Powieści i opowiadania > Wspomnienia z koszar

Rozdział 3. Witaj służbo

Część pierwsza. Szkółka

Rozdział 3. Witaj służbo

Rozdział 3. Witaj służboObudziłem się przed pobudką. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że wszyscy byli już na nogach. „Jerycho” ścielił wóz, „Mały” zakładał spodnie a „Serducho” z ręcznikiem na ramieniu wychodził właśnie do łazienki. „Okularnika” i „Świerszcza” nie zauważyłem, pewnie się już myli. Postanowiłem pójść w ich ślady. Po chwili byłem już na nogach i szybko zacząłem się ubierać.

– Jak się ścieli wóz? – Spytałem „Jerycha”.

– Czekaj zaraz ci pokażę – odpowiedział, odkładając taboret, którym gładził łóżko. Najważniejszą rzeczą jest prawidłowe ułożenie koców, reszta jest banalna.

Po nadaniu mojemu wozowi regulaminowego wyglądu mogłem udać się do łazienki. Panował w niej już spory ruch. Znalazłem wolne stanowisko przy podłużnej umywalce i przystąpiłem do golenia. W trakcie tej czynności moja maszynka rozpadła się na dwie części. I jak tu się golić? Na drugą musiałem już uważać, bo więcej nie miałem.

Wracałem już do pokoju, gdy nagle rozległ się głośny krzyk kaprala:

– Na kompani pobudka, pobudka wstać! Buty znikają.

– Pobudka była o godzinie szóstej. Zbiórka na korytarzu dziesięć minut później. A więc na ubranie się, pościelenie wozu i higienę osobistą mieliśmy tylko parę minut. Woleliśmy, więc wstawać nieco wcześniej, by mieć więcej czasu i nie wykonywać wszystkiego w biegu. Kto nie zdążył w odpowiednim czasie zabrać swoich butów, musiał liczyć się z tym, że polecą one na drugi koniec korytarza. O buty nie musiałem się jeszcze martwić (niech żyją trampkarze!), wóz miałem pościelony, golenie również było za mną. Pozostawało mi już tylko oczekiwanie na zbiórkę (kto rano wstaje – ten się wyrabia).

Ogłoszono ją punktualnie dziesięć minut po szóstej. Wielu żołnierzy zbiórka zaskoczyła podczas wykonywania porannych czynności. Stojąc w dwuszeregu, dopinali guziki lub ukradkiem zawiązywali buty. Kilku elewów miało okropnie poharataną twarz. Niewątpliwie była to grupka, którą komenda do zbiórki zaskoczyła podczas golenia. Biedny „Gucio” wyglądał tak, jakby dopiero co wyszedł z rzeźni. A wydawało mi się, że tymi maszynkami nie można się skaleczyć. Nie trudno się domyślić, że na zbiórkę musieliśmy wychodzić kilka razy. Ci elewi, którzy za późno wybiegali na korytarz, stawali się automatycznie ochotnikami do rejonów zewnętrznych a plutony, do których należeli miały trzysta procent normy w temacie – trening szybkiego wychodzenia na zbiórkę.

Po powrocie ze śniadania mieliśmy chwilę czasu na ponowne zaścielenie wozów, jeżeli miały pilota lub poprawkę golenia (zarost na twarzy sprawdzany był bardzo skrupulatnie). O dziwo mój pofałdowany wóz przetrwał, a „Jerycho” musiał ścielić od nowa. A tak namiętnie gładził taboretem koce. Swoją drogą ciekawe, czym się kierowali kaprale podczas inspekcji? Na pewno nie było to kryterium jakościowe. Nie miałem jednak czasu zastanawiać się dłużej nad tym problemem, gdyż w tym właśnie momencie, ktoś z korytarza donośnym głosem oznajmił:

– Pluton 72 przygotowanie do zbiórki – czas trzydzieści sekund.

A po upływie niespełna dziesięciu:

– Pluton 72 na korytarzu w dwuszeregu zbiórka!

Tym razem stawiliśmy się na zbiórce błyskawicznie. Zobaczyłem przed sobą dwóch żołnierzy.

– Nazywam się A.M. Jestem waszym dowódcą i najbliższym przełożonym. To jest kapral B. (był st. kapralem), mój zastępca. Będę teraz odczytywać wasze nazwiska. Ten, kogo wyczytam, odzywa się, wypowiadając słowa – melduje się. Czy wszystko jasne?

