbliższymi będzie nieco krótsza niż nasza.

Po pewnym czasie zobaczyłem czterech wystraszonych rekrutów, niepewnie wchodzących do pokoju. Przyprowadził ich kapral „Księciunio”.

– To będzie wasz pokój. Wybierzcie sobie teraz wozy i czekajcie tu na waszych dowódców. –Oznajmił.

Cała czwórka niepewnie spoglądała w moją stronę. Pewnie mieli podobne myśli do moich, gdy zobaczyłem pierwszego dnia, że część wozów jest już zagospodarowana. Niestety nie było wśród nich nikogo z moich okolic. Pamiętając polecenia plutonowego, zarządziłem wielkie sprzątanie obu pokoi. Po powrocie plutonu z ćwiczeń pokoje były gotowe do odbioru. Nowi przybysze spisali się na medal. Stany obu drużyn się wyrównały. Nowi przybysze byli bardzo towarzyscy i koleżeńscy. Był wśród nich prawdziwy „staruszek”, który od siedmiu lat skutecznie unikał powołania. Niestety tuż przed metą i jego w końcu dopadli. Przybycie nowych rekrutów nie było jedynym wydarzeniem tego dnia. Po obiedzie cały pluton zgromadził się w świetlicy. Celem spotkania nie były jednak kolejne wykłady.

– Od poniedziałku zaczniecie pełnić służby. W sobotę na tablicy informacyjnej pojawi się grafik. – Powiedział plutonowy.

– Trzy osoby, których nazwiska odczytam, udadzą się teraz ze mną do szefa kompani. –Wtrącił kapral B.

Wyczytał „Jerycha”, „Szerszenia”, „Orła”. Gdy się oddalili, plutonowy kontynuował:

– Każda służba trwa dwadzieścia cztery godziny. Tyle też wynosi minimalna przerwa, po której możecie otrzymać następną.

– A jaka może być maksymalna przerwa? – Spytał z przekorą w głosie „Luzak”.

W odpowiedzi plutonowy tylko pokręcił głową i z uśmiechem odpowiedział:

– W twoim przypadku na pewno nie będzie dłuższa niż jeden dzień. Po zdaniu służby do końca dnia jesteście zwolnieni z wszelkich rejonów.

Dobre i to – pomyślałem. Ciekawe, jakie mi przypadną służby przed przysięgą. Z zaspokojeniem swojej ciekawości musiałem jednak poczekać do następnego dnia. Tymczasem zastanawiałem się, co też za zadanie dostała ta trójka. Otóż okazało się, że zostali oni kandydatami na kaprali. Zwolnieni oni byli z wszelkich służb, z wyjątkiem jednej. Tylko oni mogli pełnić funkcję podoficera dyżurnego kompani. Wiązało się to z dodatkowymi obowiązkami i dodatkową nauką. Podoficer dyżurny musiał posiadać pełne rozeznanie, co w danej chwili dzieje się z kompanią. Musiał odnotowywać co w aktualnie robi poszczególny pluton i gdzie się znajduje. Do jego obowiązków należało również zadbanie o to, aby na stołówce dla nikogo nie zabrakło porcji, prowadzenie wykazu żołnierzy posiadających zwolnienia, zwoływanie zbiórek i liczenie stanów w poszczególnych plutonach. W późniejszym czasie prowadził spis żołnierzy przebywających na przepustkach i odnotowywał pojedyncze wyjścia z kompanii (niestety dopiero pod sam koniec służby). Przed objęciem służby musiał pomyślnie zaliczyć apel, który prowadził oficer dyżurny. Podoficer mógł się podczas jego trwania spodziewać najróżniejszych pytań, na przykład: „jaki jest numer plomby na drzwiach zbrojowni?” Tylko od oficera dyżurnego zależało czy apel trwał dziesięć minut, czy godzinę. W Oleśnicy do tej służby przywiązywano bardzo dużą wagę. W następnej jednostce zdarzały się przypadki, że jedna osoba wychodziła na apel, druga pełniła służbę, a jeszcze inna ją zdawała!

Na samym końcu dowiedzieliśmy się, że w najbliższy poniedziałek odbędzie się pierwsze strzelanie z ostrej amunicji. Dla najlepszych będą urlopy nagrodowe, więc warto się starać.