– Tak jest! – Odparliśmy chórem.

Plutonowy (taki stopień miał nasz dowódca) był człowiekiem postawnym. Z wyglądu przypominał kaprala „Waligórę”. Jego zastępca natomiast to istne przeciwieństwo. Był niski i jeszcze chudszy niż ja! Braki w budowie fizycznej nadrabiał groźną miną.

– Melduje się! – Krzyknął „Rodrigez”, który był najniższym żołnierzem w naszym plutonie. A więc wzajemne przedstawianie się zostało zakończone.

Plutonowy „odfajkował” ostatnie nazwisko i zamkną swój dziennik (bardzo podobny do szkolnego tylko trochę mniejszy). Następnie kapral B. przystąpił do wręczania nam zeszytów i ołówków. Wszystkie były oczywiście jednakowe. A więc jednak będą jakieś lekcje. Ciekawe, czego będą nas uczyć? Wraz ze świeżo poznanymi dowódcami udaliśmy się do niewielkiej salki.

– Siadajcie na taboretach – powiedział plutonowy. Najwyżsi niech zajmują miejsca z tyłu.

Po krótkiej, prowadzonej już mniej oficjalnym tonem rozmowie (dowódców interesowało głównie to, skąd pochodzimy), przeszliśmy do tematu pierwszej lekcji. Wykład prowadził kapral B.

– Koniecznie musicie się nauczyć rozróżniać stopnie wojskowe. To jest podstawowa sprawa. Im szybciej je opanujecie tym lepiej dla was. Narysuję teraz na tablicy poszczególne dystynkcje, a wy będziecie kolejno je opisywać.

Gdy przyszła moja kolej odpowiedzi, na tablicy narysowany był stopień wojskowy, który widziałem po raz pierwszy w życiu. A byłem przekonany, że je wszystkie znam. Okazało się, że od niedawna w wojsku polskim istnieją dwa nowe. Przybył nam st. plutonowy i młodszy chorąży sztabowy. Dowiedziałem się również, że nie ma już generała armii oraz marszałka. Najwyższy obecnie stopień wojskowy to generał broni. Ostatnią ciekawostką dla mnie podczas tego wykładu, była informacja, że gdy zwracamy się np. do st. kaprala czy st. Plutonowego, mówimy po prostu „panie kapralu (plutonowy)” nie dodając przedrostka starszy. Podobnie rzecz się ma w przypadku chorążych, pułkowników czy generałów. Gdy się do nich zwracamy nie „wnikamy” w szczegóły, jaki to jest chorąży czy generał.

Wszystkie te cenne informacje zapisywaliśmy w swoich zeszytach. Po wykładzie na temat stopni wojskowych głos zabrał plutonowy.

– Objaśnię wam teraz kilka zagadnień, z którymi będziecie mieli do czynienia na co dzień.

I tak dowiedziałem się, że zostałem przydzielony do drugiego plutonu siódmej kompani (lub w skrócie do siedemdziesiątego drugiego plutonu). W całej jednostce były cztery kompanie szkolne, które tworzyły batalion. Nasza kompania liczyła pięć plutonów, a w każdym było około dwudziestu żołnierzy. Nasz pluton dzielił się na dwie drużyny. W mojej drużynie było sześć osób, a w sąsiedniej dziesięć (każda z drużyn zajmowała osobne pomieszczenie). Dowiedziałem się, że wkrótce do naszej drużyny dołączą posiłki! Dowódcą kompani (to już była ważna persona, dowodził przecież setką ludzi) był porucznik „Widmo”, a szefem sierżant „Płomyczek” (to ten, który trzymał w garści nasze przepustki). Batalionem dowodził Major. Dowódcą całej jednostki był pułkownik „Struna”.

– A jak pułkownik nie będzie umiał rozwiązać jakiegoś problemu, to zwraca się z prośbą o pomoc do swojego bezpośredniego zwierzchnika, czyli do dowódcy wojsk lotniczych (generała D.). Na tym właśnie polega droga służbowa, którą musicie przestrzegać. – Powiedział plutonowy, który powoli kończył swój wywód.

– A jak będę miał problem, którego nawet on nie będzie w stanie rozwiązać? – Spytał z przekorą w głosie „Luzak”.

– To zwróci się z nim do prezydenta. – Odpowiedział lekko zirytowany plutonowy.

– A jak prezydent też nie będzie w stanie mu sprostać? – Nie dawał za wygraną.

– To wsadzą cię do Irydy albo suki1 i wystrzelą w kosmos. – Odpowiedział wyraźnie już zniecierpliwiony dowódca. Oj będą z tobą jeszcze problemy „Luzak” (prorok?).

Po wykładzie udaliśmy się do swoich pokojów, gdzie spokojnie oczekiwaliśmy na obiad (dali nam trzydzieści minut wolnego!). Po powrocie ze stołówki mieliśmy się rozlokować w pokojach i pojedynczo meldować u dowódców na rozmowę. Odbywała się ona w tym samym pomieszczeniu, co poranny wykład. W końcu przyszła moja kolej. Niepewny swego losu nieśmiało wszedłem do salki. Za stołem siedzieli dowódcy. Byli jednak odmienieni nie do poznania. Zrelaksowani, uśmiechnięci – dziwna sprawa.

– Zawsze przeprowadzamy indywidualne rozmowy z nowymi żołnierzami, aby ich lepiej poznać. W tej chwili nie jesteśmy twoimi dowódcami, tylko kumplami. Możesz śmiało mówić, co ci leży na wątrobie, nie musisz się niczego obawiać. To nie jest żadna oficjalna rozmowa, tylko przyjacielska pogawędka. To, o czym tu mówimy, zostanie między nami. –Powiedział kapral.

– Powiedz nam coś o sobie. Czym się interesujesz? – Spytał plutonowy.

– Interesuję się wieloma rzeczami. – Zacząłem ostrożnie.

– A czym najbardziej?

– Bardzo lubię historię, interesuje się również geografią i literaturą. No i chyba jak każdy lubię posłuchać dobrej muzyki, obejrzeć dobry film.

– Powiedz mi w takim razie, kto dowodził obroną Westerplatte w 1939 roku – spytał dziwnie ożywiony plutonowy.

Przyznam, że nie takiego pytania się spodziewałem, ale odpowiedziałem z przyjemnością. W końcu rozmowa zeszła na tematy najbardziej mnie frapujące. Opisałem w kilku słowach swoją sytuację osobistą i spytałem, czy znają jakiś sposób, na szybsze wydostanie się do cywila. W odpowiedzi usłyszałem, że we wtorek będzie na kompani major X, który pomógł już kiedyś kilku elewom, którzy mieli podobne problemy. Zadając to pytanie, nie spodziewałem się, że usłyszę taką odpowiedź. Rzeczywiście rozmawiali ze mną jak koledzy. Wykorzystując tę wyjątkową okazję, oznajmiłem plutonowemu, że poza pięcioma dniami urlopu w czerwcu, które muszę dostać choćby „się paliło i waliło”, chętnie wziąłbym ślub w galowym mundurze, nowych butach, itd. Trochę ich zaskoczyła moja prośba, ale i w tej sprawie wykazali zrozumienie. Obiecali, że dołożą wszelkich starań, abym ten mundur otrzymał.

– Masz jeszcze jakieś pytania?

– Nie, w zasadzie chyba wszystko, co miałem powiedzieć już powiedziałem.

– W takim razie możesz odejść do pokoju i poproś tu „Domana”.

A jednak jak chcą, to potrafią rozmawiać jak ludzie. Rozmowa podniosła mnie nieco na duchu. Może nie będzie tutaj tak źle, jak się wydawało? Może ten major faktycznie pomoże mi się stąd wydostać. Po raz pierwszy od początku służby pojawił mi się na twarzy uśmiech, a samopoczucie mogłem określić jako dobre. Zaraz po wyjściu na korytarz z błogiej zadumy wyrwał mnie nieprzyjemny głos kaprala „Wścieklicy”, który pełnił właśnie służbę podoficera dyżurnego kompani:

– Szeregowy po korytarzu poruszamy się biegiem!

Witaj w wojskowej rzeczywistości. Okazało się, że moja rozmowa w „pokoju zwierzeń”, była najdłuższa ze wszystkich. Inni widocznie nie mieli większych zmartwień.