Po kolacji jak w każdy piątek, wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na gorący prysznic. Po całym tygodniu intensywnych ćwiczeń w końcu można się było porządnie umyć. Na zbiórkę wychodziliśmy w klapkach, koszulkach i spodenkach. Każdy z nas miał również mydło i ręcznik. Następnie poszczególne plutony udawały się do łaźni. Pluton w stroju Adama tuż przed prysznicem rozsiewał bardzo intensywny i niezmiernie przykry zapach. Na umycie się mieliśmy dwie minuty. Wraz z nami prysznic brali również kaprale. Następnie wymienialiśmy nasze przepocone koszulki i spodenki na świeże. Podczas „wymianki” panowało prawo dżungli. O ile o koszulki się nikt nie szarpał, to przy rozdziale spodenek panował straszny chaos. Jeżeli nie zdobyło się spodenek w odpowiednim rozmiarze, (najlepiej z gumką) to przez cały następny tydzień trzeba się było męczyć. Po skompletowaniu stroju i odświeżeniu w dobrym nastroju wracałem do pokoju. Po powrocie ze zdziwieniem zauważyłem, że brakuje mojej piżamy. A jednak kradną! Podobno amba1 raz spuszczona ze smyczy jest bardzo trudna do ujarzmienia. Do przysięgi poza piżamą, amba zdążyła pożreć również mój niezbędnik i prześcieradło. Wszystkie te rzeczy trzeba było odzyskiwać (dobrze jest mieć znajomości wśród szatniarzy). Oczywiście winnych nigdy nie było i nikogo na gorącym uczynku nie przyłapano.

Następnego dnia największym zainteresowaniem cieszył się grafik ze służbami. Mój debiut przypadał z czwartku na piątek. Do przysięgi trzy razy wyznaczano mnie na służbę. Dwa razy pomagałem w kuchni, a raz byłem dyżurnym. Podczas służby nie uczestniczyłem w żadnych przewidzianych planem zajęciach. Na kuchnię udawaliśmy się w trójkę zaraz po obiedzie. Do naszych zadań należało przygotowanie jadalni do kolacji (wycieranie stolików, zamiatanie podłogi, krojenie chleba na krajalnicy itd.). Przed przybyciem batalionu na posiłek zajmowaliśmy odpowiednie pozycje. W zależności od przydziału stanowiska wykonywaliśmy różne czynności. Jedna osoba wydawała dodatki, druga nalewała herbatę lub mleko, a trzecia odbierała brudne naczynia i je myła. Ze wszystkich możliwości ta trzecia z pewnością była najbardziej niewdzięczna. Po przejściu fali kulminacyjnej przystępowaliśmy do ponownego sprzątania jadalni. Gdy nadzorujący nas dyżurny stołówki stwierdził, że jest już wystarczająco czysto, mogliśmy wrócić na kompanię. Oczywiście byliśmy nietykalni. O trzeciej nad ranem byliśmy budzeni przez podoficera i wracaliśmy na stołówkę, by przygotować jadalnię do śniadania. Ostatnim etapem służby był obiad. Musieliśmy pomagać przy jego przygotowywaniu. Ja na przykład ugniatałem ziemniaki w ogromnym garnku. Spociłem się przy tej czynności bardziej niż podczas jakiejkolwiek zaprawy fizycznej. Po obiedzie pozostawało ostatni raz posprzątać stołówkę i oczekiwać na zmienników. Główną zaletą tej służby była możliwość najedzenia się do syta. Przy okazji mogłem się przekonać, jak wiele jedzenia jest marnowanego przy każdej okazji. Najpierw oszczędzają na żołnierzach, boją się, żeby nie brakło, a później nie wiedzą co zrobić z tym, co zostaje.

Do przysięgi zdążyłem być również dyżurnym kompani. Niewdzięczna funkcja, cały czas jesteś na widoku i wszyscy ciągle czegoś od ciebie chcą. Dyżurny przynieś to, zrób tamto, pozamiataj korytarz, podlej kwiatki w gabinecie szefa i tak bez końca. Przed służbą udało mi się poinformować narzeczoną, że w sobotę będę dyżurował przy telefonie. Gdy przypadła moja część nocnego czuwania (od drugiej do szóstej) zadzwonił telefon. W końcu mogłem w spokoju porozmawiać. Była to jedyna zaleta tej służby.

Raz w tygodniu udawaliśmy się całym plutonem na obierak. Ziemniaki w wojsku obierała specjalna maszyna, (przypominająca wirówkę) która nie była jednak doskonała. Naszym zadaniem było wykrawanie oczek i resztek łupin, które pozostawiła. Ziemniaki wypełniały szczelnie dwie wanny, więc pracy było mnóstwo nawet dla plutonu żołnierzy. Na kompanię często wracaliśmy więc po capstrzyku.