Po rozmowie z ostatnim elewem przyszedł do naszej izby plutonowy wraz z zastępcą. Przywołał kolegów z drugiego pokoju i oznajmił:

– Wiemy już, jakie macie problemy i zainteresowania, co wam się w wojsku podoba, a co nie. Czas sprawdzić jak tam z waszą kondycją fizyczną.

– Przebierzcie się do spodenek i koszulek. Pobiegniemy na tor przeszkód i trochę poćwiczymy. – Wtrącił kapral.

Rozruch fizyczny, czemu nie – przynajmniej wszyscy będziemy mieli jednakowe obuwie. Przed budynkiem ustawiliśmy się czwórkami i biegiem ruszyliśmy za kapralem. Nie musieliśmy biec daleko, gdyż tor przeszkód znajdował się niecałe trzysta metrów od naszej kompani.

– Zaczniemy od brzuszków – oznajmił plutonowy. Żebyśmy mogli wam to ćwiczenie zaliczyć musicie zrobić przynajmniej pięćdziesiąt w ciągu minuty. Pokażę wam teraz jak prawidłowo wykonać to ćwiczenie.

Po demonstracji (w ciągu minuty zrobił ponad sześćdziesiąt) przyszła kolej na nas. Z tym ćwiczeniem nie miałem najmniejszego problemu, prawie dorównałem dowódcy. Jednak nie dla wszystkich było to takie proste. „Doman” na przykład, po wykonaniu dziesięciu skłonów głośno parskną, opadł na podłogę i oznajmił, że jak zrobi jeszcze jeden, to zwróci obiad. Następnym ćwiczeniem, było podciąganie się na drążku. Aby je zaliczyć, należało przynajmniej osiem razy wystawić ponad niego głowę. Demonstracji ponownie udzielał plutonowy, który podciągną się trzydzieści razy. Dodatkowym utrudnieniem był sposób trzymania drążka podczas ćwiczenia. Dłonie musiały znajdować się po tej samej stronie co reszta ciała. Tym razem poszło mi o wiele gorzej. Podciągnąłem się zaledwie trzy razy. Był to najgorszy wynik z całego plutonu. Nawet „Doman” był lepszy. Trzecim ćwiczeniem były pompki. Było to ulubione ćwiczenie naszego dowódcy, który potrafił ich zrobić chyba z trzysta. O pompkach w wojsku zdążyłem się już nasłuchać tylu przeróżnych opowieści, że na wszelki wypadek postanowiłem przed odjazdem trochę poćwiczyć. Rezultaty były bardzo zadowalające. Minimum, które musieliśmy wykonać to trzydzieści pompek. Udało mi się ten limit przekroczyć trzykrotnie. Jednak prawdziwej weryfikacji moich możliwości, dokonali dopiero dziadkowie w następnej jednostce. Czwarte ćwiczenie demonstrował nam kapral.

– Sprawdzimy jak szybko potraficie biegać.

Ten sprawdzian również zaliczyłem bez większych trudności. Na test wytrzymałościowy na szczęście nie było już czasu, gdyż zbliżała się pora kolacji i trzeba było wracać na kompanie. Po powrocie w pierwszej kolejności odwiedziłem łazienkę. Byłem cały przepocony, więc podjąłem odważną próbę umycia się pod lodowatą wodą. Przeprałem też swoje skarpetki, później może już na to nie być czasu. Umyty, w dobrym humorze mogłem w spokoju oczekiwać wymarszu na kolację. Siedząc w pokoju, jednym uchem przysłuchiwałem się rozmowie, którą toczyli koledzy:

– Myślałem, że będzie gorzej. – Powiedział „Mały”.

– Czekaj, czekaj, teraz mamy taryfę ulgową. Nie chcą nas na razie za bardzo docierać. W poniedziałek zobaczycie, skończy się okres ochronny i dadzą nam popalić. – Prorokował „Świerszcz”, który właśnie kończył przyszywanie guzika.

– I ja tak myślę. Plutonowy powiedział, że od poniedziałku zaczną się zajęcia w terenie i musztra – wtrącił „Okularnik”.

– Zaczną się też poranne zaprawy... No w końcu. Jak ja nie lubię przyszywać guzików. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie nie będę musiał ich znowu odrywać – gderał „Świerszcz”.

Odruchowo sprawdziłem wszystkie kieszenie, czy aby któraś nie jest odpięta.

– Wszystko się da przetrzymać. Na razie przed nami weekend, B. mówił mi, że będziemy mogli trochę odsapnąć przez te dwa dni. – Skwitował „Jerycho”.

– A co myślicie o naszych dowódcach? – Spytał „Mały”.

– Na razie są spoko, nie gonią nas na razie tak, jak ci z innych plutonów. Chłopaki z trzeciego plutonu mówili, że za to, iż wyszli jako ostatni na poranną zbiórkę, musieli się przez dwie godziny czołgać, a po powrocie na kompanię mieli chyba ze dwadzieścia zbiórek, w tym jedną z Szafkami.

– Na razie mają jazdę, ale zobaczycie, że jak będzie trzeba coś załatwić, to ich dowódcy spiszą się na medal, a nasz plutonowy… Jeszcze będziemy żałować, że akurat on nam się trafił. – Stwierdził złowieszczo „Luzak”, który właśnie wszedł do naszego pokoju.

– Skąd wiesz, że będzie gorszy od innych? – Spytał „Jerycho”.

– Ja uważam, że będzie spoko – wtrącił „Serducho”.

– Jeszcze się przekonacie, co do niego. Nie wiem, ale jakoś nie mam do niego przekonania. Poza tym nie wiem, czy zauważyliście, że jest najniższy stopniem spośród wszystkich dowódców. Cała reszta to chorążanki. Zobaczycie, że wyruchają naszego plutka bez mydła – kontynuował złowieszczo „Luzak”.

Nagle tę ciekawą rozmowę przerwał głośny krzyk dobiegający tuż obok naszych drzwi:

– Żołnierz, jak nosisz pas! – Czekaj, pokażę ci, ile luzu może zostać. O teraz wyglądasz jak żołnierz.

Po chwili do pokoju wpadł „Papaj”, który nie zachował wystarczających środków ostrożności przy wychodzeniu z łazienki. „Ochotnik” tak zacisnął nieborakowi pas, że ten ledwo łapał powietrze. Muszę przyznać, że na tym punkcie kaprale mieli istną obsesję. Później się dowiedziałem, że mocno poluzowany pas i bojówki są znakami rozpoznawczymi dziadków.

Podczas marszu na kolację prowadziłem cichą rozmowę z „Elvisem”. Byłem ciekawy, co też porabiał dziś piąty pluton?

– Co to za rozmowy?! Podczas marszu wojsko albo milczy, albo śpiewa.

„Wścieklica” nie przepuści nikomu, a już myślałem, że zakończę bez zmoki dzisiejszy dzień.

– Może kilka orbitek pomoże ci zapamiętać, jak należy się zachowywać podczas marszu.

No i obiegałem tak sobie maszerującą kompanie, aż do stołówki. Dobrze, że droga nie była daleka. Żołądek już całkiem popuścił, a ja byłem głodny nie na żarty. Tymczasem zaserwowali nam głodowe racje salcesonu, za którym zresztą nie przepadam. Co za pech pierwszy raz od początku służby jestem naprawdę głodny, a oni akurat dzisiaj postanowili przyoszczędzić. Musiałem ratować się zwiększoną ilością chleba i skąpym przydziałem pomidora. Po kolacji tak samo, jak dnia poprzedniego, przebraliśmy się do dresów. Następnie większość żołnierzy przystąpiła do polerowania butów.

Podczas rejonów wewnętrznych przytrafiła mi się kolejna wpadka. Zapomniawszy wcześniej upewnić się, czy nikogo niepowołanego nie ma w pobliżu, podzieliłem się z „Jerychem” moimi uwagami na temat kaprala „Wścieklicy”. Powiem tylko, że były to uwagi negatywne. Los sprawił, że omawiany kapral właśnie postanowił udać się na inspekcję naszego rejonu. Dobrze, że usłyszał tylko końcówkę. Nie uchroniło mnie to jednak przed pompkami. Musiałem zrobić trzydzieści, gdyby usłyszał wszystko, nie skończyłbym pewnie przed capstrzykiem. Na karze indywidualnej się jednak nie skończyło. Otrzymaliśmy dodatkowy przydział pasty czyszczącej, a nasz rejon został odebrany na minutę przed wieczorną zbiórką. Na przebranie się do piżam mieliśmy, więc kilkanaście sekund. O wizycie w łazience mogliśmy więc zapomnieć. Dobrze, że przed kolacją mieliśmy trochę wolnego czasu, który częściowo przeznaczyłem na higienę osobistą.