Na poniedziałek zaplanowane było wyjście na strzelnicę. Byłem bardzo ciekawy jak to będzie się odbywać. Na ćwiczeniach w terenie wiele razy powtarzaliśmy całą procedurę związaną ze strzelaniem. Przed przystąpieniem do strzelania należało przygotować układ celowniczy, włożyć naboje do magazynku (pięć sztuk), przyjąć odpowiednią pozycję do strzału i na końcu zgłosić gotowość ogniową. Gdy wszystkie te czynności zrobiło się prawidłowo, a na strzelnicy nie stwierdzono żadnego innego zagrożenia, zezwalano na otwarcie ognia.

Zaraz po śniadaniu wyruszyliśmy całą kompanią w kierunku strzelnicy. Poza bronią mieliśmy również przy sobie OP-1 i maski przeciwgazowe. Na strzelnicy panował ożywiony ruch. Obecni byli wszyscy kaprale, szef kompani, dowódcy plutonów, a nawet sam porucznik „Widmo”. Lekko drżącą ręką wkładałem przydzielone mi naboje, z których po strzelaniu musiałem się rozliczyć (musiałem oddać pięć łusek). Ułożyłem się wygodnie na swoim stanowisku (strzelaliśmy w pozycji leżącej) i podniosłem do góry rękę, by zasygnalizować gotowość do strzelania. Po uzyskaniu pozwolenia mogłem odbezpieczyć broń i wprowadzić nabój do komory ogniowej. Tarcza oddalona o sto metrów była bardzo mała (przynajmniej dla mnie) i wystrzelenie dobrego wyniku wcale nie było takie proste. Przypomniawszy sobie wszystkie zasady celowania, nie namyślając się długo, pociągnąłem za spust. Oddanie pięciu strzałów zajęło mi minutę. Jednocześnie strzelało pięciu żołnierzy, gdy padł już ostatni strzał, strzelnica była zamykana, a my wraz z kapralem szliśmy sprawdzić wyniki. Wystrzelałem dwadzieścia siedem punktów (dwie dziesiątki, jedna siódemka, a dwa panu bogu w okno), co było raczej przeciętnym wynikiem. Najgorszy wynik w naszym plutonie uzyskał „Ślepy”, który nie zdobył ani jednego punktu. Prawdopodobnie jednak raz udało mu się trafić, gdyż „Jerycho” strzelający na następnym stanowisku miał aż sześć trafień w tarczę! Najlepszy wynik uzyskał „Pasikonik” z czwartego plutonu, wystrzelał czterdzieści osiem punktów. Jednak najbardziej widowiskowo strzelał „Gucio”, który jako jedyny z całej kompani ustawił swojego kałacha na ogień maszynowy. Efekt był piorunujący. W nagrodę na kompanie wracał w OP-1, masce przeciwgazowej i hełmie (a słońce tego dnia grzało niemiłosiernie). Ślepy, choć uzyskał taki sam wynik jak „Gucio”, karnie musiał włożyć tylko maskę (ten przynajmniej strzelał ogniem pojedynczym). Jeszcze dwa dni po strzelaniu piszczało mi w uszach.

Czas w wojsku płynie powoli, ale jednak cały czas do przodu. Na dwa dni przed przysięgą odbyła się próba generalna całej uroczystości. Od jej wyniku miało zależeć czy będziemy mieli już spokój, czy nie. Cały czas straszono nas, że jak wyniki będą bardzo niezadowalające, to uroczystość zostanie przesunięta na następny tydzień. Stan naszego przygotowania oceniał sam dowódca jednostki. Próba wypadła bardzo dobrze. Pułkownik był zadowolony, więc pozostawało nam już tylko oczekiwanie na godzinę zero. W przeddzień przysięgi wszystkich rozpierała energia. Wizja bardzo rychłego wyjazdu na przepustkę wprawiała nas w doskonały nastrój. Nawet kaprale trochę spuścili z tonu, choć nadal trzeba było na nich uważać. Prowadziliśmy ze sobą ożywione rozmowy o tym, co będziemy robić na przepustce. Przeważało stwierdzenie: „jak tylko dojadę do domu, to nawalę się jak świnia”. Faktycznie od początku służby nie mieliśmy okazji napić się piwa, o wódce nie wspominając. Nie było to jednak moim głównym celem, po wyjściu za bramę jednostki. Ja cieszyłem się już na spotkanie z narzeczoną.