Podczas rejonów rozdzwonił się kompanijny telefon. Pierwsze żony, dziewczyny, narzeczone, kochanki zaczęły podejmować próby nawiązania kontaktu ze swoimi drugimi połowami. Ciekawe, w jaki sposób zdobyły tak szybko numer na naszą kompanię? Choć wiedziałem, że moja narzeczona takiego numeru nie posiada, nadstawiałem ucho, czy to aby nie ona dzwoni.

Na wieczornej zbiórce z ust kaprali dowiedzieliśmy się, że w sobotę po obiedzie oraz w niedzielę żadnych zajęć nie będzie. W czasie wolnym możemy oglądać filmy, pograć w tenisa stołowego, a także poleżeć w czasie dnia na wozie, którego podczas całego tygodnia przed capstrzykiem nie mogliśmy nawet dotykać! Były one dla kaprali niezastąpioną pomocą przy werbowaniu ochotników do rejonów zewnętrznych. Wystarczyło się przejść po kompani i zajrzeć znienacka do izby żołnierskiej. Zawsze kilku zmęczonych żołnierzy się znalazło. Na filmy będziemy musieli się oczywiście złożyć (pierwszy żołd mieliśmy otrzymać w sobotę). Kaprale, którzy mieszkali razem z nami na kompani, oczywiście w osobnym pokoju (byli to również żołnierze służby zasadniczej, tyle że z wcześniejszych poborów) na filmy się nie dorzucali. Poinformowali nas także (o czym już wiedziałem), że od poniedziałku zaczynają się zaprawy poranne. Po tych pocieszających słowach rozeszliśmy się do swoich pokoi.

I wreszcie capstrzyk. Pierwszy cały dzień w wojsku za mną. Nie licząc tych dwóch drobnych wpadek, mogłem go uznać za udany. „Serducho” obliczał na głos, ile nam jeszcze zostało dni do końca służby. Wiedziałem, że z której strony by się nie liczyło, to i tak mamy jeszcze kosmos. Dzień można było uznać za zaliczony po zjedzonym obiedzie. Na korytarzu nadal dzwoniły telefony. Pomyślałem o mojej narzeczonej. Chciałbym z nią choć przez chwilę porozmawiać. Może w niedzielę pozwolą mi zadzwonić? Oczywiście karty telefoniczne i pieniądze, które wziąłem z sobą na drogę, zapakowałem do wora, który teraz spoczywał w szatni. Dobrze, że dadzą mi jutro jakieś pieniądze, bo inaczej miałbym „podzwonione”. Zacząłem prowadzić cichą rozmowę z „Okularnikiem”, którego także rozłączono z narzeczoną (pokazywał mi już nawet zdjęcia, które przemycił do pokoju). Ten przynajmniej mnie rozumiał.

Następny dzień zaczął się standardowo. Po śniadaniu cała kompania zgromadziła się w świetlicy. Obecni byli wszyscy kaprale. Dowiedziałem się, że tym ważnym wydarzeniem, na które musieliśmy się stawić w tak licznym gronie, była wizyta dowódcy kompani porucznika „Widmo”. Przed jego przybyciem, zostaliśmy po raz setny poinstruowani, jak należy się zachować, gdy będzie wchodził. Gdy do pomieszczenia wchodzi dowódca lub jakiś inny oficer, wtedy najstarszy stopniem żołnierz krzyczy: „kompania (pluton) baczność”. Kiedy oficer powie „dziękuję, dajcie spocznij” (lub da znak ręką lub głową), to pada komenda: „kompania (pluton) spocznij”. Mówię o tym dlatego, że w związku z tym zwyczajem przydarzyła mi się później ciekawa sytuacja. Pełniłem właśnie służbę podoficera dyżurnego kompani, gdy na nasze piętro zaczął wchodzić na inspekcję oficer dyżurny. Nie namyślając się długo, wydałem komendę: „kompania baczność”. Wszyscy szeregowcy pozostający w zasięgu wzroku porucznika przyjęli regulaminową postawę. Był wśród nich również sierżant (nasz szef). Mimo że szedł z kawą, stanął na baczność. Jego twarz wyrażała zdumienie przemieszane ze zdziwieniem. Jak szeregowiec może wydawać polecenia sierżantowi? Porucznik skinął głową, a ja dałem komendę „spocznij”. Po inspekcji zostałem wezwany do gabinetu sierżanta na rozmowę. Udzielił mi krótkiego wykładu na temat wydawania pochopnych poleceń i stawiania żołnierzy wyższych stopniem w niezręcznej sytuacji. Tłumaczyłem się, że go nie zauważyłem, a nie wydanie tego polecenia tylko mogłoby rozzłościć porucznika. W rzeczywistości zrobiłem to z premedytacją, gdyż bardzo lubiłem mu dokuczać.

Porucznik „Widmo” (człowiek – manekin, bez wyrazu, statyczny i regulaminowy do bólu) przemawiał do nas przez całą godzinę. Podczas tego monologu nie padło z jego ust żadne interesujące słowo. Przemawiał samymi frazesami, niezmienianymi pewnie od wielu miesięcy. Przytoczę może kilka przykładów: „Wytężoną pracą i wysiłkiem musicie starać się dorównać waszym poprzednikom, którzy są teraz chlubą armii”, „Siódma kompania była zawsze najlepszą ze wszystkich kompani szkolnych”, „Tego, czego się tu nauczycie, przyda wam się w późniejszym życiu”. I tak przez całą godzinę bez przerwy. Na jakim on świecie żyje? Mnie osobiście, a przypuszczam, że i większość kolegów, niewiele obchodziło to, czy nasza kompania będzie lepsza od innych, czy nie. Te zagadnienia, które mnie najbardziej interesowały (czy służba wojskowa zostanie skrócona do dziewięciu miesięcy albo na ile dni dostaniemy przepustkę po przysiędze) nie były oczywiście poruszane. Jedyną zaletą tego spotkania był fakt, że w czasie jego trwania mieliśmy trochę wytchnienia.

Po spotkaniu z porucznikiem dostaliśmy swój pierwszy żołd. Wypłata była jednak dużo skromniejsza niż ta, którą otrzymywałem za swoją pracę w cywilu. Dostałem całe sześćdziesiąt cztery złote.

Po wypłacie udaliśmy się na ostatnie w tym tygodniu zajęcia. Tematem lekcji było: „doskonalenie umiejętności w oddawaniu honorów”. Ćwiczenia prowadził pod nieobecność dowódcy kapral B. Meldowaliśmy się więc z czapką, bez czapki, w pomieszczeniu, na zewnątrz i tak aż do znudzenia. Poza koniecznością przyswojenia sobie obowiązującej regułki musieliśmy opanować również odpowiednie ułożenie palców przy salutowaniu.

– Pamiętajcie, gdy jesteście w rogatywce, berecie lub hełmie to salutujecie. Gdy natomiast jesteście bez nakrycia głowy, robicie tylko niewielki skłon. Żeby mi nikt z was nie salutował do pustej czaszki!

Wszyscy dowódcy przywiązywali do tego dużą wagę. Pamiętam, że gdy kiedyś wszedłem do pomieszczenia, w którym odbywała się właśnie narada porucznika z dowódcami plutonów w czapce na głowie i się lekko skłoniłem, (dwie gafy na raz) plutonowy o mało nie zabił mnie wzrokiem. W nagrodę musiałem się dwadzieścia razy przeczołgać przez całą długość kompanijnego korytarza.

Po obiedzie zgodnie z obietnicą mogliśmy oglądać filmy lub leżeć na wozach. Musieliśmy wybrać jedną z tych dwóch możliwości. Jak ktoś wybrał oglądanie filmów, to nie mógł wyjść z sali, aż do zbiórki na kolację (chyba że do ubikacji). Analogicznie odpoczywającemu na wozie elewowi, nie wolno było zmienić zdania i dołączyć do oglądających. Ogromna większość żołnierzy wybrała oglądanie filmów. Po burzliwej dyskusji sporządzono listę tytułów, którymi byliśmy zainteresowani. Po zrzutce kapral udał się po kasety. Po niespełna kwadransie wrócił z filmami, wśród których nie zabrakło oczywiście mięsa. Rozsiedliśmy się wygodnie na taboretach i na parę godzin mogliśmy zapomnieć o otaczającej nas rzeczywistości. Wbrew moim oczekiwaniom rejony wewnętrzne nie znikły tego dnia z grafika. Kibelek musieliśmy szorować tak samo, jak w pozostałe dni.