Spodziewano się przybycia kilkuset gości (sam zaprosiłem piętnaście osób). Po obiedzie cała kompania zgromadziła się na świetlicy. Udzielono nam instruktażu, jak powinniśmy się zachowywać na przepustce. Musieliśmy więc cierpliwie wysłuchiwać, jak to mundury powinniśmy być dopięte, pas mocno zaciśnięty, buty wypastowane, beret na głowie i tak dalej.

– Pamiętajcie o złożeniu meldunku żandarmom, gdy ich spotkacie. Gdyby któremuś z was przytrafiło się podróżować w stanie wskazującym, oczywiście nie dopuszczam w ogóle takiej możliwości do siebie, a oni akurat by zmierzali w waszym kierunku, to wiecie, co macie robić? – Spytał Chorąży „Marchewa”.

– Taak jest! – Odpowiedzieliśmy jednym głosem.

– Najgorsze co możecie zrobić, to wrócić do jednostki w samochodzie żandarmerii. Jak nie trudno się domyślić konsekwencje dla tego kogoś byłyby opłakane.

Pouczenia trwały aż do kolacji. Nie wszyscy sobie wzięli je jednak do serca. Jeden z żołnierzy należący do piątego plutonu powrócił z przepustki w parę godzin po opuszczeniu jednostki. Kompletnie pijany usnął na dworcu we Wrocławiu. Podobno żandarmi przez parę minut nie mogli go dobudzić.

Po kolacji udaliśmy się do szatni po cywilne rzeczy, które mieliśmy ze sobą zabrać do domu. Mój plecak wyróżniał się spośród innych głównie zapachem. Resztki owoców, których nie wyrzuciłem na czas, przedstawiały żałosny widok. W końcu odzyskałem pieniądze, które ze sobą zabrałem. Nie było ich wiele, ale jak się wkrótce miało okazać, bardzo się przydały.

W nocy nie potrafiłem zasnąć. Kto nie był w wojsku, nie zrozumie tego stanu podniecenia i euforii, jaki się udziela tuż przed przysięgą (i co ważniejsze przed przepustką).

Od rana jednostka zaczęła się wypełniać zaproszonymi osobami. Wypatrywaliśmy z okien naszych bliskich, niestety nie zauważyłem nikogo znajomego. Oczekiwanie na rozpoczęcie uroczystości dłużyło mi się niezmiernie. W końcu ruszyliśmy przed budynek. Po sformowaniu czwórek oczekiwaliśmy na rozkaz do wymarszu. Kompania została szczelnie otoczona przez tłum cywili. Niektórzy próbowali przeniknąć do naszej kolumny. Wielu żołnierzy rozpoznało swoich bliskich. Ciężko było tak stać i czekać. Padł wreszcie rozkaz do wymarszu. Energicznym krokiem wkroczyliśmy na stadion i ustawiliśmy się obok ósmej kompanii. Zaczęła się uroczystość. Przemowy, podziękowania, wręczanie nagród dla najlepszych rekrutów wszystko to strasznie się ciągnęło. W końcu nadeszła najważniejsza chwila. Czas sprawdzić efekty mozolnych ćwiczeń i prób. Krok w przód, krok w tył, czapka z głowy, palce w górę, czapkę włóż – śniło mi się to już po nocach. Po wypowiedzeniu słów Roty przyszedł czas na defiladę. Podobnie jak podczas próby wyszła wspaniale. Przez tę jedną chwilę byłem dumny z tego, że jestem żołnierzem (zaraz po przysiędze mi jednak przeszło).

Po defiladzie poszczególne kompanie udały się do swoich budynków. Do załatwienia pozostawała najważniejsza sprawa, a mianowicie odebranie przepustki. Rozdawał je plutonowy. Z powrotem w jednostce musiałem się zameldować w poniedziałek przed północą. Odliczając czas na dojazd w obie strony, pozostawało mi tylko niecałe czterdzieści osiem godzin na kontakt z bliskimi. Odbierając przepustkę, nie martwiłem się tym jednak zupełnie. Wziąłem plecak i wybiegłem przed budynek szukać znajomych. Niestety nikt nie dotarł. W pojedynkę udałem się więc na dworzec. Pieniądze, które odzyskałem dzień wcześniej, zostały spożytkowane na bilety.

Dopiero w pociągu naprawdę uwierzyłem w to, że za parę godzin będę już w domu. Co za wspaniałe uczucie.

Dariusz Maryan
  1. Bardzo groźne drapieżne zwierzę, które pożera wszystko, co znajdzie się w jego zasięgu.

PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.