Na zbiórce kapral „Księciunio” oznajmił nam, że w dniu następnym pobudka będzie o godzinę później niż zwykle, oraz że ci z nas, którzy czują taką potrzebę, mogą udać się po zbiórce do kaprala „Waligóry” i zapisać się na wymarsz do kościoła. Chętnych nie brakowało. Perspektywa opuszczenia jednostki, nawet w zwartej kolumnie i pod okiem kaprala, była bardzo kusząca.

Zgodnie z zapowiedzią niedzielna pobudka odbyła się o godzinę później. Po śniadaniu spora część elewów pomaszerowała do kościoła (oczywiście w wyjściowych mundurach i beretach). Ponieważ ranek był chłodny, wszyscy obligatoryjnie musieli założyć kurtki. Pozostali elewi mogli w tym czasie wylegiwać się na wozie. Skrupulatnie wykorzystałem tę okazję. Od poniedziałku pewnie nie będzie już takiej możliwości.

Podczas powrotu z obiadu, pierwszy raz od początku służby, kapral „Lichy” zarządził chwilę przerwy, po dotarciu do kiosku. Pierwszymi rzeczami, które nabyłem były koperty i znaczki pocztowe, oraz karty telefoniczne. Ku mojemu ogromnemu rozczarowaniu, nie dano mi możliwości skorzystania z kart, które zapakowałem do worka. Uzyskałem tylko mglistą obietnicę, że w przyszłym tygodniu, będzie już można (oczywiście przy asyście kaprala) zadzwonić do swoich bliskich. Po powrocie na kompanię napisałem pierwszy list do narzeczonej, który zgodnie z obietnicą kaprala „Waligóry” miał być wysłany w poniedziałek. Wszystkie listy pisane przez elewów wysyłali kaprale.

Podobnie jak w dniu poprzednim zaczęliśmy oglądać filmy. Jednak tym razem były dużo gorsze niż wczoraj. Postanowiłem więc cichcem przedostać się do pokoju, by jeszcze trochę sobie poleżeć. Niestety zostałem zauważony przez kaprala „Lichego”. Zostałem więc ochotnikiem do rejonów zewnętrznych (witaj miotełko). Pogoda była piękna, więc nie zmartwiłem się tym zbytnio.

Poza obecną, wszystkie następne niedziele były dniem odwiedzin. Odwiedzanym żołnierzom nie wolno było opuszczać terenu jednostki. Nikt się tym jednak zbytnio nie martwił. Każda wizyta rodziny, przyjaciół, dziewczyny ładowała akumulatory elewom na parę dni. W najlepszej sytuacji byli ci żołnierze, którzy pochodzili z okolic. Moi bliscy mieszkali niestety dosyć daleko, więc pozostawało mi tylko oczekiwanie na przepustkę.

Im bliżej capstrzyku, tym mój nastrój był coraz gorszy. Zacząłem się zastanawiać, co mnie spotka w nadchodzącym tygodniu. Zdążyłem się już przyzwyczaić, do nieco luźniejszej atmosfery panującej na kompani. A może nie będzie aż takiej jazdy jak mówił „Świerszcz”? Ano zobaczymy – jak mawiał ślepy.

Dariusz Maryan
PodróżeKulturaMuzykaHistoriaFelietonyPaństwo, polityka, społeczeństwoPowieści i opowiadaniaKącik poezjiRecenzjeWielkie żarcieKomiks
PrzewodnikiAlbaniaNepalPolskaRumunia
Oceń zamieszczony obok artykuł.
Minister kazał, więc uprzejmie informujemy, że nasze strony wykorzystują pliki cookies (ciasteczka) i inne dziwne technologie m.in. w celach statystycznych. Jeśli Ci to przeszkadza, możesz je zablokować, zmieniając ustawienia swojej przeglądarki. Więcej informacji znajdziesz w artykule: Pliki cookies (ciasteczka) i podobne technologie.